Już co piąty Polak sądzi, że w ciągu 10 lat straci pracę przez cyfrową konkurencję. Czy robimy cokolwiek, by się przygotować na taką sytuację?
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Jednym z ostatnich mocnych akordów w dyskusji „człowiek kontra maszyna”, która przetacza się przez ekonomiczny świat, jest raport „The Future of Jobs” opublikowany przy okazji World Economic Forum (WEF) jesienią 2018 r. Jego autorzy przekonują, że przemiany zachodzące w gospodarce z powodu czwartej rewolucji przemysłowej (cyfrowej), w połączeniu ze zmianami demograficznymi, całkowicie odmienią modele biznesowe – a to z kolei wywoła burzę na rynku pracy. Pojawią się nowe zawody, a stare będą zanikały. Zmieni się zestaw umiejętności, jakich pracodawcy będą szukać u pracowników. Przemysł 4.0 z charakterystycznymi dla siebie terminami, jak chmura, blockchain, internet rzeczy, uczenie maszynowe czy – nazwa brzmiąca nieco jak z literatury SF – systemy cyberfizyczne, oparte na inteligentnych maszynach, komunikujących się ze sobą i podejmujących autonomiczne decyzje przy niewielkim zaangażowaniu ludzi, nie będzie potrzebował pracowników stojących przy taśmie i dokręcających śrubki.
„The Future of Jobs” stawia śmiałe tezy: ponad połowa wszystkich pracowników będzie wymagała znacznego podniesienia kwalifikacji, przy czym co dziesiątego z nich trzeba będzie szkolić ponad rok. W cenie będą umiejętności analitycznego myślenia oraz wdrażania innowacji. Równolegle będzie się zwiększała rola automatyzacji pracy. Autorzy raportu WEF podają, że w 2018 r. średnio 71 proc. wszystkich godzin pracy w 12 badanych branżach było pracą ludzką, w porównaniu do 29 proc. pracy maszyn. Do 2022 r. udział ludzkiej pracy ma spaść do 58 proc., zaś zaangażowanie automatów wzrosnąć do 42 proc. W niektórych obszarach to właśnie technologia zacznie odgrywać rolę wiodącą, np. w przetwarzaniu danych oraz wyszukiwaniu i przesyłaniu informacji. W ciągu trzech lat ok. 62 proc. tego typu zadań ma być wykonywanych przez maszyny, dziś to 46 proc.
„Nawet te zadania, które do tej pory były w przeważającej mierze wykonywane przez ludzi – jak komunikacja (23 proc. udział maszyn), rozwój, zarządzanie i doradztwo (20 proc.), a także podejmowanie decyzji (18 proc.) – zaczną być automatyzowane, a rola maszyn wzrośnie do odpowiednio 30 proc., 29 proc. i 27 proc.” – podaje raport WEF. A między zdaniami pobrzmiewa teza: spieszcie się z dostosowaniem, bo wszystko dzieje się bardzo szybko.

Rutyna jak maszyna

Polskim głosem w tej debacie jest publikacja Instytutu Badań Strukturalnych z 2018 r. „Jak technologia zmienia charakter pracy? Polska na tle UE”. Piotr Lewandowski, prezes IBS i autor opracowania, mówi, że najbardziej podatne na automatyzację są prace rutynowe. Przy czym rutynowości nie definiujemy w ten sposób, że ktoś ma wrażenie, że robi ciągle to samo – jak kelner czy taksówkarz – tylko że wykonywane zadania są powtarzalne i da się je opisać algorytmami.
– Pielęgniarka może mieć poczucie, że jej praca jest rutynowa, ale tak nie jest, bo jej zajęcie wymaga kontaktu z ludźmi, zdolności interpersonalnych, umiejętności rozwiązywania problemów, inteligencji emocjonalnej, zdolności wyczuwania, czego chce druga osoba i wiedzy, jak sprostać tym oczekiwaniom. W pracy rutynowej ważniejsze od rozwiązywania problemów są dokładność i powtarzalność – mówi Lewandowski.
I wyróżnia dwie grupy najbardziej zagrożonych bezrobociem technologicznym. Jedna to mężczyźni o wykształceniu zasadniczym zawodowym albo średnim, pracujący dziś w przemyśle – bo nasz jest mniej zrobotyzowany niż zachodni czy azjatycki. Drugą grupą są osoby pracujące w usługach, tu w większości kobiety, z wykształceniem średnim, policealnym lub nawet wyższym – bo teraz automatyzacja rozlewa się także na takie branże jak np. prace biurowe. A sprzyja temu rozwój ICT, technologii informacyjno-komunikacyjnych (Information and Communication Technologies). Przykładem takiego obszaru są centra usług wspólnych, których w Polsce powstało wyjątkowo dużo. Zajmują się one np. obsługą księgową dużych firm albo prowadzą dla nich call centers. W tej chwili pracuje tam ok. 1,5 proc. zatrudnionych. Postęp technologiczny wymusi zmiany i w tym segmencie. Call centers i centra usług wspólnych w znanym nam kształcie zapewne zanikną w perspektywie kilkunastu lat. Bo, jak mówi prezes IBS, młodych ludzi jest coraz mniej na rynku pracy, oczekiwania płacowe są coraz wyższe, więc ekspansja tego biznesu będzie szła dalej na wschód, gdzie praca wciąż będzie tańsza.
– Czy Polska będzie w stanie w ramach tego sektora przesunąć się wyżej w łańcuchu wartości dodanej? Być może niektóre z tych firm będą się starały dostarczać usługi z zakresu zarządzania projektami zamiast księgowości. Ale czy wszyscy się tak przesuną w górę w tym łańcuchu? I czy to będą cały czas ci sami pracownicy? – zastanawia się Lewandowski.

Pracujesz w banku? Masz się czego bać

Z przytaczanych przez niego danych OECD wynika, że w naszym kraju odsetek osób zagrożonych wysokim ryzykiem bezrobocia technologicznego – a za takie uważa się przypadki, w których 70 proc. wykonywanych zadań w danej profesji da się zautomatyzować – wynosi ok. 8–9 proc. Druga grupa zawodów, w których około połowy zadań da się prędzej czy później powierzyć maszynom, to kolejne 20–25 proc. prac.
Autorzy raportu „Aktywni + Przyszłość Rynku Pracy” wydanego przez firmę Gumtree, a opracowanego przez naukowców z Digital Economy Lab (DELab) Uniwersytetu Warszawskiego, wskazują, gdzie ryzyko zastąpienia ludzi przez maszyny jest wyjątkowo duże. Ich zdaniem prawie połowa profesji znanych obecnie zostanie zastąpiona pracą automatów w ciągu najbliższych 25 lat. Tam, gdzie rozwój technologii jest dynamiczny – czyli w krajach rozwiniętych należących do OECD – ok. 57 proc. wszystkich prac mogą przejąć automaty. Dla Polski ten odsetek wynosi ok. 40 proc. Jednak takie profesje, jak robotnik rolny, sprzedawca, recepcjonista, księgowy, bibliotekarz, agent ubezpieczeniowy, urzędnik bankowy lub pocztowy są w ponad 90 proc. zagrożone automatyzacją. Bezpiecznie mogą czuć się ci, którzy wykonują zawody kreatywne, wymagające nieszablonowego działania. Jako takie raport wymienia m.in. zawód psychologa, pielęgniarki, analityka, wykładowcy i lekarza. W tych przypadkach prawdopodobieństwo automatyzacji jest nie większe niż 2 proc.
Jak sobie poradzić z tym procesami? W tym opracowaniu – ale również w innych – zawrotną karierę robi zwrot „kompetencje cyfrowe”. Autorzy pokazują nawet kierunek, w jakim powinni podążać młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy. Chcesz dużo zarabiać? Zostań analitykiem danych albo inżynierem DevOp (od zbitki angielskich „development” i „operations”, co sprowadza się do łączenia funkcji administratorów sieci IT i twórców oprogramowania).
Czy cyfryzacja oznacza ryzyko wzrostu bezrobocia? Niekoniecznie. Z doświadczeń gospodarek lepiej rozwiniętych od polskiej wiemy, że rosnące znaczenie technologii w firmie nie oznacza od razu redukowania zatrudnienia. Choć też nie następuje jego zwiększanie. Przedsiębiorcy raczej próbują szkolić stare załogi. Powód? Choćby lepsza znajomość procesów w firmie czy lepiej wykształcone zdolności interpersonalne wynikające z doświadczenia. Ponadto osoby starsze mają niższe umiejętności poznawcze i zdolność wykorzystywania technologii ICT, zwłaszcza w Polsce, więc wdrażanie nowoczesnych technologii działa na ich niekorzyść.
– To dwa przeciwne efekty i trudno w tej chwili rozstrzygnąć, który będzie dominujący i jakie grupy wieku w Polsce będą bardziej dotknięte przez automatyzację – mówi Piotr Lewandowski.

Bezrobotni bez szans

Z kompetencjami cyfrowymi nie jest u nas najlepiej. Anna Majos i Renata Woch w raporcie „Bezrobotni w świecie cyfrowych technologii”, wydanym przez DELab w 2015 r., stwierdzają wprost: u pracujących w Polsce są one dziś niższe niż u bezrobotnych Europejczyków z krajów tzw. starej UE. A w polskiej gospodarce nie ma „podręcznego zasobu ucyfrowionego kapitału ludzkiego”, po który można by sięgnąć w razie gwałtownego technologicznego przyspieszenia.
„Wprowadzanie technologii cyfrowych przez polskie przedsiębiorstwa już napotyka poważną barierę w postaci braku osób z niezbędnymi kompetencjami gotowych do pracy i nadal będzie się z nią zmagać. Z drugiej strony osoby obecnie pozostające bez pracy i nieposiadające nawet podstawowych kompetencji cyfrowych mogą mieć coraz większy problem ze znalezieniem pracy w cyfryzujących się przedsiębiorstwach, zwłaszcza w kontekście trendu automatyzacji pracy” – piszą autorki. Może dojść do tego, że powstanie „cyfrowa podklasa”: grupa ludzi, którzy nie potrafią się odnaleźć w nowych realiach i przez to są trwale wykluczeni.
„Jednocześnie wykształcenie chociażby podstawowych umiejętności cyfrowych wśród bezrobotnych może pozwolić im wejść na rynek pracy” – podaje raport, ale zaraz konstatuje, że o ile u pracujących mamy do czynienia z cyfrowym kłopotem, to u bezrobotnych jest to już katastrofa. Co trzeci Polak pozostający bez pracy nigdy nie korzystał z komputera. Dla krajów starej UE średnia to 10 proc. I można to różnie tłumaczyć, np. w ten sposób, że technologicznie nie doganiamy Europy tak szybko, jak powinniśmy. Mówiąc inaczej, polscy pracownicy – ale też i bezrobotni – mają mniej okazji, by te kompetencje podnosić.
Polska jest piąta od końca wśród krajów UE pod względem ucyfrowienia gospodarki. Komisja Europejska mierzy to za pomocą indeksu DESI (Digital Economy and Society Index), na który składa się ok. 30 różnych zmiennych. Ale najważniejsze obszary to infrastruktura (łączność i sieć), kapitał ludzki, korzystanie z internetu, poziom cyfrowych usług publicznych i wprowadzanie nowych technologii cyfrowych. Pod względem poziomu DESI jesteśmy w tym zestawieniu niżej od niemal wszystkich krajów regionu (gorzej wypada tylko Rumunia). W porównaniach tylko jakości kapitału ludzkiego wypadamy nieco lepiej (dziewiąte miejsce od końca), ale i tak gorzej od unijnej średniej.
Eksperci firmy doradczej Deloitte, którzy też pochylali się nad tym problemem przy okazji prac nad raportem „Voice of the Workforce in Europe”, uważają, że kłopoty z podnoszeniem kompetencji cyfrowych mogą wynikać z braku wiedzy, jak to właściwie zrobić. Do tego dochodzi problem bariery dochodowej (nie każdego stać na to, by zainwestować w sprzęt czy naukę) i niezrozumienie po stronie pracodawców, którzy nie wspierają w tym swoich pracowników. Dobra koniunktura, jaką mamy w gospodarce od dwóch lat, też usypia czujność: pracownicy nie widzą potrzeby doszkalania się, skoro mają pracę i są w stanie wytargować podwyżkę. Deloitte zauważa, że polska gospodarka – w przeciwieństwie do zachodniej Europy – nie doświadcza problemów z przenoszeniem produkcji tam, gdzie praca jest tańsza. Sama jest beneficjentem tego procesu, więc i skutki zmian technologicznych na rynku pracy nie są jeszcze tak widoczne, jak w krajach rozwiniętych. Nadal stosunek kosztów polskiej pracy do jej produktywności jest atrakcyjny dla przedsiębiorców – co rozleniwia i pracowników, i pracodawców. Ale ten stan nie będzie trwał wiecznie.
Co ciekawe, pracownicy podskórnie czują, co się święci, ale nie są gotowi na zmiany. Z badania przeprowadzonego na potrzeby „Voice of the Workforce in Europe” wynika, że co piąty Polak obawia się, że przez dynamiczny rozwój technologiczny jego obecne miejsce pracy stanie się zbędne w ciągu najbliższych 10 lat. To więcej niż w krajach bardziej zaawansowanych technologicznie, jak Szwajcaria, Szwecja, Holandia i Niemcy. I taki wynik nie powinien dziwić, bo w nowocześniejszych gospodarkach coraz większa część pracowników posiada już umiejętności, które są jej potrzebne. Podłożem obaw jest przeczucie, że wraz z technologiczną transformacją trudno będzie sobie poradzić, na co dowodem są np. wyniki dla Rumunii. Mieszkańcy tego kraju obawiają się bezrobocia technologicznego bardziej niż Polacy, aż 38 proc. pracowników uważa, że maszyny pozbawią ich zatrudnienia. Ale Rumunia zamyka europejskie zestawienie indeksu DESI.

Uwsteczniająca reforma edukacji

Według Deloitte, żeby w miarę bezboleśnie przejść od gospodarki analogowej do cyfrowej, sektor publiczny i prywatny będą musiały połączyć siły – trzeba będzie tak dostroić system edukacji, by odpowiadał potrzebom Przemysłu 4.0.
Piotr Lewandowski z IBS uważa, że będzie to jednak spore wyzwanie. Bo nigdy nie zbudowaliśmy systemu edukacji dorosłych. Nawet gdy po wejściu do UE wydatki na kształcenie ustawiczne wzrosły, to uczestnictwo w nim już nie. A jeśli chodzi o szkolenia, o rozwój wspierany przez pracodawców, to mówimy prawie wyłącznie o pracownikach wysoko wykwalifikowanych. Czyli o ludziach, którzy są po studiach, a pracodawca każe im zdobyć dodatkowy certyfikat.
– Nie ma działającego, powszechnego systemu, na którym można by coś budować. Nie ma też strategii rozwoju umiejętności cyfrowych wśród osób dorosłych – mówi prezes IBS. I wymienia kolejne wyzwania. Na przykład to, że polskie firmy będą musiały dużo zainwestować w technologie automatyzacyjne, żeby nie stracić konkurencyjności. Można oczywiście tego nie robić, zakładając, że zawsze się znajdzie jakąś tanią pracę, ściągnie się imigrantów. Ale te firmy będą mniej produktywne od tych, które zainwestują w technologię. Co w efekcie wymusi też przemiany na rynku pracy.
Tymczasem, stwierdza Lewandowski, zmiany przeprowadzone w edukacji w ciągu ostatnich lat cofnęły nas w procesie przygotowania do tych wyzwań. Mowa o likwidacji gimnazjów i podniesieniu wieku obowiązkowej edukacji do siódmego roku życia. Można lubić gimnazja lub nie, ale dzięki nim mieliśmy dziewięć lat edukacji uniwersalnej, a nie osiem. Jej skrócenie do ośmiu lat w połączeniu z podniesieniem wieku rozpoczęcia szkoły to kroki wstecz. To zwiększy nierówność szans. – Dzieci z dobrych domów i tak sobie poradzą, bo dostaną korepetycje i pojadą studiować za granicę, dzieci z mniejszymi szansami na starcie będą miały większy dystans do pokonania. I jest ryzyko, że staną się cyfrowymi analfabetami – uważa. Bo te pierwsze kilka lat jest fundamentalne, to one determinują to, jak się rozwiną zdolności poznawcze i jak wykształci się kreatywność, na którą popyt w gospodarce cyfrowej zawsze będzie duży.
– Zwiększy się więc grupa ludzi, którzy nie będą sobie w stanie poradzić, gdy nowe technologie staną się powszechne, a to oznacza, że na koniec potencjalna korzyść w kategoriach produktywności będzie mniejsza. Bo będzie więcej firm i pracowników, którzy pozostaną na marginesie – tłumaczy ekonomista. Tymczasem kluczem do sukcesu jest powszechność użycia nowych technologii. W gospodarce cyfrowej z technologią powinien radzić sobie nawet przeciętny czy słaby uczeń. Fakt, że mamy geniuszy na politechnikach, którzy są w stanie zaprojektować marsjański łazik, może być powodem do dumy, ale nie zaspokoi jednej z najważniejszych aspiracji: wzrostu płac i jakości życia do poziomu w gospodarkach rozwiniętych. A to przecież o to w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.