Jesteśmy dumni z naszych banków. Notują znakomite wyniki finansowe. Ich współczynniki bezpieczeństwa są takie, że cała Europa może patrzeć na nas z zazdrością. Ryzyko, że będą musiały w pośpiechu szukać kapitału, jak wiele instytucji finansowych z Zachodu (w tym właściciele polskich banków), jest praktycznie żadne.
ikona lupy />

Łukasz Wilkowicz, zastępca kierownika działu branże i firmy

Ale ta duma kosztuje. Ile? W ubiegłym roku ponad 15,5 mld zł. Taki był łączny zysk banków, który nie bierze się przecież z powietrza. Płacimy za to my – klienci. Nie tylko w postaci prowizji za prowadzenie rachunku czy przelewy albo oprocentowania kredytów. Ostatnio dużo się mówi np. o opłacie interchange – przy płatnościach kartowych. Ponoszą ją sklepy, ale tak naprawdę fundujemy ją my, bo jest ona zawarta w cenie mleka, książki czy telewizora (zwykle cena jest taka sama dla tych, którzy płacą kartą i gotówką – jak widać, ci, którzy nie mają konta, też dokładają się do bankowych zysków). Kosztuje również, i to wcale niemało, obsługa gotówki. Kto zgadnie, kto za nią płaci? I komu?

Na nieszczęście dla nas, klientów, przed bankami trudniejszy czas: zawiązywania rezerw na złe kredyty udzielane w przeszłości firmom. Im więcej rezerw, tym mniej zysków. A właścicieli dopieścić trzeba. Czyim kosztem – odpowiedź jest oczywista.
Nie ma co obrażać się na banki za podwyżki prowizji. Co nie oznacza, że klienci są zupełnie bezbronni. Mogą iść tam, gdzie jest taniej (oczywiście o ile nie są przywiązani do banku np. kredytem). Na szczęście w finansach do wyboru jest więcej możliwości niż np. wśród dostawców prądu.
A na powrót tendencji do spadku cen w finansach trzeba będzie poczekać do czasu, gdy skończą się problemy gospodarki. I banków.