Źródłem kryzysu z 2007 r., który trwa do dziś, była łagodna polityka monetarna (tani pieniądz) w USA i tamtejszy rynek kredytów hipotecznych (udzielano ich wszystkim chętnym). Kredytowy szał dał znać o sobie i w innych krajach – bo dostęp do niedrogiego kapitału był powszechny. W Polsce doszła do tego poprawa sytuacji ekonomicznej i ogromne potrzeby mieszkaniowe. Nic dziwnego, że nasz rynek eksplodował (ceny mieszkań też).
Pod pewnym względem kryzys był dla nas błogosławieństwem: zawczasu przypomniał, że musi istnieć rozsądny związek między kwotą kredytu a wartością zabezpieczenia (mieszkania) czy też między rozmiarem odsetek i rat a wielkością dochodów dłużnika. A także że istnieje coś takiego jak ryzyko kursowe (gdy zaciągamy zobowiązania w innej walucie niż złoty). Przyjdzie też pora na lekcję o ryzyku stóp procentowych: dlaczego przez następne 20–30 lat świat miałby się martwić bardziej deflacją niż wysoką inflacją?
KNF zareagowała, wprowadzając rozmaite wymogi dotyczące kredytów hipotecznych. Nie chodzi o to, by ich nie było, ale by były spłacane. I żeby nie zagrażały systemowi finansowemu. Stąd wzięła się też zasada, że kredyty na lata nie powinny być finansowane kapitałem, który jest użyczany bankom na chwilę. „Zgranie w czasie” to warunek stabilnej działalności kredytodawców. To wszystko oczywiście nie pomaga rynkowi kredytów hipotecznych. Ale bezpieczeństwo ma swoją cenę.