Pieniądze są znakiem, że Kurski może wszystko. To jak uzależnienie od narkotyków. Wiadomo, że diler przyjdzie i będzie kolejna działka – mówi Juliusz Braun.

psav linki wyróżnione

Magazyn DGP 6.03.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Odwołacie Jacka Kurskiego?
Kto?
Pan. I pana koledzy z Rady Mediów Narodowych.
Mam tylko jeden głos w RMN.
Kto zastąpi Kurskiego? Daniel Obajtek, obecny prezes Orlenu?
Słyszałem plotki. Kurski jest tak cenny dla całej koncepcji propagandowej PiS, że nie wyobrażam sobie, by zdjęli go ze stanowiska prezesa telewizji publicznej. Cenny, bo wykona każde polecenie. Nie, wróć, on zrobi nawet więcej, niż się od niego oczekuje. Wymyśli, wykreuje.
To dlaczego prezydent Andrzej Duda miał żądać jego odwołania?
Parę razy Kurski fatalnie potraktował prezydenta.
Jacek Kurski już go szantażuje.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / DGP
Tak, zwolnieniami grupowymi. Mówi, że jeśli nie dostanie 2 mld zł na TVP, to będzie zwalniał ludzi. Ma problem, bo przez cztery lata przeputał parę miliardów, a teraz straszy niewypłacalnością firmy i zwolnieniami grupowymi. Jest jedna rzecz, którą katuję się bardziej niż oglądaniem TVP – to czytanie portalu wPolityce.pl. Jeden z braci Karnowskich napisał tam – słusznie zresztą – że gdyby nie telewizja publiczna, to dawno nie byłoby rządu PiS. A sam Kurski w wywiadzie wyjaśniał, że jeśli chce się oceniać pluralizm w mediach, to nie można brać pod uwagę wyłącznie mediów publicznych, tylko cały rynek medialny – który, jak dodał, TVP musi równoważyć. Czyli de facto przyznał, że robi pisowską telewizję.
RMN może powoływać i odwoływać władze mediów narodowych.
Ale trzy głosy w radzie mają ludzie prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście, gdyby chcieli odwołać Kurskiego, to zawsze mogą liczyć na mnie. Jednak, jak pokazuje praktyka, nie jest to takie proste. Raz już przecież ogłosili, że zdejmują go ze stanowiska. To był sierpień 2016 r. Szybko się jednak okazało się, że mieli co innego na myśli. Teraz już nikt z nich się tak nie zbiesi, by bez zgody Kaczyńskiego odwoływać Kurskiego. Rada Mediów Narodowych to instytucja fasadowa, choć nie wiedziałem, że aż tak bardzo.
Ostatnio RMN odwołała prezesa Polskiego Radia.
Uważa pani, że to była niezależna decyzja Krzysztofa Czabańskiego, Elżbiety Kruk i Joanny Lichockiej?
Pan jest na tych posiedzeniach.
Na tym wyjątkowo nie byłem, ale czytałem protokół. Było tak: Czabański proponuje, żeby odwołać prezesa Polskiego Radia, Grzegorz Podżorny, jeden z pięciu członków rady, mówi, że warto byłoby go zaprosić i wysłuchać. Okazuje się, że nie ma takiej potrzeby. Prezesa odwołano, prezesa powołano. Chwila i zrobione. Kiedyś były zachowywane przynajmniej jakieś procedury, teraz już nie ma nawet pozorów.
To po co pan jest w Radzie Mediów Narodowych?
Też sobie zadaję to pytanie. Kiedy radę tworzono, było wiadomo, że będzie to ciało polityczne. Klub PO, który mnie rekomendował, rozważał bojkot. Jednak uznano, że lepiej mieć kogoś w środku, co daje możliwość zabierania głosu, pozwala na dostęp do informacji. Choć powiem szczerze, że dostęp do tego, co się dzieje w RMN, jest dla mnie, powiedziałbym, średni.
Czabański, Kruk i Lichocka szepczą przy panu?
Na ogół zbierają się w trójkę w pokoju. I jak już się zaczyna posiedzenie RMN, to ważne sprawy mają uzgodnione.
Pan tam naprawdę jest po nic.
Wiele osób mi tłumaczy, że jednak trzeba tam być, że coś to daje. Choć czasem się śmieję, że to, iż jestem członkiem RMN, pozwala mi przynajmniej parkować na sejmowym parkingu.
Spotyka się pan tam ze swoim bratankiem, posłem Grzegorzem Braunem z Konfederacji?
Nie, ponieważ ja w zasadzie w Sejmie nie bywam. Poza tym od dawna jest między nami mocny dystans. Teraz relacje są zerowe. Nie widziałem go od co najmniej dwóch, a może i trzech lat. Przyjąłem też zasadę, że nie wypowiadam się na jego temat. Trudno, o sprawach rodziny rozmawiał nie będę. Możemy mówić o mediach publicznych, o Radzie Mediów Narodowych.
Nie liczą się z panem w RMN.
Muszą mnie od czasu do czasu wysłuchać. I na tym się kończy. Większość głosowań, poza porządkowymi, wygląda tak: trzy za lub przeciw, jeden – mój – odwrotnie i na ogół jeden wstrzymujący Podżornego.
Z Krzysztofem Czabańskim zna się pan od lat.
Myślę, że RMN została wymyślona po to, by mógł on pełnić eksponowaną funkcję. Jesteśmy nawet po imieniu. Nasze kontakty są poprawne, choć niepozbawione złośliwości. Joanny Lichockiej nie znałem wcześniej.
A to nie pan ją zwolnił z TVP?
Nie. Gdy trafiłem na Woronicza, już tam nie pracowała. Nie tak dawno przeglądałem jakieś papiery, z których wynikało, że bywała gościem w programach telewizji publicznej, kiedy ja byłem prezesem.
Wnioskował pan, żeby ją odwołać za gest, jaki pokazała w Sejmie?
Joanna Lichocka jest nieodwoływalna. Ustawa tego nie przewiduje – członek RMN może sam zrezygnować.
Prezydent powołuje członków RMN, to może też odwołać.
Powołał mnie i Grzegorza Podżornego. Resztę członków powołał Sejm. Temat palca Lichockiej nie został podniesiony na posiedzeniu RMN. Tak jakby to się nie wydarzyło.
Na tym posiedzeniu była posłanka Joanna Lichocka?
Oczywiście. W bardzo dobrym nastroju. Ani słowa o tym, co się zdarzyło w Sejmie.
Pan jest dla tej trójki przedstawicielem poprzedniego reżimu.
Proszę się nie wyżywać. Przeszkadzam też tym, że umiem czytać dokumenty i zadaję pytania. Na ogół niewiele z tego wynika. Jednak przez to, że jestem w RMN, to mam dostęp do dokumentów. Oczywiście Lichocka podkreśla, że jestem z PO, choć ja w Platformie nigdy nie byłem. Kiedy dodaję, że do rady powołał mnie prezydent Duda, to Lichocka mówi: „Proszę nie mieszać w to pana prezydenta”. I tak wyglądają nasze dyskusje. To, że pełnię tę funkcję, daje mi możliwość zabierania głosu. Nawet pani poprosiła mnie o wywiad. Kiedy mówię, to nie tylko jako emeryt, były prezes TVP, ale też jako członek RMN. Jednak o ile w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji jest zatrudnione ponad sto osób, w tym dużo ludzi kompetentnych, o tyle w radzie jest zaledwie pięcioro członków, w tym trzy mocą ustawy związane z PiS.
Wszystko razem kosztuje budżet kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie.
Głównie lokal – to duże mieszkanie w starej kamienicy w centrum Warszawy. Spływa tu masa dokumentów finansowych ze spółek radiowych, więc zaproponowałem, by RMN zleciła fachowej kancelarii analizę tych papierów, żeby mieć na bieżąco sygnały o problemach. Jednak pomysł nie zyskał poklasku. Telewizja to ogromne pieniądze, wiec staram się sprawdzać, na co są wydawane. W statucie TVP oraz innych spółek publicznych mediów jest napisane, że przedkładają RMN kwartalne sprawozdanie z wykonania budżetu. I chyba wszyscy prezesi się z tego obowiązku wywiązują, poza Jackiem Kurskim. Zarząd TVP czasami składa takie sprawozdanie, ale zawsze z dużym opóźnieniem. Ostatnie, jakie wpłynęło, dotyczy pierwszego półrocza ubiegłego roku.
Może wpływają te sprawozdania, ale nie są panu pokazywane?
Nie, bo nawet przewodniczący rady Czabański pisze ponaglenia. To świadczy o tym, że TVP nie jest pod żadną kontrolą finansową.
Jest pod kontrolą partii, pod kontrolą PiS.
Nie do końca, jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. Pozycja Kurskiego jest taka, jakiej dotąd nie miał żaden prezes TVP. Pieniądze są mu potrzebne, żeby rządzić, wpływać, działać, robić propagandę.
Mówi pan teraz o tych 2 mld zł?
Ta ustawa praktycznie odrywa finansowanie TVP od kontroli wydawania pieniędzy przez władze spółki, podobnie było zresztą z ustawami przyznającymi rekompensaty. A przecież telewizję obowiązuje Karta Powinności, która m.in. na pięć lat z góry określa zasady finansowania tej instytucji, do tego dochodzą roczne porozumienia finansowo-programowe podpisywane przez KRRiT. Te ostatnie powinny być przyjęte w połowie roku poprzedzającego rok, którego finansowanie dotyczy. Tego wymaga od nas UE, bo to pozwala na kontrolę wydatków. Tak się nie dzieje, bo nowe, wielkie sumy pojawiają się nagle w trakcie roku finansowego.
Rekompensaty wypełniają luki w abonamencie.
To de facto dotacje. W zeszłym roku to 1,2 mld zł. I KRRiT poprawia porozumienie finansowo-programowe, dopisuje te pieniądze, co jest znakiem dla Kurskiego, że może wszystko. To jak uzależnienie od narkotyków. Wiadomo, że diler przyjdzie i będzie kolejna działka. Telewizja w tej chwili jest na głodzie.
Jacek Kurski mówi, że telewizje publiczne w Europie mają większe budżety niż TVP.
Tylko że tam te pieniądze są bardzo precyzyjnie rozliczane.
Abonament pan płaci?
Płacę. Nie wiem, czy w tej chwili nie mam żadnej zaległości, ale płacę.
Premier Donald Tusk nakłaniał do tego, by nie płacić abonamentu.
Tusk nigdy tak nie stwierdził. Dokładnie to sprawdziłem. Powiedział, że abonament to niesprawiedliwy haracz. Niesprawiedliwy, bo płaciła go jedynie niewielka część tych, którzy powinni to robić.
Głównie starsi ludzie.
Nikt już nie pamięta, że PO przeprowadziła przez Sejm ustawę, która wprowadzała budżetową dotację na TVP. Ta dotacja była zresztą dość niska, ale była. Jednak takie rozwiązanie zawetował prezydent Lech Kaczyński, twierdząc, że telewizja publiczna nie może być uzależniona od większości parlamentarnej.
Czyli de facto był przeciwny temu, co się dzieje teraz.
Na to wygląda. Choć tamta ustawa była tak zmieniana w czasie pracy w Sejmie, że prezydent Kaczyński miał sporo racji, że ją zawetował.
I niesmak pozostał, i poczucie, że Tusk nienawidził telewizji publicznej.
Tusk nienawidzi, wróć, nie lubi telewizji w ogóle. Uważa, że to przeżytek, a ważny jest internet. Myślę, że telewizji publicznej nie lubił szczególnie.
I pana nie lubił.
Tu już pani pojechała. Na pewno uważał, że kieruję instytucją, która należy do minionej epoki.
A teraz w rękach polityków znowu rozkwita.
Rozkwita, wróć, znowu mnie pani podpuściła, nie rozkwita, tylko jest silna, ma widownię wystarczająco liczną, żeby się liczyć, choć mniejszą niż pięć lat temu. I ma duży wpływ na opinię publiczną. I bardzo dużo pieniędzy, którymi, łagodnie mówiąc, szasta. Dostałem dokument dotyczący finansowania filmu „Zenek”. Słyszeliśmy, że to pierwszy raz, kiedy TVP sama produkuje film kinowy, że to sukces. I co? Okazuje się np. że telewizja kupiła za kilka milionów złotych prawa do filmu od firmy Projekt ZM. To spółka z ograniczoną odpowiedzialnością z kapitałem 5 tys. zł. Nie trzeba być wielkim finansistą, żeby stwierdzić, że podpisywanie wielomilionowej umowy ze spółką o takim kapitale jest co najmniej dziwne. Krzysztof Czabański powiedział, że zwróci się do TVP z prośbą o wyjaśnienia. Już zresztą słyszałem, że będzie ciąg dalszy przygód Zenona Martyniuka, druga część filmu.
I znowu TVP będzie producentem?
Nie wiem. Nie wiem też, czy znowu reżyserował będzie Jan Hryniak, zaś scenariusz napisze córka Krzysztofa Kieślowskiego, Marta Hryniak. W TVP jest jak za PRL, jak za Macieja Szczepańskiego. Kurski przekupuje artystów, dobrze płaci... Na Woronicza zaczęła się nowa epoka, do tej pory było tak, że TVP była jedynie współproducentem filmów, zwykle o dużych walorach artystycznych. Raz jeden z moich poprzedników, chyba Romuald Orzeł, zainwestował kilka milionów w film o żołnierzach wyklętych „Historia Roja”. A potem ja przez całe cztery lata usiłowałem się z tego wyplątać, sprawić, żeby ta produkcja nie wisiała na wyniku TVP jako obciążenie finansowe. Strasznie długo to trwało, zwłaszcza że producent i reżyser zrobił trochę co innego, niż było w umowie zapisane, a potem zaproponował, że zrobi tak, jak w umowie, ale pod warunkiem, że dostanie więcej pieniędzy. Absurd kompletny. Przyglądam się też, jak są teraz przez TVP finansowane seriale. Potrafią kosztować trzy razy tyle niż za moich, jeszcze nie tak zamierzchłych czasów. Przecież przestałem być prezesem w 2015 r.
O których serialach pan mówi?
Taki był historyczny...
„Korona królów”?
Nie, to telenowela. Ale są seriale, które kosztują trzy razy tyle, co np. „Czas honoru”. Najdroższy serial w moich czasach to był „Bodo”. Historyczny, muzyczny. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo już wtedy wzrosły wpływy z abonamentu do ponad 400 mln zł, do tego przychody z reklam poszły w górę. Ale i tak budżety seriali były do bólu oszczędne. Nawet na posiedzeniach zarządu koledzy mieli ambicję, by jeszcze trochę ściąć z jednego odcinka serialu, tak chociaż z 10 tys. zł. Teraz czekam na wyjaśnienia z telewizji dotyczące finansowania seriali.
Pan jest w sporze sądowym z telewizją.
TVP pozwała mnie za naruszenie dóbr osobistych spółki, ponieważ powiedziałem, że uprawia pałkarską propagandę. Już raz wyrok był korzystny dla mnie. Ale Telewizja apelowała i czekamy na termin rozprawy. Swoją drogą warto by coś zrobić, jeśli chodzi o tempo prac sądów.
Ogląda pan TVP?
Nie za dużo. Nie mam siły.
Ma pan obowiązek.
Nie płacą mi aż tyle.
Ale coś płacą.
W ustawie jest napisane, że to średnia krajowa.
Pamięta pan wybory prezydenckie w 2015 r.?
Oczywiście.
Pamięta pan mobilizację w TVP?
Mobilizacja była zawsze, jeśli chodzi o wybory.
Przed pierwszą turą w sztabie Bronisława Komorowskiego spokój i pewność wygranej.
I teraz, co bym nie powiedział, to będzie źle. Jednak spróbuję: współpraca Kancelarii Prezydenta i jego sztabu wyborczego z telewizją publiczną była bardzo kiepska, słaba po prostu. Niedawno Grzegorz Sajor, zwolniony z TVP po 26 latach pracy, opisał, jak w ostatniej chwili przed II turą wyborów Kancelaria odmówiła TVP zgody na przygotowanie studia przed Pałacem Prezydenckim i trzeba było robić szybko studio wirtualne na Woronicza.
Myślałam, że żył pan w przyjaźni z Kancelarią Prezydenta i z Komorowskim.
Żyłem w przyjaźni, choć czasem szorstkiej. Życzyłem mu jak najlepiej, jednak TVP wykonywała swoje zadania publiczne. Proszę pamiętać, że byłem przeczołgiwany na komisjach sejmowych, nawet kiedy jej szefową była Iwona Śledzińska-Katarasińska z PO. Posłowie PiS ciągle mieli do mnie pretensję, że ich partii jest za mało. Nie tak dawno opublikowano zestawienia, z których wynikało, że wtedy minuty się jednak zgadzały i wszystkie ugrupowania były z grubsza traktowane sprawiedliwie. A jeśli gdzieś się nie zgadzało, to zaraz TVP była krytykowana przez „Gazetę Wyborczą”. Proszę sobie wyobrazić, że teraz o PiS mówi się przez 75 proc. czasu, a o reszcie przez 25 proc. KRRiT przyjmuje to wszystko do wiadomości. Ja starałem się być uczciwy, również politycznie. Powtarzałem to już publicznie, ale powiem jeszcze raz: decyzja prezydenta Komorowskiego, żeby nie uczestniczyć w pierwszej wspólnej debacie wielu kandydatów, była błędem.
Nie przekonywał go pan do udziału?
Przez kogoś przekazałem, że dobrze by było, gdyby wziął w niej udział i że do ostatniej minuty czeka na niego miejsce w studiu.
Myślałam, że miał pan na biurku telefon z czerwonym guzikiem do kancelarii.
Nie miałem.
Za prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego taki był.
A za moich czasów nie było. Niektórzy uważają, że nie pomogłem Platformie. Nie pomogłem, bo to nie było moje zadanie. Byłem gotów, nawet z przyjemnością, relacjonować różne wydarzenia kampanijne, ale tylko takie, które nie wymagały kreacji ze strony TVP. Opowiem pani o wydarzeniu, o którym zresztą zeznawałem przed sądem. Była debata kandydatów na prezydenta: Komorowskiego i Dudy. Specyficzny profesjonalizm sztabu wyborczego Dudy okazał się bardzo wysoki. Czekałem na obydwu kandydatów przy wejściu do budynku telewizji, jak przystało na gospodarza. Przy wejściu z jednej strony była manifestacja przeciwko Dudzie, a z drugiej stali ludzie z transparentami „Duda Polska, Buda Ruska”. Podszedł do mnie jakiś pan i powiedział: „Jak wygramy, to wszyscy pójdziecie do piachu”.
Kto to był?
Sympatyk Dudy. Machnąłem ręką na te słowa.
Przez takie machanie ręką...
Wiem, to się wiele złych rzeczy stało. Nie powinienem machnąć ręką. A potem podszedł do mnie ktoś ze sztabu Andrzeja Dudy, że jest prośba, żebym nie witał Dudy przy wejściu, ale w holu, bo te manifestacje i w ogóle, wszystko będzie w kamerze...
A to nie TVP była organizatorem tej debaty?
Była, ale chciałem być uprzejmy. Kiedy przyjechał Duda, to jego ochrona odepchnęła wszystkich i wszedł bez żadnych przeszkód. A następnego dnia w mediach było, że prezes TVP przywitał prezydenta Komorowskiego, a nie przywitał kandydata Dudy.
A pan nie protestował?
Protestowałem, ale się nie przebiłem.
A wcześniej była rozmowa Beaty Tadli z Andrzejem Dudą.
I wściekły atak PiS na nią. Myśmy jej bronili. Ale to się nie przebijało. Teraz, gdyby coś takiego się wydarzyło, to jestem pewien, że pół „Wiadomości” byłoby temu poświęcone.
Na Woronicza są wciąż ludzie, którzy pracowali tam, kiedy pan był prezesem.
Cieszę się, że Magdalena Ogórek odeszła z telewizji publicznej do TVN, zanim została kandydatką SLD na prezydenta.
Nie poznał się pan na niej.
No, nie poznałem, choć prowadziła m.in. audycje z Watykanu, kiedy była kanonizacja Jana Pawła II. Wtedy, kiedy ja byłem prezesem.
Miał pan szansę zrobić z niej gwiazdę i dzięki temu nie zostałaby gwiazdą mediów narodowych.
Magdę Ogórek poznałem na festiwalu filmowym w Gdyni.
Co tam robiła?
Była akcja w rodzaju „młode gwiazdy na ekrany”.
I ona była tą młodą gwiazdą?
Chyba startowała w jakimś konkursie. Ktoś znajomy mnie z nią poznał. Jednak później, jak była w TVP, to nie miałem z nią żadnych kontaktów. Odeszła do TVN, potem do SLD, a potem znowu znalazła się w TVP – i udaje, że jest dziennikarką. Moim zdaniem była partyjna kandydatka na prezydenta nie powinna udawać, że jest dziennikarką, a przynajmniej nie tak szybko. Powinna przejść jakąś kwarantannę.
Danuta Holecka, Krzysztof Ziemiec, Michał Adamczyk także pracowali w TVP, kiedy pan rządził tą instytucją.
Pracowali już wcześniej. Pracowali, kiedy ja tam byłem, pracują i teraz.
Są gwiazdami.
Tak, gwiazdami propagandy. Chociaż do Ziemca mam ludzką sympatię, słabość jakąś, staram się go rozumieć. Jest mi przykro, że tak się z nim porobiło. W czasie mojej kadencji w TVP był taki moment, że kończył mu się kontrakt i były osoby, które mnie namawiały, żeby się z nim pożegnać.
Bo PiS?
Niektórzy tak mówili. Ja uważałem, że jest popularny, rozpoznawalny, dobrze robi swoją robotę i powinien zostać. Spotkałem się z nim, powiedziałem, że chcę z nim odnowić kontrakt. W przeciwieństwie do Adamczyka czy Holeckiej nie jest dla mnie postacią jednoznacznie negatywną. Uważałem nawet, że to dobry dziennikarz. Może jeszcze kiedyś. Teraz jego aktywność w TVP sprawia, że nie jest już dziennikarzem. Podobnie jak Adamczyk, Holecka i inni, którzy tam pracują.
A kim są?
Propagandystami. Dowartościowanymi przez Jacka Kurskiego. Odrzucili dziennikarstwo na rzecz propagandy.
Nie docenił ich pan?
Za mojej kadencji Holecka uważała, że spotkała ja wielka krzywda, bo jest „tylko” w ogólnopolskim paśmie programów regionalnych. Proszę sobie wyobrazić, że dzwonili do mnie wtedy ludzie z Platformy, że jest krzywdzona, odsuwana, a przecież to kompetentna i politycznie dobrze nastawiona osoba.
Była zwolenniczką Platformy?
W każdym razie politycy tej partii wstawiali się za nią. Nie ulegałem naciskom. Wysłuchiwałem różnych ludzi, jednak to nie miało wpływu na moje decyzje. Miałem rację. Tacy ludzie jak Holecka okazali się zwyczajnymi propagandystami. Kiedy władza PiS się skończy, to również oni są powodem do tego, żeby TVP zburzyć i założyć od nowa. Od strony prawnej, finansowej, formalnej.
Czyli co się stanie z Holecką, Ziemcem, Michałem Adamczykiem, Jarosławem Olechowskim?
Przykro mi bardzo. Ale nie mogą być na antenie, bo są skompromitowani i niewiarygodni. Już mówiłem, że to są twarze propagandy, a nie dziennikarstwa. To są twarze, które kompromitują publiczną telewizję. Nie mogą zostać ani dnia. Jak po 1989 r.
Po 1989 r. to Aleksandra Jakubowska wciąż prezentowała „Dziennik”, który zmienił się w „Wiadomości”.
Ma pani rację. Po czasach komuny był taki pomysł, żeby z TVP zwolnić wszystkich, jednak został w Sejmie odrzucony głosami postkomunistów i ZChN. Telewizyjny związek branżowy dotarł do posłów lewicy, zaś Solidarność do posłów prawicy. Myślę, że trzeba widzom wytłumaczyć, czym ma się różnić telewizja publiczna od telewizji partyjnej. Tego nie potrafiliśmy zrobić 30 lat temu.
Pan wyleasingował dziennikarzy telewizji publicznej. 400 osób, pracowników TVP sprzedał pan firmie leasingowej.
Nie sprzedałem.
Dziennikarzy pan sprzedał.
Nie sprzedałem. Wszyscy przeniesieni do firmy zewnętrznej mieli tam etaty, opłacone składki ZUS. W tej grupie było ok. 200 osób na etatach dziennikarskich, ale wśród nich byli też pracownicy archiwum. To był moment, kiedy budżet TVP był dramatycznie niski, wpływy z abonamentu małe. Jak przyszedłem na Woronicza, to przez pewien czas krążyła legenda, że premier da nam 80 mln zł na programy kulturalne. Nigdy nie dał, może też nigdy nie obiecał. Ale legenda była. Te 80 mln zł jednak rozpalało wyobraźnię, gadało się, ile to można by zrobić. Byliśmy naprawdę w kryzysowej sytuacji, każda złotówka się liczyła. Przy pełnej aprobacie zarządu, rady nadzorczej, walnego zgromadzenia, czyli ministra skarbu, została wymyślona formuła, że na etatach zostają dziennikarze, którzy pełnią jednocześnie funkcje koordynacyjne i związane z programowaniem, natomiast reszta dziennikarzy zostaje przejęta przez firmę zewnętrzną. Mieli też możliwość współpracy z TVP w formule firma – firma. Nie było to nic nowego, bo taka forma współpracy z dziennikarzami funkcjonowała już od wielu lat.
Pan wie, że to absurd.
Nie, to nie absurd. Absurdem była ówczesna sytuacja, że w TVP była grupa dziennikarzy etatowych i tysiące osób na różnego rodzaju umowach cywilnych.
Dziennikarz to zawód zaufania publicznego.
Oczywiście. Ale ani Tomasz Lis, ani Jan Pospieszalski, ani Krzysztof Ziemiec, ani Beata Tadla nie byli zatrudnieni na etacie. Swoją drogą, gdyby wtedy telewizja miała miliard złotych więcej, to by nie było tego typu problemów.
Leasing Team – to nazwa firmy, która przejęła dziennikarzy telewizji publicznej.
To nazwa firmy, która wygrała przetarg, nadzorowany zresztą na moją prośbę przez CBA i ABW. Marketingowo z punktu widzenia dziennikarzy nazwa niefortunna. Ale na to nie mieliśmy wpływu. Powtórzę: gdyby nie było finansowych problemów, nie trzeba by było sobie tego kłopotu ściągać na głowę. W tamtych warunkach zrobiłbym to jeszcze raz. Gdybym wpadł na pomysł, że można wydawać pieniądze zapisane w ustawie, której jeszcze nie ma… Nie byłem tak kreatywny.