Internetem zawładnęło pięciu gigantów. Chociaż to my uprawiamy e-pola, owoce naszej pracy trafiają do nowych feudałów. Czy istnieje sposób na osłabienie oligopolu Microsoftu, Amazona, Google'a, Apple'a oraz FB?
Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego niektórzy boją się wielkich firm internetowych? W odpowiedzi pomogą liczby. Łączne roczne przychody pięciu największych spółek świata – Microsoftu, Amazona, Alphabetu (Google’a), Apple’a i Facebooka – wyniosły w 2018 r. ok. 714 mld dol., a zysk 135,5 mld. To rentowność na poziomie ok. 19 proc. Imponujące, prawda?
Nie jesteście pewni, co odpowiedzieć? To było do przewidzenia. Nasze umysły są tak skonstruowane, że bez punktu odniesienia nie widzą różnicy między miliardem a bilionem. Znajdźmy go. 714 mld dol. przychodów to o ok. 100 mld dol. więcej niż wartość wszystkiego, co produkuje rocznie polska gospodarka. Natomiast te 135,5 mld dol. zysku wystarczyłoby, żeby pokryć wszystkie tegoroczne wydatki naszego budżetu, łącznie z 500+, i jeszcze dorzucić jednorazowy zasiłek dla każdego Polaka w wysokości 2 tys. zł. A pamiętajmy: porównujemy pięć firm z dużym państwem o powierzchni 312 tys. km, zamieszkanym przez 38 mln ludzi, w którym działa 4 mln przedsiębiorstw. Zatem imponujące? Właśnie.
Te liczby jednak nie tłumaczą źródła strachu przed e-gigantami. Wyjaśnia go inna liczba: 4,2 bln dol. To wysokość ich sumarycznej wyceny giełdowej, 11-krotnie więcej niż wartość wszystkich spółek na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie. Ta kwota oznacza nie tylko, że rynki finansowe doceniają osiągnięcia Zuckerberga i kolegów, lecz przede wszystkim że wierzą w ich świetlaną przyszłość. 4,2 bln to komunikat: „Wielka Piątka będzie jeszcze większa”.
I tu właśnie pojawia się strach, że nad wszystkimi cyfrowymi kanałami informacji na trwałe zapanuje kilka firm, co zagrozi naszej wolności i wydrenuje nasze portfele. Widmo krąży nad światem. Widmo oligopolu. Już dzisiaj, jak sugerują prawnik Eric A. Posner i ekonomista E. Glen Weyl z Uniwersytetu Chicagowskiego w książce „Radykalne rynki”, firmy internetowe robią z nas chłopów pańszczyźnianych, a same przejmują rolę współczesnych feudałów.
Przerażająca wizja, ale nieprawdziwa. Średnia długość życia współczesnej spółki giełdowej to ok. 15 lat. Prawdopodobnie Facebook upadnie. Może nawet Google i Amazon. Także Microsoft nie ma zagwarantowanej nieśmiertelności. Chyba że...

Był sobie serwis

O tym, co się musi stać, żeby Wielka Piątka stała się nieśmiertelna, za chwilę.
Najpierw o tym, dlaczego dzisiaj wciąż jest jednak narażona śmierć w wyniku, cóż, konkurencji.
Mówi wam coś nazwa Myspace? Mnie mówi bardzo wiele, bo dzięki tej platformie społecznościowej poznałem przyszłą żonę. Rdzeniem aktywności użytkowników Myspace.com była nie, jak to ma miejsce w przypadku Facebooka, polityczne kłótnie lub zamieszczanie zdjęć kotów, tylko wymiana opinii dotyczących ulubionych artystów, zwłaszcza muzyków i zespołów. Oczywiście na profilach użytkowników można było, jak na FB, znaleźć zamieszczane przez nich zdjęcia, ale to nie stanowiło istoty serwisu. Myspace był czymś na wzór Spotify, bez smartfona, serwisu randkowego i forum dyskusyjnego w jednym. Nawiasem mówiąc, jeśli na Myspace rozmowy z nieznajomymi były całkiem normalne, to na FB są praktyką marginalną. Może dlatego, że większość zagajających nieznajomych to boty, czyli specjalne programy pisane po to, by wyłudzić od nas informacje? Albo dlatego, że konstrukcja serwisu wręcz celowo takie interakcje utrudnia?
Myspace w pierwszej dekadzie tego millenium był największym portalem społecznościowym na świecie. W 2007 r. miał ponad 150 mln użytkowników. Może dzisiaj ta liczba nie robi wrażenia, bo Facebook ma ich ponad 2 mld, ale współcześnie internet jest znacznie powszechniejszy niż 12 lat temu. W tymże 2007 r. nikt nie widział następców dla Myspace. John Barrett z serwisu TechNewsWorld twierdził, że serwis osiągnie status „monopolu naturalnego”, a Victor Keegan rozwijał tę myśl w „The Guardian”, pisząc, że „użytkownicy zainwestowali tak wiele kapitału społecznego w publikowanie informacji o sobie, że nie opłaca im się już zmieniać portalu, zwłaszcza że każdy nowy jego użytkownik zwiększa jego wartość jako platformy interakcji międzyludzkich”. Czy nie to samo czytamy dzisiaj na temat Facebooka? Ma być tak wielki, że sam ten jego ogrom uodparnia go na konkurencję. Komu chciałoby się szukać innej opcji?
Cóż, Myspace po roku od opublikowania artykułu Keegana zaczął szybko tracić użytkowników na rzecz Facebooka. Dziś jest bezużyteczną, wolno ładującą się stroną w treści przypominającą serwis plotkarski, a stare profile nie działają. Ale dlaczego upadł? Niektórzy twierdzą, że jego los został przesądzony w momencie przejęcia przez News Corp. Ruperta Murdocha w 2005 r. Stary wyga wielkiego biznesu świetnie czuł się w mediach tradycyjnych, ale nie miał pojęcia o internecie. Firmę kupił za 580 mln dolarów, a sprzedał za 35 mln. Ponad pół miliarda straty.
Takich historii jest znacznie więcej. Liczba upadłych, a liczących się kiedyś w światowym internecie i często podejrzewanych o monopolistyczne zapędy serwisów społecznościowych dziś przekracza 60. Na e-cmentarzu leżą portale społecznościowe Friendster czy Bebo, na których zarejestrowanych było w sumie 117 mln użytkowników. W pobliskiej alejce znajdziemy nagrobki przeglądarki internetowej Netscape, słynnego producenta komputerów osobistych Compaq, który wiódł razem z IBM rynkowym prym, gdy Steve Jobs klecił Macintosha, czy produkującej palmtopy firmy Palm.
Właśnie – palmtopy. Pamięta ktoś jeszcze taki wynalazek? A walkmana albo gameboya? Kasety VHS? Jak przez mgłę zapewne. Funkcje większości tych urządzeń przejął smartfon. W erze cyfrowej nowe technologie mają bardzo krótki żywot. Jeśli jakiemuś produktowi czy usłudze uda się przetrwać dłużej niż dekadę, można nazwać je długowiecznymi. W trakcie swojego krótkiego życia tworzą jednak rynki, na których pojawiają się olbrzymie firmy. To naturalny i bezpieczny proces. Dlatego np. walkman, wynalazek z początku lat 80., który dla dzisiejszej młodzieży jest czymś zupełnie nieznanym, kojarzy nam się z dwoma firmami: Sony i Panasonic. Przedsiębiorstwami, które teraz – chociaż wciąż funkcjonują – są cieniem samych siebie sprzed lat. Produkują głównie telewizory i aparaty fotograficzne.

Technofeudalizm

Na rynku nowych technologii panuje olbrzymia konkurencja, wrze schumpeteriańska twórcza destrukcja i właśnie dlatego próżno szukać tam prawdziwych monopoli, czyli firm, których pozycja jest tak silna, że mogą narzucać klientom swoje zasady bez żadnych dla siebie konsekwencji. Dotyczy to także Wielkiej Piątki.
Amazon nie jest jedyną platformą zakupową. Od użycia innej dzieli użytkownika jedno kliknięcie. Google, choć posiada ponad 90 proc. udziału w rynku, to ma konkurencję. Microsoft wciąż rządzi na rynku programów operacyjnych dla pecetów, ale co z tego, jeśli ten rynek od lat się kurczy. Jedną z najważniejszych przyczyn jest znów smartfon. Dowodem na to, że ludzie wcale nie są aż tak przywiązani do rzekomych e-monopoli, jest spadek liczby młodych użytkowników FB o 15 mln (tylko w USA) od 2017 r. Facebook to dla użytkowników forma rozrywki, a każda rozrywka po jakimś czasie się nudzi. Co więcej, na tym portalu pojawili się rodzice nastolatków i zaczęli ich kontrolować, odbierając poczucie swobody i skutecznie przeganiając ich na inne platformy. Facebook przestał być „cool”.
Korzystają na tym Instagram, WhatsApp, Facebook Messenger i sporo innych społecznościowych aplikacji, którym młodych użytkowników przybywa. Owszem, wiele z nich należy do Zuckerberga, lecz w tym artykule nie zajmujemy się koncentracją własności kapitału, tylko monopolami konkretnych firm. Facebook, jak widać, monopolem nie jest. Zresztą do powolnego wyczerpywania się modelu FB przyznaje się ekipa samego Zuckerberga i szuka wyjścia z sytuacji. – Będziemy koncentrować się na nowej linii produktów, na zaszyfrowanej, kompatybilnej z innymi produktami sieci komunikacyjnej – mówił niedawno Chris Cox, szef departamentu produktowego Facebooka.
Nie znaczy to, że wszystko, co robi Wielka Piątka, budzi zachwyt. Wejście z butami w naszą prywatność, manipulowanie treściami, by osiągnąć konkretne polityczne rezultaty, zatrudnianie armii cenzorów, która ma pełnić funkcję współczesnej policji myśli, powinno się nie podobać.
Wspomniana para badaczy, Posner i Weyl, twierdzi, że większość użytkowników sieci nie zdaje sobie sprawy z poziomu ingerencji w ich prywatność. Internauci nie doceniają również wagi innej sprawy: że są przez duże e-firmy wyzyskiwani i traktowani jak chłopi pańszczyźniani. Jak działa model biznesowy serwisów społecznościowych albo wyszukiwarek? – pytają badacze. To użytkownicy tworzą ich zawartość, a przez to wartość. Dostarczają danych na swój temat, co służy do profilowania za pomocą algorytmów opartych na sztucznej inteligencji i sprzedawania reklam. Problem w tym, że użytkownicy dostarczają tych danych za darmo, a to przecież praca. Wiemy wprawdzie, że ludzie nie patrzą tak na swoje internetowe aktywności, ale w tym właśnie cały ambaras: to prowadzone „za darmoszkę” aktywności są fundamentalnym źródłem zarobku internetowych koncernów. Według badaczy dostarczanie danych jest analogiczne do pracy pań domów. Jej też nie przypisuje się wartości liczbowej, ale bez niej cała gospodarka nie mogłyby funkcjonować. „Darmowe źródło zysku sprawia, że są najwyżej wycenianymi firmami na świecie. Facebook wypłaca np. pracownikom, czyli programistom, zaledwie 1 proc. swojej wartości, bo resztę koniecznej pracy my wykonujemy za darmo. Dla porównania Walmart płaci pracownikom w pensjach 40 proc. swojej wartości (...) To technofeudalizm” – czytamy w „Radykalnych rynkach”.
Technofeudalizm jest wygodny dla dużych firm, a ludzie się do niego przyzwyczaili. Nie jest to jednak, piszą Posner i Weyl, optymalny model biznesowy. Internet byłby bardziej produktywny, gdyby ludziom za dostarczanie danych płacono. Dlaczego? Byłyby wówczas istotniejsze, bo płacono by tylko za to, co wartościowe. To oznaczałoby skuteczniejszą i jednocześnie mniej irytującą reklamę, ale też mniej kotów na facebookowym wallu.
Oligopol, który zawiązuje Wielka Piątka, z tej perspektywy nie polega na wspólnym, skoordynowanym podziale rynku, bo te firmy ostro ze sobą konkurują, ale na utrwalaniu konkretnego, służącego im bardziej niż innym, mniejszym firmom (tym niedysponującym dostępem do takiej ilości danych), modelu biznesowego.
Jak jednak skłonić firmy internetowe, by płaciły użytkownikom? Badacze twierdzą, posługując się terminologią Karola Marksa, że edukacja w zakresie meandrów działania portali społecznościowych pozwoli internautom uzyskać „klasową świadomość”. Powstaną wtedy wspólny front i związki zawodowe internautów tak liczne, że zdolne wywierać nacisk na szefów Facebooka i negocjować odpowiednie wynagrodzenie za produkcję danych. Przykładowo związki mogą zagrozić szefostwu firmy masowym bojkotem konsumenckim, w ramach którego przez jeden dzień jego członkowie (a może być ich np. 100 mln lub więcej) nie będą korzystać z serwisu. To oznaczałoby dla Facebooka bardzo duże straty. Więc musiałby się ugiąć.
Czy to realistyczna wizja? Możliwe. Internetowy związek zawodowy o globalnej skali w dobie technologii blockchain brzmi w zasadzie dość realistycznie.

Zuckerberg jest na tak

Posner i Weyl wiedzą, że problemów internetu nie da się rozwiązać odgórnymi regulacjami, np. narzuceniem gigantom obowiązku płacenia za dostarczanie danych. Nie wszyscy jednak wywodzą się ze szkoły chicagowskiej, która znana jest z przychylnego nastawienia do wolnego rynku. Większość ludzi zajmujących się tą problematyką wierzy w magiczną moc biurokratycznych nakazów i represji. W Unii Europejskiej od kilku lat firmy Wielkiej Piątki regularnie są karane grzywnami. Google np. musi zapłacić 1,5 mld euro za blokowanie na swoich serwisach reklam konkurencyjnych wyszukiwarek. To już trzecia kara nałożona na Google w ciągu ostatnich dwóch lat. W USA natomiast podejmowane są próby fizycznego rozbicia największych koncernów na mniejsze firmy – tak jak rozbito kiedyś Standard Oil czy telekomunikacyjnego giganta AT&T.
Polityczną krucjatę prowadzi w tej kwestii demokratyczna senator Elizabeth Warren. – Jesteście ciekawi, dlaczego sądzę, że Facebook ma za dużo władzy? Zacznijmy od tego, że jest w stanie zdusić samą debatę na ten temat w zarodku – narzekała w marcu tego roku, gdy FB zablokował reklamy postów z jej fanpage'a, w których podejmowała problematykę monopolu.
Antymonopolowy interwencjonizm w e-biznesach to jednak droga donikąd. Ich modele działania są zupełnie inne niż spółek paliwowych czy operatorów telefonii kablowej. Podzielenie spółki paliwowej na mniejsze organizmy jest łatwe. Jest jak dzielenie tortu. Można wyodrębnić poszczególne oddziały i nadać im osobną osobowość prawną. Rozmnożyć ją przez pączkowanie. Co innego biznes internetowy. Nie da się podzielić Facebooka na mniejsze Facebooki albo wyszukiwarki Google na mniejsze wyszukiwarki. Tego typu antymonopolowa interwencja równałaby się po prostu śmierci tych przedsiębiorstw. Założę się, że do niej nie dojdzie.
Może bowiem dojść do czegoś jeszcze gorszego niż śmierć tej czy innej firmy w wyniku złej interwencji – może dojść do zapewnienia jej nieśmiertelności w wyniku zawłaszczenia regulacyjnego (regulatory capture). Gdy politycy próbują kruszyć potęgi największych przedsiębiorstw, te uruchamiają lobbing. Ale jego technologia poszła znacznie do przodu: chodzi o to, żeby z regulacji szkodzących firmie uczynić takie, które będą jej służyć. Zupełnie w tym kontekście nie dziwi to, że regulacje serwisów społecznościowych zaczął popierać sam Mark Zuckerberg. „Prawodawcy często mówią mi, że mamy zbyt wielką władzę nad debatą publiczną i – nie ukrywając tego – muszę się z nimi zgodzić. Doszedłem do przekonania, że nie powinniśmy podejmować tylu istotnych decyzji na własną rękę (...) pracujemy też z rządami celem zapewnienia efektywności systemów kontrolujących przegląd sieci” – napisał w artykule opublikowanym na łamach „Washington Post”.
Czy ktoś wierzy, że chce on sam sobie szkodzić? Skądże. Zgadzając się na regulacje w zakresie publikowania treści w internecie, chce usankcjonować swoje prawo do ich cenzurowania. Dzisiaj FB boryka się w każdym kraju, w którym działa, z pozwami sądowymi ze strony tych, którym próbował zamknąć usta. Regulacje sprawią, że będzie mógł mówić wszystkim niezadowolonym: „To nie ja, to prawo, to rząd, naprawdę bardzo mi przykro”. Sądy będą stać po jego stronie.
Kolejna rzecz, że Zuckerberg, mówiąc o konieczności wprowadzenia uregulowań, wie, że jako duży gracz wykazujący dobrą wolę będzie konsultował ich tworzenie. Będzie zatem robił wszystko, by były jak najbardziej kosztowne dla konkurentów. Duże firmy sprostają kosztom dodatkowych regulacji, zaś małe nie. Świetnie to ilustruje przykład z dziedziny bankowości. Po kryzysie 2008 r., gdy uznano, że te branże wymagają dodatkowych regulacji, w USA przyjęto je w postaci liczącego 22 tys. stron pakietu ustaw Dodda-Franka. W wyniku zwiększonych kosztów regulacyjnych małe banki zaczęły upadać – ich liczba w USA zmalała od wprowadzenia ustawy w 2010 do 2014 r. o 14 proc. Duże radzą sobie świetnie.
Słowem, przedwczesne uznanie Wielkiej Piątki za niebezpieczne monopole, a co za tym idzie, przedwczesny pęd regulacyjny, faktycznie może uczynić z nich niebezpieczne monopole i zapewnić im trwałość rynkowej dominacji. Przecież monopol AT&T, który bohatersko rozmontowano, był właśnie dziełem wcześniejszej regulacji. Nie to chyba chcemy osiągnąć z Facebookiem.
Żeby rynek działał dobrze, Facebook i pozostałe e-giganty muszą mieć szansę na doświadczenie losu Myspace’a. Nie można ich przeciw bankructwu szczepić, zamiast tego należy pozwolić na swobodne działanie konkurencji, czyli dbać o to, by wejście na rynki technologiczne było wciąż łatwe. Kto wie, czy już dzisiaj ktoś nie zakłada serwisu społecznościowego, który za kilka lat rozłoży FB na łopatki albo przynajmniej odbierze mu część widowni. Może będzie to Thinkspot, platforma wymiany i monetyzacji myśli, którą ma zamiar wkrótce rozkręcić filozof i psycholog Jordan Peterson, a może zupełnie co innego, jakaś nowego typu usługa, której dzisiaj nie możemy sobie wyobrazić.
Żeby rynek działał dobrze, Facebook i pozostałe e-giganty muszą mieć szansę na doświadczenie losu Myspace’a. Nie można ich przeciw bankructwu szczepić, zamiast tego należy pozwolić na swobodne działanie konkurencji, czyli dbać o to, by wejście na rynki technologiczne było wciąż łatwe.