Obowiązująca od początku tego roku rekomendacja S(III) jest kolejnym etapem sprowadzania krajowego rynku kredytów hipotecznych na ziemię i zapewne nie stanowi przejściowej perturbacji w metodyce badania zdolności kredytowej Polaków. Na pytanie, "czy Kowalskiemu o kredyt na własne M będzie kiedyś łatwiej?", możemy śmiało odpowiedzieć: "Tak, ale za jakieś kilkanaście lat". Póki co, powinien zacząć rozglądać się za mieszkaniem w wielkiej płycie.

Żmudna procedura dyscyplinowania banków przez Komisję Nadzoru Finansowego w kwestii minimalizacji ryzyka kredytowego została wyczerpana. Ewentualne kolejne ograniczenia spod znaku „S” byłyby już raczej zbędną nadgorliwością regulatora. Zdaniem większości uczestników polskiego rynku nieruchomości, rekomendacje stanowią czynnik w stopniu znacznym zakłócający koniunkturę.

W rzeczywistości jedynym mankamentem rekomendacji S jest opóźniony o kilka lat termin jej wprowadzenia, kojarzący się jednoznacznie z popularnym przysłowiem: „mądry Polak po szkodzie”. Gdyby KNF wykazała się podobną przezornością na rok-dwa przed nieruchomościowym boomem, dziś prawdopodobnie nie byłoby w Polce problemu miliona rodzin zadłużonych ponad miarę w obcych walutach z racji kredytów hipotecznych, nieco inaczej zapewne wyglądałaby też sama hossa.

Rekomendacja „S” a rynek kredytowy

W opinii bankowców ostatnia nowelizacja rekomendacji „S” ograniczy dostęp do kredytów około jednej piątej osób zainteresowanych kupnem mieszkania lub zmniejszy zdolność kredytową do kilkunastu procent. Czy coś jeszcze poza ostatnią nowelizacją może wpłynąć negatywnie na rynek kredytowy? Jest to przede wszystkim wysokie ryzyko pogłębienia czy przedłużenia kryzysu w strefie euro, a co za tym idzie przewidywane dalsze istotne osłabienie złotego. Jeśli tak się stanie, pociągnie to za sobą nie tylko wzrost obciążeń osób i rodzin spłacających kredyty nominowane we franku i euro, ale także po raz kolejny pogłębi stan ich zadłużenia w przeliczeniu na PLN. Przy trwającym procesie urealniania cen nieruchomości może to zostać odczytane przez banki jako zwyżka ryzyka operacyjnego wynikającego z pogorszenia jakości portfela kredytowego. To zaś odbije się na nowych klientach hipotecznych, którym przyjdzie ponosić wyższe koszty okołokredytowe, co znów podziała destrukcyjnie na zdolność kredytową.

– W tego typu sytuacjach rynek nieruchomości zazwyczaj uruchamia procesy kompensacyjne zgodnie z zasadą „akcji i reakcji” – tłumaczy Jarosław Jędrzyński z portalu RynekPierwotny.com. – Reakcje zaś bywają bardziej lub mniej przewidywalne. Te pierwsze to znane z przeszłości proste próby obejścia regulacji poprzez dołączenie osób trzecich do umowy kredytowej, podniesienie wkładu własnego, rezygnacja z części metrażu albo lepszej lokalizacji, czy wreszcie presja na zniżkę cen. Natomiast mniej spodziewaną, ale godną odnotowania zmianą, jest gwałtowny renesans sentymentu poszukujących mieszkań do lokali budowanych ponad 30 lat temu w technologii wielkopłytowej – dodaje Jędrzyński.

Wielka płyta „lekiem na całe zło”?

Jak podaje serwis GazetaPrawna.pl, sprzedaż mieszkań w blokach z wielkiej płyty wzrosła w ub. roku od kilku do nawet 20 proc. i w wybranych miastach, m.in. w samej stolicy osiągnęła połowę wszystkich transakcji na rynku wtórnym. Jest to informacja o tyle ciekawa, że jeszcze niedawno powszechne było przekonanie o silnie rosnącej awersji kupujących do inwestycji w „płytę”, pomimo nawet optymalnych lokalizacji czy atrakcyjnych cen. Prognozy dynamiki spadków cen nieruchomości niemal zawsze przyznawały palmę pierwszeństwa mieszkaniom w blokach z płyty. Krążące powszechnie opinie o ograniczonej do najbliższej przyszłości żywotności tego rodzaju konstrukcji, fatalnych parametrach termoizolacyjnych czy uciążliwej akustyce lokali wielkopłytowych, skutecznie zniechęcały popyt poszukujący okazji na rynku wtórnym. Tymczasem niemal z dnia na dzień sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Dlaczego?

– Budynki wielkopłytowe to dziś pojecie zupełnie nie to samo, co jeszcze kilka lat temu – twierdzi Paweł Moszczyński z portalu RynekPierwotny.com. – W Warszawie obecnie trudno spotkać blok, który nie przeszedłby gruntownej renowacji. Wspólnoty mieszkaniowe skrzętnie skorzystały z dobrodziejstw ustawy termomodernizacyjnej, zadbały o wymianę instalacji oraz okien na dźwiękoszczelne, wreszcie dokonały starannej modernizacji części wspólnych z wymianą wind ze starych na te najnowocześniejsze. W ten sposób mieszkańcy znacznie podnieśli atrakcyjność inwestycyjną swoich „wielkopłytowych” nieruchomości, czego skutki obecnie obserwujemy – wyjaśnia Moszczyński. Jeżeli uwzględnimy jeszcze optymalne jak na dzisiejsze możliwości finansowe metraże, rozkłady pomieszczeń i konkurencyjne w odniesieniu do nowego budownictwa nie tylko ceny, ale przede wszystkim lokalizacje, to rosnąca popularność tego segmentu rynku w dzisiejszych trudnych czasach nie wydaje się czymś nadzwyczajnym.

Sygnał dla deweloperów

Czy zatem rynek mieszkań w blokach wielkopłytowych będzie stanowił w przyszłości konkurencję dla pozostałych segmentów mieszkaniówki, w tym dla działalności deweloperów? W pewnym sensie tak, uwzględniając 4-milionową liczebność, ponad 30-procentowy udział tej technologii w krajowych zasobach mieszkaniowych oraz niższą nawet o jedną trzecią cenę za mkw. w odniesieniu do nowego budownictwa. Jednak powrót do gry tego typu lokali jest przede wszystkim cenną wskazówką dla uczestników rynku nieruchomości – zwłaszcza deweloperów – co do kierunków jego rozwoju w perspektywie bieżącej dekady. Zdaniem Jarosława Jędrzyńskiego, wszystko wskazuje na to, że największym wzięciem będą w najbliższych latach cieszyły się mieszkania istotnie tańsze, zlokalizowane w inwestycjach o przeciętnym standardzie i dogodnej komunikacyjnie lokalizacji. Czy deweloperzy będą w stanie sprostać tego typu wyzwaniu? Czas pokaże.

W najbliższej przyszłości rynek będzie premiował te firmy deweloperskie, które najszybciej i najlepiej dostosują się do zmieniających się realiów i opanują trudną sztukę adaptacji oferty do topniejącej siły nabywczej Polaków.