Kiedy w latach 90-tych ubiegłego wieku w Polsce zaczęły pojawiać się ogrodzone, strzeżone osiedla, szybko stały się synonimem prestiżu i bezpieczeństwa. Dzisiaj nadal są bardzo popularne, ale powoli zmienia się społeczne nastawienie do nich. Coraz częściej nazywane są więzieniami – zarówno ze względu na ich wygląd, jak i na wrażenie zamknięcia i wyobcowania mieszkańców.

Przykładem takiego zamkniętego osiedla jest Fort Forest w dzielnicy Gdynia-Zachód. Nazwa nie przypadkiem odnosi się do fortyfikacji, gdyż w takich słowach opisuje je deweloper Hossa: „Każde z mieszkań będzie posiadać wzmocnione drzwi, część z nich rolety, a wszystkie bezpośrednią łączność z ochroną. Z podziemnej monitorowanej hali garażowej mieszkańcy wjadą windą na poziom swojego mieszkania” – czytamy na stronie internetowej opisującej inwestycję. Na osiedlu docelowo ma znaleźć się 11 domów, ale część z nich jest już zbudowana.

Żeby dostać się na teren osiedla i tam porozmawiać z mieszkańcami, mijamy wysoki płot, furtkę z domofonem i siedzącego w budce ochroniarza. Nic prostszego. Akurat wyjeżdża samochód, więc z grupą innych osób wchodzimy przez otwarty szlaban. Zerkamy w stronę ochroniarza, ale nie jest on w stanie wylegitymować wszystkich wchodzących, wzrusza więc tylko ramionami. Przez chwilę spacerujemy po osiedlu, rzeczywiście jest tu ładnie, widać, że mieszkańcy dbają o swój teren. Jednak nikt nas nie zatrzymuje nawet wtedy, gdy kręcimy się po klatce schodowej jednego z budynków. Zdaje się, że żadna ze 150 kamer nas nie zauważa.

Bezpieczeństwo to fikcja

Rozmawiam z ochroniarzem na jednym z półotwartych osiedli (każdy dom ma ogrodzone podwórko, a całości pilnują ochroniarze oraz kamery). Do głównych obowiązków pana Jerzego należy cogodzinny obchód, który polega na tym, żeby sprawdzić czy nie ma oczywistych śladów włamań. Co zrobi, jeżeli będzie świadkiem kradzieży? – Jedyne, co mogę uczynić, to zawiadomić firmę ochroniarską, w której pracuję. Albo policję, ale to już z własnego telefonu komórkowego. A potem się schowam – przyznaje pan Jerzy. Nie ma też poczucia celowości swojej pracy: – Każdy z domów ma własny alarm, który włączy się w razie próby włamania. Mieszkańcy po prostu chcieli widzieć ochronę na ulicach, mieć świadomość, że nie wydali pieniędzy na darmo – twierdzi ochroniarz. Nic dziwnego, w końcu każdy taki niewielki domek to wydatek około miliona złotych.

Jak w małym miasteczku

Liczy się więc nie tylko bezpieczeństwo, ale też komfort psychiczny. Decydując się na zamieszkanie na strzeżonym osiedlu, odgradzamy się od świata zewnętrznego. Dosłownie. Mamy własne garaże i parkingi, place dla dzieci, parki, często nawet podstawowe sklepy i lokale usługowe. Nagle w środku miasta pojawia się enklawa o charakterze małomiasteczkowym – wszyscy się znają, rodzice pozwalają dzieciom jeździć rowerami po ulicy bez obaw, że potrąci je jadący zbyt szybko samochód. Wieczorami jest cicho i spokojnie, ponieważ mieszkańcy siedzą w swoich domach, ewentualnie spędzają czas gdzieś „za płotem”. Nowe osiedle jest ładne i czyste, uporządkowane i przemyślnie rozplanowane. Chcemy, żeby nasze dzieci wychowywały się w takim przyjaznym środowisku, dlatego nie śmiecimy, nie brudzimy. Mamy poczucie wspólnoty, ale przede wszystkim własności – zapłaciliśmy za te ściany, dlatego gdy zobaczymy grafficiarza, prędzej zwrócimy mu uwagę lub wezwiemy odpowiednie służby, niż uczynilibyśmy to, widząc „ulicznego artystę” w centrum miasta.



W sieci kamer

Ktoś, kto zapłacił za mieszkanie na konkretnym osiedlu, nie chce, żeby dzieci z ulicy obok bawiły się na placu zabaw, za którego budowę poniósł koszty. Chociaż może wydawać się to absurdalne, wielu mieszkańców nie wstydzi się wygłaszania tego typu poglądów. – Przyjdą obce dzieciaki, porysują, zniszczą. A nasze dzieci wiedzą, że trzeba dbać o plac zabaw, bo mamusia i tatuś zapłacili – tłumaczy Tomasz R., mieszkaniec jednej z trójmiejskich enklaw. Dla dzieci, które wychowują się na takich osiedlach, podział na ludzi z wewnątrz i z zewnątrz jest naturalny. Co gorsza, dochodzi do tego także aspekt ekonomiczny – mieszkania na strzeżonych osiedlach są z reguły zdecydowanie droższe niż zwykłe „M” w blokach oddalonych o kilkadziesiąt metrów. Przysłowiowy płot staje się symbolem podziałów między grupami społecznymi.

Osiedle przy ul. Bernadowskiej mieści się na granicy Sopotu i Gdyni. Jestem umówiona z jednym z mieszkańców, ale tu już nie tak łatwo wejść, jak do Fortu Forest. Niewielkie osiedle jest otoczone wysokim, metalowym płotem, a jedyne wejściae pilnie obserwuje strażnik. Zanim dostanę się na teren posesji, muszę zdać mu relację: kim jestem, do kogo idę i po co. W końcu zastaję wpuszczona, ale ochroniarz patrzy na mnie nieufnie i sprawdza, czy na pewno zmierzam pod wskazany adres. Szare wykończenia domów i płot sprawiają, że czuję się, jakbym chodziła po spacerniaku.

Świat zewnętrzny

Zdania mieszkańców grodzonych osiedli są podzielone. Jednogłośni są natomiast ludzie z miast, w których takich enklaw pojawia się coraz więcej. Na forach internetowych znajduję liczne skargi, głównie z powodu ograniczania przestrzeni miejskiej: „Gdyby nie ogrodzone osiedla (w tym moje) miałabym do najbliższego dużego supermarketu 2 minuty drogi. Jako że muszę ominąć po drodze 3 ogrodzone osiedla, idę 10 minut” – skarży się na jednym z forów minnie_su. Ważny jest również aspekt estetyczny – wielu osobom ogrodzenia po prostu się nie podobają. „Wszystko razem wygląda jak zakłady karne dla rodzin” – komentuje cherry.coke.
Dla niektórych azyle bezpieczeństwa, dla innych więzienia – problem grodzonych osiedli pośrednio lub bezpośrednio dotyka nas wszystkich. Płoty z założenia miały zapewniać bezpieczeństwo, ale coraz częściej okazuje się, że jeżeli ktoś chce wejść na strzeżony teren i tak dopnie swego. Z drugiej strony, zbyt ścisła ochrona irytuje samych mieszkańców i ich gości, którzy nie zawsze mają ochotę tłumaczyć się z powodów swojej wizyty. Jedno jest pewne: tego typu osiedla nadal są bardzo popularne wśród nabywców.