O tym, że w cyfrowym świecie działają te same mechanizmy darwinowskiej ewolucji co w przyrodzie. Bo żeby przetrwać, trzeba nieustannie się zmieniać
Aby utrzymać się w tym samym miejscu, trzeba biec ile sił – powtarzała w „Po drugiej stronie lustra” Alicji zdyszana Czerwona Królowa. I biegła, ciągle biegła. Tak właśnie według naukowców wygląda nasze życie. Drapieżniki gonią ofiary, które uciekają coraz szybciej. By je dogonić, muszą więc ewoluować. Ofiary, by uciec przed coraz szybszymi drapieżnikami, też muszą się zmieniać. By więc zachować status quo, przeżyć, należy uczestniczyć w wyścigu.
Coraz częściej tę zasadę i inne stojące u podstaw teorii darwinowskiej widzimy w zupełnie nowym zastosowaniu. Informatyzacja oraz cyfryzacja i zmiany, jakie za sobą pociągają, zmuszają ludzi, firmy, społeczeństwa i gospodarki do ciągłej ucieczki do przodu. Poganiają zmiany w prawie, sposobach zarządzania firmami, ludźmi, spędzania czasu, konsumowania, życia rodzinnego czy wychowywania dzieci. Wszystkich zmuszają do zmian, do tego, by biec, bo jak nie uciekniemy wystarczająco szybko, to zaczniemy wymierać.
– Wielki Wybuch współczesnego świata – czyli stworzenie i upowszechnienie internetu – jest już za nami, co nie znaczy, że również wszystkie najważniejsze elementy cyfrowej rewolucji. Tyle że teraz mamy do czynienia z ewolucją. Te nowe trendy się pojawiają i znikają, podobnie jak nowe urządzenia czy usługi – opowiada Paweł Rabiej z ośrodka analiz Think Tank.
Think Tank nie tak dawno wydał „Smart Book”, czyli listę 55 obecnie podobno najważniejszych cyfrowych trendów. Podobno, bo jak nie ukrywają autorzy tej publikacji, zestawienie jest bardzo subiektywne i za chwilę może się okazać, że to, co dziś jest na topie, np. internet rzeczy, lada chwila będzie przestarzałe i nudne, a pojawi się coś nowego, co zawładnie naszymi umysłami. – Ten nasz cyfrowy świat przypomina biologiczny ekosystem w procesie ewolucji. Pewne efekty zmian widać, niektórych nie jesteśmy w stanie do końca zdiagnozować czy wręcz ich nie zauważamy, inne na pewno nas zaskoczą – uważa Rabiej.
Dostosuj się lub zgiń
Środowisko życia nie jest statyczne. Wymieranie oznacza spowolnienie biegu w stosunku do szybkości przemian otoczenia. To podstawowa zasad darwinizmu. Skoro środowisko biologiczne wymusza na organizmach zmiany, to jak wpływa na środowisko cyfrowe? Bo że wpływa, to oczywiste.
Jak piszą autorzy „The digital evolution report”, przygotowanego wspólnie przez tygodnik „Economist” i firmę badawczą Inteliganse Unit: „Podstawowym celem cyfrowej ewolucji powinna być umiejętność adaptacji do wszelkich zmian w przyszłości. Technologie jak media społecznościowe, urządzenia mobilne, przetwarzanie w chmurze dziś są codziennością. Ale ledwie do tego przywykliśmy, a pojawiają się kolejne źródła zamętu: wirtualna rzeczywistość, systemy samouczące się, kryptowaluty... Wszystkie będą miały swój własny, choć trudny do przewidzenia wpływ na świat”. Najwyraźniej cyfrowy darwinizm widoczny jest na przykładach tych, którzy mu nie podołali. Bo, jak mawia Blake Cahill, szef społecznościowego marketingu w holenderskim Phillipsie, znanym z produkcji elektroniki: – Działamy od 124 lat i chcielibyśmy być tu za kolejne 124 lata. Ale nie ma mowy, by było to możliwe na starych warunkach.
Takiego myślenia zabrakło w Kodaku, korporacji, którą można by porównać do dzisiejszego Apple’a lub Google’a. Wprowadziła na rynek takie rozwiązania, jak 35-milimetrowy film fotograficzny czy automatyczne wywoływanie negatywu. Jeden z jej pracowników wynalazł też aparat cyfrowy, lecz mimo to Kodak w XXI w. nie potrafił się odnaleźć. Kiedy w 2012 r. ogłaszał bankructwo, nie ukrywał, że za upadkiem stała rosnąca popularność smartfonów. To one, wyposażone w coraz lepsze „cyfrówki”, zaczęły dobijać tradycyjne firmy będące potentatami na rynku fotografii.
Kodakowi z zapaści udało się cudem wydobyć. Opracował nową technologię druku atramentowego (a więc jeszcze biegnie), która kosztami i jakością jest zbliżona do druku offsetowego. I na tym rozwiązaniu próbuje odbudować swoją pozycję. Ale nie on jeden ma problemy. Nokia przespała inwazję smartfonów, HP nie zauważył, że ludzie wolą tanie tablety od drogich notebooków. Kurczy się rynek PC, który napędzał zyski Microsoftowi, a Sony, dumny wynalazca walkmana, nie stworzył przekonującej odpowiedzi na iPoda. Firmy, które były ikoną technologicznej rewolucji lat 90. ubiegłego wieku i minionej dekady, mają problem, by odszukać się w czasach mobilnego internetu.
Za to uciekać do przodu stara się Cannon. Ta japońska firma wciąż produkuje aparaty fotograficzne, i to dzięki nim jest rozpoznawana, ale dziś większość jej przychodów pochodzi z innych działów. Podczas tegorocznego Cannon EXPO Paris, w liczącej 15 tys. mkw. hali wystawowej, fotografia zajmowała ledwie kilka stoisk. Reszta należała do kopiarek, wielofunkcyjnych urządzeń cyfrowych, laserowych drukarek, ploterów, cyfrowych wyświetlaczy, nowych produktów z rynku telemedycyny, urządzeń i rozwiązań do inteligentnego domu i ciekawostek wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość.
Ewolucja nie planuje
Cyfrowa ewolucja to termin mglisty. Jest używany do opisywania szerokiej kategorii technologii powiązanych z internetem, lecz także zachowań i biznesowych praktyk, na które te technologie mają wpływ.
Ta mglistość przekłada się na brak celu, do jakiego zmiany mają nas wieść. Niby takie cele próbują zapisywać państwa i organizacje polityczne. Tak jest choćby w unijnej „Agendzie 2020”, która przewiduje, że do 2020 r. szerokopasmową siecią ma być pokryte całe terytorium UE i że wszyscy mieszkańcy Unii mają mieć do niej dostęp. Ale ciężko jest brać takie założenia za naprawdę wymierne cele dla całego procesu. – Kto przewidział, że wybuchnie boom na tablety? Kto przewidział, że YT zmieni rozrywkę, rynek muzyki, telewizję? I kto jest w stanie przewidzieć, do czego doprowadzą nowe technologie w rozwoju dzieci, które urodziły się już w ich czasach – zastanawia się Ewa Krupa, prezes Fundacji Orange, zajmującej się badaniami zmian społecznych wywołanych nowymi technologiami. – Owszem, próbujemy coś prognozować, wróżyć, jak będzie w przyszłości. Ale ile z tego się spełni, to też tak naprawdę jest wróżba – rozkłada ręce.
Podobnie wróżą eksperci gospodarczy. Jednego są w miarę pewni: motorem cyfrowej ewolucji są zmiany w potrzebach konsumentów. I to jak najszybsze wyłapywanie nowych oczekiwań i reagowanie na nie stoi za sukcesami Apple’a, Amazona, Google’a czy Facebooka. Co nie znaczy, że o kuchni tych działań giganci chcą opowiadać. W 2012 r. wybuchł skandal, gdy okazało się, że FB poddaje użytkowników „eksperymentowi”. Przez tydzień, od 11 do 18 stycznia 2012 r., naukowcy z amerykańskiej Krajowej Akademii Nauk mieli wpływ na treści pokazywane na profilach użytkowników – po to, by sprawdzić, czym się skończy pokazywanie informacji od znajomych, które cechowały się wyłącznie szczęśliwym przekazem. W badaniu nieświadomie wzięło udział niemal 700 tys. osób. Dzięki temu FB, który udostępnił naukowcom swój system, zyskał sporą wiedzę o swoich użytkownikach i o tym, jak można na nich wpływać. Cóż, także dzięki takim działaniom Facebook ma już sporo ponad 1,5 mld użytkowników na całym świecie.
Działy badawcze wielkich firm analizujące zachowania konsumenckie to dziś najlepsze ośrodki ewolucyjnych przewidywań. W końcu tylko z przejrzenia naszych zapytań, które wpisujemy w wyszukiwarce Google’a (w 2014 r. było ponad bilion zapytań, w tym roku ma być ich podobno prawie dwa razy więcej), można się wiele o nas samych dowiedzieć. Ale choć użytecznych informacji z samych zapytań można wyciągnąć naprawdę sporo, nie oznacza to, że nawet największe organizacje potrafią na ich podstawie planować długofalowo. Dziś analitycy firmy Gartner szacują, że liczba przedmiotów codziennego użytku podłączonych do internetu przekroczy w 2020 r. 26 mld sztuk. – Big M, czyli mobilność, która dziś jest najważniejszym, czy prawie najważniejszym wyznacznikiem cyfrowej ewolucji, wcale nie musi nim pozostać na dekady. Tego się po prostu nie da z góry zaplanować – uważa Rabiej.
Przetrwanie, nie monopolizacja
Uber – na to hasło taksówkarze niemal na wszystkich kontynentach dostają piany na ustach. Aplikacja działająca w ramach sharing economy (ekonomii dzielenia), pozwalająca zamówić podwózkę prywatnym samochodem, psuje im biznes. Na razie w Polsce jest spokojnie. Nie ma u nas protestów z podpalonymi oponami, bójkami, zniszczeniami, nie ma aresztowań, nie ma głośnych reakcji polityków. A tak działo się w kilku krajach.
Największe kontrowersje budzi to, że dzięki Uberowi usługi taksówkarskie mogą świadczyć kierowcy nie tylko niemający licencji, ale także bez ubezpieczenia. Nie płacą też podatków. Są więc tańsi od tradycyjnych taksówkarzy. A Uber nie jest jedyny. Zjawisko wchodzenia do tradycyjnych biznesów sharing economy jest tak powszechne, że mówi się już wręcz o uberyzacji: na podobnej zasadzie działa serwis AirBnB (zamiast hotelu wynajmij mieszkanie), ClickTrans (usługi kurierskie świadczą prywatni kierowcy) czy Handy (zamiast profesjonalnej firmy sprzątającej wynajmij zwykłych sprzątaczy).
Krytycy tych rozwiązań widzą w nim nowy Dziki Zachód. Przekonują, że to rynek bez zasad, kierujący się prawem silniejszego, omijający zasady współżycia społecznego. – Można się oczywiście na to oburzać, można protestować, można próbować zmieniać prawo. Ale czy zmiany da się powstrzymać? – uważa Rabiej. I przywołuje przykład Warszawy, w której Uber miał najlepszą reklamę w dniu, gdy korporacje taksówkarskie w ramach protestu przeciwko tej firmie zawiesiły działalność. – Klienci musieli się przesiąść do nieoznakowanych, działających poza prawem podatkowym prywatnych aut połączonych tą aplikacją – rozkłada ręce analityk.
Ale nie jest tak, że Uberowi zależy na wykończeniu korporacji taksówkarskich, a AirBnB na likwidacji tradycyjnych hoteli. Owszem psują im biznesy, odbierają część klientów, ale nie byłyby w stanie przejąć wszystkich. Z takiego założenia niedawno wyszły władze Estonii i postanowiły Ubera spacyfikować. Zamiast z nim walczyć, tamtejsza rada ds. podatków i ceł ogłosiła, że wspólnie z Uberem wypracuje rozwiązania, które ułatwią płacenie podatków kierowcom Ubera i generalnie przyczynią się do uregulowania sharing economy. Plan jest taki, by wilk był syty i owca cała (albo przynajmniej, by wilk nie dogonił owcy). Rozwiązanie ma wejść w życie w 2016 r.
Kumulacja drobnych zmian
Pamiętacie filmy SF, które pokazywały XXI w.? W „Terminatorze” Skynet, czyli samoucząca i mająca świadomość sieć komputerowa, zgotowała ludzkości Dzień Sądu w 1997 r. Według „Powrotu do przyszłości 2” w 2015 r. mieliśmy jeździć na lewitujących deskorolkach, lecz nie było w nim komórek i internetu (były za to papierowe gazety). „Odyseja kosmiczna 2010” przewidywała, że w 2010 r. możliwe będą loty pasażerskie na Jowisza, a komputer Hal 9000 był już inteligentny i świadomy w „Odysei kosmicznej 2001”. Zostało nam jeszcze kilka lat do 2019 r. z „Łowcy androidów”, ale raczej nie ma co liczyć na to, że przed tą datą tak rozwinie się inżynieria genetyczna, byśmy mogli tworzyć replikantów, androidów, sztucznych ludzi obdarzonych świadomością i mogących odczuwać emocje. Nie mamy teleportacji, podróży międzygalaktycznych czy usługujących na robotów. Daleko nam też do dziesiątek innych technik przewidywanych przez speców od science fiction.
– Ale za to już połowa ludzkości jest połączona z internetem. To medium stało się tak potężne, że wypiera telewizję, dzięki niemu rozwinęły się komunikatory, silne media społecznościowe, a dzieciaki będą potrafiły szybciej obsłużyć tablet, niż uczą się mówić – wymienia Ewa Krupa. – To wszystko drobne zmiany, ale globalnie dają naprawdę potężne efekty. Dziś już żyjemy zupełnie inaczej niż dwie dekady temu. Mamy zupełnie inny dostęp do wiedzy, rozrywki, kultury. Z drugiej strony są też inne zagrożenia, z którymi musimy się uczyć sobie radzić – dodaje ekspertka.
Te mikrozmiany nakładają się jednak na powstawanie dużych globalnych trendów, takich choćby jak finansowanie społecznościowe, wszechobecne urządzenia mobilne, płatności online, inteligentne miasta, domy, zupełnie nowe zawody.
Bez rozwiązań optymalnych
W 22 lata po komercyjnym debiucie globalnej sieci z internetu korzystają niemal 3 mld osób. Choć to ogromna liczba, wciąż poza zasięgiem sieci pozostaje 60 proc. globalnej populacji. – Przez te dwie dekady królował internet stacjonarny, strony internetowe i klasyczne surfowanie. I nagle okazało się, że to wcale nie jest jedyny obowiązujący model – opowiada Krupa. I dodaje: – Dziesięć lat temu w Polsce było pół miliona internautów, dziś jest ich ponad 25 mln. W 2005 r. statystycznie polski internauta spędzał w sieci miesięcznie 40 godzin, dziś – 75. W dorosłość wchodzi pokolenie AC, czyli urodzone i wychowane w świecie „after computers” (gdy pecety już się upowszechniły). I ono już korzysta z sieci zupełnie inaczej niż my. Nastolatki powszechnie nie znają poczty elektronicznej, wielu nigdy nie wysłało e-maila i nie wiadomo, czy będą kiedykolwiek z tej formy komunikacji korzystać. A taka nam się wydawała idealna – opowiada szefowa Fundacji Orange. Eksperci uważają, że kolejny miliard internautów, który zapewne pojawi się już niedługo, nie zacznie cyfrowej przygody od poczty elektronicznej czy klasycznych stron WWW. Największa grupa nowych internautów trafia dziś do sieci poprzez kanały mobilne.
A nawet tam, gdzie cyfryzacja wydaje się naprawdę zaawansowana, nie oznacza to wcale osiągnięcia ideału. To, jak wygląda cyfrowe zaawansowanie, starało się rok temu podsumować badanie Digital Evolution Index, czyli Indeks Cyfrowej Ewolucji. Pokazuje ono stopień przygotowania poszczególnych krajów na dalszy rozwój coraz mocniej zinternetyzowanej gospodarki. Najwyższe miejsca indeksu zajęły Singapur, Szwecja i Hongkong, które są najlepiej przygotowane na przyjęcie milionów nowych internautów. W drugiej grupie krajów najszybciej rozwijających się pod względem liczby nowych użytkowników sieci wyróżniają się Chiny, Malezja i Tajlandia, głównie ze względu na dynamicznie rosnącą w tych krajach liczbę osób korzystających ze smartfonów. Ale podkreślono też, że takim krajom jak Holandia, będącym przez lata w czołówce rozwoju, wystarczy tylko chwila nieuwagi i zaczną trzymać rękę na pulsie. Polska w Indeksie Cyfrowej Ewolucji została zakwalifikowana do grupy państw „Watch Out” (pod obserwacją), zajmując 39. miejsce pośród 50 państw objętych raportem. Nasz atut to wysoki, 30-proc. udział zakupów online. Niby to tylko zachowania konsumenckie, lecz jakby to powiedzieli biolodzy: nasze cyfrowe geny właśnie zaczynają się budzić.
Jest szansa, że też będziemy drapieżnikiem, który zacznie szybciej gonić ofiarę. O ile zaczniemy wreszcie biec.
Ewolucja nie jest odwracalna
Google Glass (okulary mające bezpośrednią łączność z internetem) czy zakupy grupowe miały zmienić świat, a jednak się nie przyjęły. Przeżyliśmy już dziesiątki, jeżeli nie setki „rewolucyjnych” rozwiązań, usług i e-biznesów, o których mało kto dziś pamięta. Ale nie szkodzi. Bo i tak zmieniły nam życie. – Czasem pojawiają się rozwiązania, które są za bardzo rewolucyjne na swój czas, nie trafiają na podatny grunt w danym momencie, źle skalują wielkość rynku. Wszystkie jednak i tak pchają gospodarkę do przodu – uważa Paweł Rabiej.
– Z drugiej strony świetnie przyjmują się nowości, tak naprawdę nowościami niebędące. Wystarczy, by dobrze odpowiedziały na ludzkie potrzeby – dodaje. Przykłady można mnożyć: Nasza Klasa, Facebook, Instagram, Ask.fm, Snapchat, Tinder – każdy z tych kolejno gorących serwisów społecznościowych trudno uznać za coś naprawdę świeżego i odkrywczego. W ogromnej większości jedne kanibalizują pomysły innych lub przenoszą działania od dekad znane w świecie realnym do wirtualnego. I jak się okazuje, to nieważne, że wcale nie są krokiem milowym na drodze rozwoju technologicznego.
Ważniejsze, że każdy kolejny jest tym drapieżnikiem napędzającym zmiany. R „Ray” Wang, prezes i twórca wyspecjalizowanej w analizach firmy Constellation Research, działającej w Dolinie Krzemowej, uważa, że to właśnie ten biologiczny strach jest motorem napędzającym ogromną część firm. To nieustanny oddech konkurencji na plecach nakręca tempo zmian. – Przedsiębiorstwa zakładane jeszcze sto lat temu, które przetrwały różne zawirowania, także historyczne, teraz coraz częściej znikają z powierzchni. W latach 50. średni czas trwania firmy w Stanach wynosił 60 lat. Dziś ledwie 15 lat, a do 2020 r. skróci się do 12 lat – wylicza Wang.
Cyfrowy darwinizm nie ma litości dla nikogo, kto czeka.
Nasz cyfrowy świat przypomina biologiczny ekosystem w procesie ewolucji. Pewne efekty zmian już widać, niektórych nie zauważamy, a jeszcze inne z pewnością nas zaskoczą
W latach 50. XX w. średni czas istnienia firmy w Stanach Zjednoczonych wynosił 60 lat. Dziś ledwie 15 lat, a do 2020 r. skróci się do 12 lat