Ilekroć myślę, że organy zarządzające mediami publicznymi sięgnęły dna, one pogrążają się jeszcze bardziej. Cały ubiegły tydzień wydawało się, że Jacek Kurski wrócił do zarządu Telewizji Polskiej. W piątek okazało się, że niekoniecznie, więc na wszelki wypadek teraz wraca jeszcze bardziej.
Ale po kolei. W poprzedniej kadencji PiS wymyśliło Radę Mediów Narodowych, żeby szybko i bez ceregieli obsadzać miejsca w zarządach i radach nadzorczych mediów publicznych. Takie amatorskie biuro kadr dla 20 spółek Skarbu Państwa, a zarazem prosta maszynka do głosowania, w której troje posłów partii rządzącej ma przewagę nad dwoma listkami figowymi z opozycji. Przewodniczący RMN Krzysztof Czabański nakręca maszynkę i szast-prast, jak króliki z kapelusza, wyciąga i chowa kolejnych prezesów, członków zarządu i rady nadzorczej.
W marcu Czabański odkrył ponadto uroki głosowania korespondencyjnego, które pozwala uniknąć zbędnych dyskusji i ułatwia ignorowanie nudziarzy z opozycji, próbujących zepsuć zabawę domaganiem się uzasadnienia dla przyjmowanych uchwał. Samo istnienie mechanizmu dopuszczającego wyznaczanie szefów największych krajowych mediów bez konkursu i transparentnych kryteriów stanowi policzek dla demokracji. Drugim jest rosnąca dezynwoltura, z jaką ten mechanizm jest używany.
Niespełna trzy miesiące temu Jacek Kurski był tak fatalnym prezesem TVP, że nie mógł ani dnia dużej pozostać na stanowisku, które zajmował od stycznia 2016 r. To znaczy zakładam, że fatalnym, bo z jakiego innego powodu Rada Mediów Narodowych miałaby go odwoływać? Ustawa o radzie stanowi, że każdy jej członek „jest niezależny i powinien kierować się dobrem publicznym”. Zapewne więc dobro publiczne wymagało pozbycia się z Woronicza bulteriera, za którym nie przepada prezydent Andrzej Duda.
To w marcu. Bo w końcu maja dobro publiczne zrobiło w tył zwrot i znów ustawiło się twarzą do Jacka Kurskiego. Przy czym sposób przywracania go do władz telewizji pokazał, w jak dużym poważaniu operatorzy kadrowej maszynki RMN mają prawo i dobry obyczaj. Nie tylko bowiem nikt się nie zatroszczył o argumenty dla poparcia tej kandydatury, lecz także nikt nie zadał sobie trudu zerknięcia do statutu spółki, o której losach decydowano.
Ów statut ogranicza liczebność zarządu do trzech osób, a zasiadający w RMN posłowie i europosłanka PiS wybrali swojego pupila na czwartego. Ich uchwała podlegała więc zaskarżeniu. Czabański najpierw udawał, że nic się nie stało, a w ostatni piątek podjął salomonową decyzję. Wysłał do korespondencyjnego głosowania uchwałę anulującą powołanie Kurskiego sprzed tygodnia i uchwałę powołującą go jeszcze raz. A ponieważ w międzyczasie Marzena Paczuska – z pobudek oficjalnie nieznanych, a nieoficjalnie kojarzonych z podszeptami stronników Kurskiego – odkryła, że jej największym marzeniem jest odejść z zarządu TVP, to dla byłego prezesa zwolniło się miejsce w trzyosobowym statutowym gronie.
To wszystko mogłoby nawet wywołać rechot, gdyby rozgrywało się na planie filmu „Nagie media 33 1/3”. Ale dzieje się naprawdę. Co więcej, chociaż TVP i Polskie Radio dawno utraciły moralne prawo do nazywania się mediami publicznymi, wciąż korzystają z publicznych środków. I właśnie od osób wskazywanych przez groteskową przeróbkę jednorękiego bandyty zależy przeznaczenie 2 mld zł z naszych podatków.