Claas Relotius był w Niemczech dziennikarską gwiazdą. Jego upadek, który na przełomie roku stał się jednym z głównych tematów debaty publicznej, odnowił pytania o kondycję mediów. O to, czy dziennikarze zbyt często nie piszą tekstów pod gotowe tezy albo oczekiwania redaktorów, fałszując w ten sposób obraz rzeczywistości. Relotius, mimo zaledwie 33 lat, pisał wielokrotnie nagradzane reportaże dla renomowanego tygodnika „Der Spiegel”.
Do czasu, aż nie okazało się, że zmyślał. Na początku 2017 r., tuż po przeprowadzce Donalda Trumpa do Białego Domu, redakcja „Spiegla” wysłała go do Fergus Falls. W tym małym miasteczku na północy Stanów Zjednoczonych reporter miał sprawdzić, jak żyją i co myślą Amerykanie po wyborze nowego prezydenta. Relotius spędził w miasteczku pięć tygodni. Jak ujawniła redakcja, w połowie pobytu słał do centrali w Hamburgu alarmistyczne e-maile. Dziennikarz nie był zadowolony z dotychczas zebranych materiałów.
A jednak w końcu dostarczył redakcji barwny tekst. W reportażu amerykańscy prowincjusze głosują na Trumpa, noszą broń, nie wyściubiają nosa poza granice miasta i – oczywista oczywistość – nie lubią imigrantów. Efekt wielotygodniowej pracy Relotiusa trafił w ręce lokalnych dziennikarzy z Fergus Falls. Michele Anderson i Jake Krohn podczas lektury przetłumaczonego tekstu przecierali oczy ze zdumienia. W końcu opublikowali własny artykuł, w którym wypunktowali wszystkie wymysły Relotiusa na temat ich miasta.
Burmistrz noszący broń, który nigdy nie był nad morzem? Nieprawda. Kino, w którym od lat grają patriotycznego „Snajpera” w reżyserii Clinta Eastwooda? Nieprawda. Szyld „Meksykanie, trzymajcie się z daleka”? Nigdy nie istniał. María Rodríguez, która cierpi na chorobę nerek i marzy o powrocie do Meksyku? W rzeczywistości jest w pełni zdrową kobietą, a w mieście na pewno zostanie, bo właśnie otworzyła tam z mężem restaurację. I nie głosowała na Trumpa, jak napisał Relotius, bo jako obcokrajowiec nie ma praw wyborczych. Jak ujawnił sam „Spiegel”, na bazie tego rodzaju konfabulacji reporter spreparował co najmniej 18 reportaży.
Jak to możliwe, że bajeczki dziennikarza były przez lata drukowane w piśmie, które do sprawdzania faktograficznej strony artykułów zatrudnia 60 osób? Ullrich Fichtner, redaktor naczelny „Spiegla”, tłumaczył, że Relotius nauczył się perfekcyjnie omijać system kontroli. Redakcja była w stanie zweryfikować każdą datę, zgodność przewijających się w tekstach historycznych postaci i zdarzeń, podejrzeć za pomocą Google Maps ulice i sprawdzić w internecie, czy w dniu, w którym dziennikarz przebywał w danym miejscu, faktycznie niebo było zachmurzone.
Kontrola była jednak bezradna przy sprawdzaniu fragmentów, w których bohaterzy Relotiusa opowiadają swoje biografie, dzielą się poglądami czy – jak to autor zainscenizował w jednym z tekstów – pokazują na komórce ruiny zniszczonego miasta w Syrii. W takich bliskich, intymnych relacjach dział kontroli miał zaufanie do dziennikarza, że ten opisuje stan rzeczy zgodny z rzeczywistością.
Nie ulega wątpliwości, że w sprawie Relotiusa najcięższym zarzutem jest kłamstwo. Istnieje jednak jeszcze inny, równie poważny wymiar tej historii. Jak pokazuje przykład tekstu o amerykańskim miasteczku, autor zachował się tak, jakby jego wydźwięk zaplanował jeszcze przed przyjazdem do Fergus Falls. A że napotkane na miejscu postacie nie odpowiadały jego tezie o złych trumpistach? Tym gorzej dla mieszkańców, którym Relotius barwnym piórem podoprawiał fikcyjne, trumpowe atrybuty. Można sobie wyobrazić, jak straszne obrazy przywiózłby z pogrążonej w „kaczyźmie” Polski.
Aferę Relotiusa warto potraktować jako przestrogę na lata. Obiektywny opis stanu rzeczy jest istotą naszego zawodu. A wcale nie trzeba zmyślać jak Relotius, żeby przesunąć wymowę artykułu w jedną czy drugą stronę. Z długich rozmów, które prowadzimy z politykami, ekspertami i świadkami zdarzeń, do tekstów trafiają najczęściej tylko krótkie fragmenty, które w założeniu powinny jak najtrafniej opisywać esencję tematu. Często niestety są dobierane tak, żeby potwierdzić lub wzmocnić tezę, która w głowie dziennikarza urodziła się, jeszcze zanim na dobre usiadł do pisania tekstu.
Wolno się spierać, na ile możliwe jest wyłączenie prywatnych poglądów dziennikarza. Lecz podejście do każdego tematu bez dogmatów i ideologicznego zacietrzewienia musi pozostać w centrum zawodu. Z szacunku dla faktów, czytelników, ale i ze względu na korzyści dla samego tekstu. Bo też odkrytą prawdziwą historię Relotiusa – listę jego przewin i równoczesne śledztwo redakcyjnych kolegów, które doprowadziło do odkrycia skandalu – czyta się lepiej niż wszystkie jego zmyślone reportaże razem wzięte.