Dzień dobry, drogi użytkowniku, ustaliliśmy, że nie spełniasz warunków wymaganych do korzystania z Facebooka (…) Niestety, z powodów związanych z bezpieczeństwem nie możemy wyjaśnić, dlaczego twoje konto zostaje zdezaktywowane. Doceniamy twoje zrozumienie. To ostateczna decyzja. Dzięki! Pa”.
Dziennik Gazeta Prawna
Taką wiadomość dostał od Facebooka pewien redditor, użytkownik Reddita – największego internetowego forum – o pseudonimie PM_me_ur_obsidian (nazwijmy go Krzysiem). Facebook nie odpowiada na jego reklamacje, skargi i wnioski; w istocie Krzyś nie jest w stanie w ogóle porozmawiać z kimkolwiek, kto nie jest robotem albo automatycznie generowaną wiadomością e-mailową. Co więcej, nie jest w stanie założyć nowego konta, bo jakimś cudem Facebook zawsze wykrywa, że to on. Ponieważ Krzyś nie może uwierzyć w to, co się stało, szuka mądrości u innych forumowiczów. „Jak to możliwe? – złorzeczy. – Na moim Facebooku nie ma niczego, czego mógłbym się wstydzić przed moją mamą”.
Jeśli wierzyć mu na słowo, ma powyżej lat 13, nie figuruje w rejestrze przestępców seksualnych, nie angażował się w hejt, agitację polityczną, publiczną ekspozycję narządów płciowych, podał na portalu prawdziwe nazwisko – czyli nie złamał żadnej z potencjalnie wykluczających go z grona fejsbukowiczów zasad. Na imię nie ma Osama, na nazwisko nie jest mu Kaczynski (jak Ted, nie Jarosław). Decyzja spada więc na niego jak grom z jasnego nieba. Jest niepocieszony i rozgoryczony.
Boli, bo wszelkie jego kontakty z ciut dalszymi znajomymi, jak również te zawodowe, zostały już jakiś czas temu scedowane na Marka Zuckerberga; Krzyś nie posiada na nich żadnych innych namiarów. Co więcej, to samo stało się z jego wspomnieniami i dużą częścią zdjęć; Facebook w pewnym momencie po prostu przejął rolę kronikarza jego życia, gdzie ogłaszane były ważne momenty, potem okraszane bezcennymi komentarzami przyjaciół i znajomych.
Ale czy Krzyś aby nie przesadza? Cóż to jest niby za problem, takie odcięcie od społecznościowego medium? Już kilka odpowiedzi niżej na Reddicie pojawiają się argumenty, które tobie, czytelniku, pewnie przyszły do głowy. A więc po pierwsze: bez FB można żyć; konkubent szwagierki znajomej influencerki nie ma konta na fejsie, bo jest na dalekim rejsie. Po drugie: to firma prywatna, działalność intratna, mogą cię zbanować, nie muszą reagować. Po trzecie, sprawa jest jak ze znanego żartu. „Doktorze, boli mnie głowa, jak walę się w nią patelnią” – zacznijmy od tego, że nie należało się nawalać po łbie patelnią (zapisywać się w sposób oczywisty na podłego Facebooka i wrzucać tam wszystkiego, od zdjęć kota po narodziny dziecka). Teraz by cię, mistrzu, głowa nie bolała. Można było w skarpecie pod materacem zdjęcia trzymać, a jeszcze lepiej na slajdach w piwnicy.
Jest jeden, prosty jak budowa cepa powód, dla którego wszystkie te odpowiedzi mijają się z istotą problemu: duże firmy technologiczne to monopole. Krzyś nie może się po prostu przenieść na inne medium społecznościowe – przewaga FB polega nie tylko na tym, że oferuje dobry produkt, ale przede wszystkim na efekcie sieci – nawet najfantastyczniej zaprojektowane Google+ nie nadaje się do niczego, jeżeli siedzisz sobie na nim sam i sam do siebie piszesz rzewne listy. Mógłby spróbować Instagrama, ale Instagram jest własnością Facebooka, takoż i WhatsApp. Ponad to nieograniczone zapotrzebowanie na wygodę, rzecz zrozumiała w neoliberalnym świecie, który doi z nas wydajność i każe minimalizować potrzeby w imię oszczędzania energii, sprawia, że media społecznościowe stają się koniecznością. Prawda, nie jest to konieczność z samego dołu piramidy potrzeb, z poziomu pożywienia i snu, ale z poziomu dobrze działającej komunikacji miejskiej czy ciepłej wody na żądanie już tak. Można w końcu nie używać fejsa, sama takie osoby znam i aspiruję do bycia jedną z nich, ale indywidualny wybór niestety nie ma mocy przeorganizowania społecznej infrastruktury.
Jesteśmy w sytuacji, którą można porównać do wynalezienia dróg. Wyobraźmy sobie, że oto Marcus Zuckerbergus starożytności nagle wpada na pomysł, że po wybrukowanych pasach prowadzących z punktu A do punktu B łatwiej można przewozić ludzi i towary. Super! Ale Marcus pobiera za użytkowanie dróg kasę i pokłony. Po jakimś czasie ekonomia regionu zaczyna się opierać na jego drogach; kto nie pojedzie wozem na targ, ten sprzeda mniej; kto woli się przeprawiać przez las, ten na jarmark nie zdąży. Czy można ubożejącemu sprzedawcy powiedzieć: taka karma, droga jest prywatna, nie podoba się, to nie korzystaj? Czy można go z owych traktów wyrzucić, bo tak się akurat podoba Marcusowi? Można, ale o wiele lepszym rozwiązaniem jest zrozumieć, czym stały się dla życia społeczności drogi, i spróbować zmienić monopolistyczny system tak, by działał lepiej w interesie wszystkich. Marcus na tym straci, będzie to w tym sensie nieco niesprawiedliwe – ale ta niesprawiedliwość to nic w porównaniu z chorym systemem opierającym się na libertariańskim zarządzaniu drogami przez ich prawowitego właściciela.
A czemu Krzyś nie może się dostać do Facebooka? Bo mimo tego, że polega na nim w swoim społecznym życiu, nie jest nawet jego klientem. To tak, jakby klientem Marcusa był facet zbierający sobie produkty, które pospadały z wozów; wtedy Marcusowi opłacałoby się robić w drogach stosowne dziury. Klientem Marka zaś są reklamodawcy; Krzyś mu więc, mówiąc krótko, zwisa. Mamy więc sytuację, w której monopolista efektem sieci reorganizuje nam życie społeczne i polityczne, zachowując możliwość arbitralnego odcięcia nas od ważnej infrastruktury i mając nas – z racji struktury biznesu – centralnie w tyle.
Ładnieśmy się urządzili. Dlatego krzyczę: demokratka Elizabeth Warren na prezydenta USA! To jedyna kandydatka, która naprawdę tropi zło, jakie wyrządzają nam monopole.