Od dłuższego czasu jestem zafascynowana liczbą synonimów, których używa rząd w kontekście planu zamykania czy likwidacji zakładów górniczych. Moim faworytem jest „przeniesienie nakładów inwestycyjnych na inne kopalnie”. Choć krócej byłoby zapożyczyć termin z czeskiego OKD: „kopalnia w trybie konserwacji”. Zastanawiam się, po co ta cała gra.
Wielokrotnie słyszałam już tłumaczenie, że to zwykła strategia negocjacyjna. Jeśli złe wiadomości dawkujemy po trochu i „na miękko”, to będą dla odbiorcy lepiej przyswajalne i bardziej strawne. Oczywiście, przyjmuję taki argument.
Mam jednak poważne wątpliwości, czy jeśli tym odbiorcą jest kilkadziesiąt tysięcy twardych facetów, głównie ze Śląska, z których spora większość codziennie idąc do pracy – mówiąc brutalnie – nie zawsze wie, czy z niej bezpiecznie wróci, to dla mnie jednak matrix.
Jedna z firm ubezpieczeniowych ma w radiu taką reklamę: „a telaz mama zmieni pieluskę”, po czym syn odpowiada: „a teraz, mamo, to ja bym chciał pójść na studia”. Za każdym razem, gdy ją słyszę, wyobrażam sobie taką scenkę. Przedstawiciele resortu energii nadzorującego branżę przyjeżdżają na Śląsk, spotykają się z górnikami i mówią: „a teraz, panowie, wygasimy wam kopalenkę”. Odpowiedź, która mi się nasuwa, nie nadaje się jednak do zacytowania.
Wielokrotnie pytałam znajomych górników, czy odpowiada im ta dziecięca narracja, w której próbuje im się powiedzieć na milion infantylnych sposobów prostą rzecz – Sorry, panowie. Mówiliśmy przed wyborami, że nie będzie zamykania kopalń, ale po wyborach wiemy więcej niż w czasach, gdy byliśmy w opozycji. Dlatego chcąc ratować polskie górnictwo i obronić nasze plany w UE, musimy zamknąć X (tu pada konkretna liczba) najsłabszych kopalń po to, by najlepsze wciąż mogły pracować.
Proste? No właśnie nie bardzo, skoro i resort energii, i cały rząd wiją się jak piskorz, by odważnie powiedzieć, jak się sprawy mają.
Niestety taką słabość niemal po roku od wyborów perfekcyjnie rozgrywają związkowcy. Oni przecież też walczą o swoje być albo nie być i o rząd dusz. Przecież każda zlikwidowana kopalnia to o kilka tysięcy mniej członków organizacji, co przekłada się na oddelegowanie do etatowej pracy związkowej. A że organizacji związkowych w kopalniach jest jak grzybów po deszczu, to batalia trwa.
Najsilniejszą pozycję ma górnicza „Solidarność”, która przecież niemal wprost poparła obecną władzę przed poprzednimi wyborami. Ale i wśród członków tego związku zawodowego słychać coraz więcej głosów rozczarowania. Powód? Przede wszystkim decyzje, które zapadają. Chciałoby się powiedzieć – wreszcie. Bo jednego temu rządowi w kwestii górnictwa odmówić nie można – cokolwiek robi. Czas ocen jeszcze przyjdzie, ale przynajmniej podejmowane są jakiekolwiek działania. I choć nazywane są czasem w pokrętny sposób, to jednak są widoczne. Oto kilka przykładów. Po pierwsze – powstała Polska Grupa Górnicza, której poprzedni rząd nie potrafił stworzyć miesiącami. A PiS po prostu zrealizował plan PO-PSL, dzięki czemu poprzedniczka PGG, czyli Kompania Węglowa, nie upadła. Po drugie – udało się doprowadzić do porozumienia pomiędzy bankami a Jastrzębską Spółką Węglową. Zarząd tej ostatniej dostał zielone światło na likwidację części kopalni Jas-Mos wchodzącej w skład zakładu Borynia-Zofiówka-Jastrzębie, a także likwidację kopalni Krupiński, do czego ma dojść w 2017 r. Po trzecie – znalazło się finansowanie dla Katowickiego Holdingu Węglowego, który balansuje na cienkiej linii upadłości.
Abstrahując od tego, że po raz kolejny będą to firmy kontrolowane przez Skarb Państwa, to udało się je przekonać.
I po czwarte – to obecny rząd wpadł w końcu na pomysł ogłoszenia przetargu na kopalnię Makoszowy, która od ponad roku znajduje się w Spółce Restrukturyzacji Kopalń. Jej sytuacja jest specyficzna – kopalnia ta, w przeciwieństwie do innych zakładów w SRK, ani nie została zlikwidowana, ani nie była wystawiona na sprzedaż. A zgodnie z porozumieniem poprzedniego rządu ze związkami zawodowymi, jeśli nie znajdzie się inwestor dla kopalni przeniesionej do SRK, będzie ona zamknięta.
Dlatego tym bardziej nie rozumiem polityki rządzących, którzy mimo wyboru drogi podejmowania jakichś decyzji wybrali jednocześnie wariant uginania się przed żądaniami związkowców.
Strona społeczna jak zawsze podkreśla, że „nie oddamy ani guzika”, „nie będzie zgody na zamykanie kopalń, w których nie skończył się węgiel” i tak dalej...
Tylko związkowcy zapomnieli, że koronny argument wytrąciła im z ręki ustawa górnicza, uchwalona jeszcze w czasach poprzedniego rządu, a przez obecny znowelizowana. Otóż żaden górnik z likwidowanej kopalni nie straci pracy. Ci, którym do emerytury zostały cztery lata lub mniej, mogą skorzystać z urlopów górniczych płatnych 75 proc. dotychczasowej średniej do momentu osiągnięcia wieku emerytalnego. Ba, nie mają nawet zakazu pracy w tym czasie – byle poza górnictwem. Nieuprawnieni do urlopów górniczych, a chcący odejść z branży mogą dostać jednorazowe odprawy pieniężne. Tylko w ubiegłym roku na ustawowe osłony socjalne państwo wydało niemal 110 mln zł. A to rodzaj akceptowalnej przez Brukselę pomocy publicznej, bo dotyczy zamykania kopalń (unijna decyzja z 2010 r. pozwala na dotowanie tylko tego procesu).
Nie ma więc i nie będzie żadnych zwolnień, a tylko dobrowolne odejścia na dobrych warunkach finansowych. Zresztą mało kto pamięta, że zwolnień w najbliższych latach w ogóle nie może być, bo w spółkach węglowych obowiązują gwarancje zatrudnienia. Na przykład w JSW w 2011 r. przed debiutem ci sami związkowcy wynegocjowali przecież dziesięcioletnie gwarancje pracy. Obowiązują więc do 2021 r. i nie podlega to żadnym dyskusjom. A obrona miejsc pracy to zawsze główne paliwo związków zawodowych, a zresztą podstawowy obowiązek ich działalności. Mam jednak wrażenie, że dzisiaj bronią oni głównie swoich miejsc pracy. Gdy poczyta się bowiem komentarze górników na forach internetowych, wniosek nasuwa się sam – związkowcy nie są potrzebni tak jak kiedyś, a górnicy swoje wiedzą.
Nie rozumiem też deklaracji pani premier o tym, że nie pozwoli na to, by polskie górnictwo było niszczone. Kto miałby to robić? Bo tak naprawdę poza kopalnią Silesia należącą do czeskiego EPH oraz malutkimi kopalniami Siltech Jana Chojnackiego czy bytomską Ekoplus (te wszystkie zakłady są prywatne) nie mamy prywatnych kopalń. Pośrednio nawet sprywatyzowana w 2010 r. Bogdanka jest obecnie kontrolowana przez państwo, ponieważ 60 proc. jej akcji ma poznańska grupa energetyczna Enea, w której z kolei 51,5 proc. udziałów ma Skarb Państwa.
Mam tylko nadzieję, że słowo „niszczone” nie będzie zastępowane kolejnymi synonimami, jak w wypadku likwidacji i zamykania kopalń. Bo strach się bać, co mogłoby wtedy z tego powstać. Oczywiście na tych zgliszczach zniszczonego górnictwa i zlikwidowanych kopalń.
Premier Beata Szydło powiedziała podczas rocznicy porozumień jastrzębskich, że nie pozwoli, by polskie górnictwo zostało zniszczone. Rok wcześniej, przed wyborami, mówiła z kolei, że nie będzie likwidacji kopalń. Dziś likwidacja to wygaszanie, usypianie lub wyciszanie. Jak więc rozumieć słowo „zniszczone”, skoro to państwo jest właścicielem większości kopalń węgla kamiennego w Polsce?

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej