Komisja Europejska kończy prace nad kodeksem postępowania , który pomoże firmom technologicznym w walce z kłamstwami w sieci. Poszczególne kraje nie czekają jednak na wskazówki Brukseli i podejmują działania na własną rękę.
Najdalej idące rozwiązania zaproponowali kilka dni temu Brytyjczycy. Chcą oni, by walkę z manipulacją w internecie finansowały same koncerny cyfrowe. Facebook, Twitter czy Google miałyby zostać obciążone w Wielkiej Brytanii nową opłatą, z której środki trafią na edukację cyfrową. Takie rekomendacje znalazły się w raporcie komisji ds. cyfryzacji, kultury, mediów i sportu w brytyjskim parlamencie.
Według komisji część środków z daniny powinna być przeznaczona na rozszerzenie działalności komisarza do spraw informacji. W ten sposób, jak podkreślili brytyjscy posłowie, firmy techno logiczne finansowałyby pracę organu odpowiedzialnego za ochronę danych osobowych, podobnie jak dzisiaj banki płacą za nadzór finansowy. Obok zobowiązań finansowych platformy internetowe zostałyby też prawnie zobligowane m.in. do podejmowania działań przeciwko szkodliwym i nielegalnym treściom. Brytyjscy deputowani chcą też, by w ramach specjalnego audytu rynkowi reklamy w mediach społecznościowych przyjrzały się służby odpowiedzialne za ochronę konkurencji i konsumentów.
Problemowi fake newsów przygląda się również rząd w Londynie. Jesienią ma zaprezentować białą księgę poświęconą tematowi manipulacji w sieci. Do wprowadzenia pomysłów w życie jest jeszcze daleko, dlatego najprawdopodobniej ewentualne obostrzenia zaczną funkcjonować już po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE.
Zdecydowane podejście mają też Niemcy. Od początku 2018 r. obowiązuje tam ustawa NetzDG. Pod groźbą surowych sankcji (nawet równowartość 58 mln dol.) nakazuje ona wydawcom internetowym szybkie usuwanie fake newsów i treści zawierających mowę nienawiści. Przepisy nie funkcjonują jeszcze doskonale. Jak wynika z raportu za pierwsze półrocze 2018 r., Facebook usunął około jednej trzeciej takich treści, a Twitter 1 proc.
Na jeszcze inny pomysł wpadli posłowie w Irlandii, gdzie europejską siedzibę ma większość koncernów zza oceanu. W grudniu 2017 r. opublikowano projekt ustawy, zgodnie z którym rozpowszechnianie fake newsów byłoby przestępstwem. Prace nad projektem są jednak zawieszone. Zamiast tego w ostatnich dniach lipca Irlandia opublikowała inny projekt. Przewiduje on, że dochody z reklam internetowych obciążone byłyby 6-proc. opłatą. Zgromadzone w ten sposób środki trafiłyby na fundusz promujący „dobre”, tradycyjne dziennikarstwo.
Z kolei według służb prasowych Marii Gabriel, komisarz odpowiedzialnej m.in. za sprawy cyfrowe, Bruksela ciągle pracuje nad ostateczną wersją kodeksu postępowania, który pozwoliłby koncernom na walkę z fake newsami. Dokument ma zostać opublikowany we wrześniu. Miesiąc później KE ma zorganizować spotkanie reprezentantów krajów członkowskich. Omówione będą na nim pomysły na dalsze kroki. Żadna z opcji nie jest jeszcze wykluczona.
W naszym kraju nikt nie myśli na razie o powtórzeniu drogi Wielkiej Brytanii czy Niemiec i surowszym regulowaniu działalności firm technologicznych. Potwierdza to w odpowiedzi na pytanie DGP Karol Manys, rzecznik resortu cyfryzacji.
– Polska z dalszymi krokami czeka na wyniki prac Brukseli, w których zresztą aktywnie uczestniczy – twierdzi Manys.
– Nikt się u nas nie wyrywa z twardymi rozwiązaniami, bo zjawisko jest bardzo złożone – uważa Katarzyna Szymielewicz, prezeska fundacji Panoptykon.
W jej ocenie opodatkowanie firm rozwiązałoby tylko część problemu – mogłoby pomóc w odejściu od modelu finansowania treści w internecie bazującego na liczbie kliknięć na rzecz promowania sprawdzonej informacji. Ale takie rozwiązanie odpowiadałoby jedynie na problem nierzetelnego, podążającego za sensacją dziennikarstwa.
– Innym problemem są portale, które sieją nie dezinformację, lecz propagandę. One będą istniały niezależnie od kwestii finansowych, bo spełniają funkcję polityczną i pieniądze na ten cel znajdą się zawsze. To są dwie różne sprawy i nie rozwiążemy ich tą samą drogą – podkreśla.
Fundacja Panoptykon nie jest też jednak przekonana do samoregulacji firm technologicznych i kodeksu postępowania proponowanego przez KE. Zdaniem organizacji nie przyniesie to zamierzonych efektów, zwłaszcza jeśli chodzi o przejrzystość algorytmów, które odpowiadają za dopasowanie wyświetlanych treści. Organizacja postuluje za to wprowadzenie twardych przepisów.
Cyfrowi giganci są na cenzurowanym w Europie nie tylko z powodu zbyt pobłażliwego podejścia do publikowanych fałszywych informacji. Równie krytycznie oceniana jest agresywna optymalizacja, która pozwala Facebookowi, Google czy Twitterowi płacić w UE niewielkie bądź wręcz zerowe podatki. Rozwiązaniem problemu ma być podatek cyfrowy zaproponowany pod koniec marca przez KE. W okresie przejściowym koncerny płaciłyby 3 proc. od przychodów brutto osiągniętych w unijnym państwie, w którym działają. Docelowo model byłby inny. Do przepisów miałaby być wdrożona koncepcja wirtualnego zakładu. Oznacza ona w uproszczeniu, że największe koncerny płaciłyby CIT tam, gdzie faktycznie działają. Pomysł podatku tymczasowego zdążył już wzbudzić ogromną krytykę niektórych krajów członkowskich. Zastrzeżenia zgłoszono m.in. w Irlandii i w Niemczech. Nasi zachodni sąsiedzi obawiają się gniewu Amerykanów. Sprzeciwu wobec nowego podatku nie wyraziła za to Polska. U nas trwają właśnie analizy, jaki wpływ miałby on na działający w naszym kraju sektor cyfrowy.
58 mln dol. – taką karę może dostać internetowy wydawca w RFN