Dostaję czasem e-maile z pytaniem, dlaczego nie lubię górników. A przecież ich lubię i szanuję. Nie lubię tylko górniczych związkowców. Może dlatego, że są nieodpowiedzialni, a niektórzy z nich każą mi pisać o artykułach higienicznych zamiast o węglu? A może dlatego, że są współwinni złej sytuacji kopalń?
O górnictwie piszę od niemal 10 lat. Wszystkiego, co dzisiaj umiem, uczyłam się praktycznie od zera (moja wiedza kończyła się na nazwach kopalń, w których pracowali mój pradziadek i dziadek). W 2007 r. pojechałam na Śląsk i powiedziałam wprost: nic nie wiem. Pomożecie? Pomożemy.
Dziś niektórzy pewnie żałują, bo wśród pomagających byli także związkowcy, a raczej związkowi liderzy. Poświęcili mi naprawdę sporo czasu. Dziś pewnie powiedziałabym, że „sprzedawali” mi swoje racje, ale przecież swój punkt widzenia na branżę prezentowali także członkowie zarządów spółek węglowych czy przedstawiciele ówczesnego Ministerstwa Gospodarki, które nadzorowało branżę. To chyba więc normalne.
Gdy popełniałam błędy w pierwszych artykułach o górnictwie (np. w jednym z nich korekta zmieniła mi metry na kilometry i wyszło na to, że specjalistyczne maszyny zamiast w pokładzie cienkim, czyli 1,5 m, pracują w pokładzie cienkim – 1,5 km), czujnie dzwonili o 7 rano, by zapytać, czy ja się wreszcie czegoś nauczę. Gdy dochodziło do wypadku w kopalni – mogłam liczyć nawet na telefon w środku nocy.
Gdy napisałam o niektórych z nich, że ostatni raz pod ziemią byli dawniej niż ja, bo 7 czy 8 lat temu – również mogłam liczyć na uprzejmą wymianę zdań i pytanie, czemu ich gnębię. A gdy porównałam zarobki niektórych związkowców do pensji prezesów – rozpętałam małą wojnę.
W 2009 r. na warszawskim parkiecie debiutowała lubelska Bogdanka. Śląscy związkowcy krzyczeli, że to zamach na górnictwo, że prywatyzacja to skandal. Koledzy spod Lublina pozdrawiali ich wtedy serdecznie i robili swoje, wspierając – o losie! – zarząd i właściciela.
W 2011 r. z kolei przed debiutem na GPW Jastrzębskiej Spółki Węglowej związki urządziły głośny strajk – stanęły kopalnie, a ministrom skarbu i gospodarki momentami stawało chyba serce. Ówczesny zarząd JSW zarzekał się, że nie da załodze żądanych 10-letnich gwarancji pracy, bo kto wie, czy te kopalnie za 10 lat będą istnieć (dziś to się spełnia – JSW żegna się z Jas-Mosem i Krupińskim). Po kilku dniach okazało się jednak, że gwarancje pracy to świetny pomysł...
W 2014 r. związkowcy uznali, że decyzja zarządu Katowickiego Holdingu Węglowego o zamknięciu kilka miesięcy wcześniej generującej straty kopalni Kazimierz-Juliusz, w której kończy się złoże, to skandal. Zarząd dość szybko miał „dywanik” w Warszawie, a prezes KHW Roman Łój stracił stanowisko. Potem poszło szybko. Z fotelem prezesa pożegnał się szef Kompanii Węglowej Mirosław Taras. Obraził związkowców słowami o tym, że ratowanie rzeczonej spółki to reanimacja trupa. A znienawidzony prezes JSW Jarosław Zagórowski stracił posadę w 2015 r. Był to w sumie jedyny postulat, jakiego spełnienie dwutygodniowym strajkiem wywalczyli związkowcy. Ba, dalsze cięcia w JSW zmusiły ich w efekcie do podpisania historycznego wręcz porozumienia, na mocy którego 23-tysięczna załoga firmy traci na lata 2016–2018 czternastki, deputat węglowy czy częściowo nagrodę barbórkową. Choć tu trzeba uczciwie przyznać, że to porozumienie związkowców z zarządem było przejawem dużej odpowiedzialności za losy firmy.
Odpowiedzialność wydaje mi się być tu w ogóle słowem kluczowym. Górnicze związki zawodowe bowiem nigdy wcześniej nie ponosiły żadnej konsekwencji swoich działań. Zniszczenia po strajkach w Warszawie? Bywa. Zamurowanie wejścia do siedziby spółki? Trudno. Zabarykadowanie prezesa w biurze albo zatrzymanie go na dole podczas strajku? Przecież nic mu się nie stało. Szantaż typu „podwyżka chociaż o inflację”, bo będzie dym? Dziś nikt ich z tego nie rozliczy (obniżki o deflację jakoś pod uwagę nie brali).
Wielu liderów związkowych, których miałam okazję poznać, to niesamowicie inteligentni ludzie. Wygadani, oczytani. Ba, off the record wielu z nich nieraz mi powiedziało – ma pani rację, ale przecież nie możemy powiedzieć tego głośno (inni zamiast tego sugerują mi, bym zajęła się pisaniem o podpaskach, bo do tego może się nadaję w przeciwieństwie do górnictwa).
Karolina Baca-Pogorzelska, dziennikarka DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego więc mamią górników obiecywaniem im gruszek na wierzbie? Dlaczego ci przez lata kupowali taki przekaz bezkrytycznie? I czy coś się zmieniło?
Przez wiele lat górnictwo było na piedestale. W gospodarce nie patrzono na to, ile faktycznie kosztuje tona węgla, bo był po wojnie potrzebny w ogromnych ilościach. A że praca na dole była (i jest!) bardzo ciężka i niebezpieczna – rządzący zachodzili w głowę, jak przekonywać do niej ludzi. Dobre zarobki, coraz liczniejsze przywileje – balon rósł. A gdy już, już miał pęknąć (weszliśmy do UE, sektor węgla kamiennego zaczął być na cenzurowanym), zaczęło się nasze polskie „jakoś to będzie”. A bo ceny węgla były wysokie, więc pokrywały nasze koszty. A to dolar był drogi, więc import się za bardzo nie opłacał. Sama uległam tej fali optymizmu, gdy Kompania Węglowa odtrąbiła zyski zamiast strat (a mówimy o największej wówczas firmie węglowej w UE skupiającej 15 kopalń i mającej przychody rzędu 10 mld zł). Nie ma się co dziwić, że pasywną postawę wszystkich kolejnych rządów (ostatnim, który faktycznie cokolwiek zrobił w górnictwie – abstrahując od oceny – był rząd Jerzego Buzka) po mistrzowsku rozgrywali związkowcy. Do tego stopnia, że w 2015 r. (gdy w ostatniej chwili, po 8 latach koalicja PO-PSL w końcu dostrzegła zapaść w górnictwie) stanęli po stronie PiS. I nikt dziś nie wątpi, że w zwycięstwie w wyborach pomogli.
Dziś na wszystkich negocjacjach, gdy PiS próbuje cokolwiek przewalczyć, słyszy: „My wam ulotki nosiliśmy, nic nam nie zrobicie”.
A jeśli dołożę do tego coraz więcej „ciemnych stron mocy”, o których stopniowo się dowiaduję (a to powiązania rodzin związkowców z firmami wygrywającymi przetargi, a to omijanie ustawy o zamówieniach publicznych, na czym kopalnie traciły krocie, a związki zarabiały), to gdy patrzę na dzisiejsze działania związków zawodowych – niewiele mnie dziwi.
Dlaczego nie chcą, by górnicy odchodzili na dobrowolne urlopy górnicze czy korzystali z odpraw w programach dobrowolnych odejść? Bo zmniejszy się uzwiązkowienie (w sektorze węglowym przekracza 100 proc., bo można być członkiem więcej niż jednej organizacji), a to przełoży się na mniejszą liczbę oddelegowań (w kopalniach są przecież etatowi związkowcy), mniejsze składki, a co za tym idzie – mniejsze wpływy. Z tego samego powodu związkowcy nie godzą się na likwidację kopalń (przecież nie z powodu tego, że ktoś inny straci pracę) albo ich łączenie.
Co mnie jednak cieszy – górnicy też to coraz częściej widzą. Na tzw. masówki informacyjne w kopalniach (czyli takie zebrania, gdzie związkowcy informują o bieżącej sytuacji i działaniach) przychodzi coraz mniej chętnych. Ba, młodzi wypisują się ze związków. A związkowcy szukają sposobu, by znów zaistnieć. Tylko co tu zrobić, skoro ma się pakt o nieagresji z rządem?
Jeśli PiS jednak nie przestraszy się tej związkowej wierchuszki (w co szczerze wątpię) i przeprowadzi trudną, ale nieuniknioną reformę górnictwa, zyska wiele punktów w sondażach. I to nie tylko poza Śląskiem (choć pewnie spora część Polski doceni, że ktoś się wreszcie zajął tematem), ale i na Śląsku, który prędzej czy później zrozumie, że w przeciwnym razie, czyli bez reform pod dyktando związków zawodowych, położy się cała branża. A to jednak nadal 88 tys. miejsc pracy, z których każde generuje przynajmniej kolejne trzy.
Gra idzie o wysoką stawkę. Jeśli związkowcy tym razem zrozumieją, czym naprawdę jest odpowiedzialność (w tym ta za miejsca pracy tysięcy górników) – może nie będę już wypominać im tego, co wcześniej popsuli. W końcu nadzieja umiera ostatnia.
Jeśli PiS nie przestraszy się związkowej wierchuszki – w co szczerze wątpię – i przeprowadzi trudną, lecz nieuniknioną reformę górnictwa, zyska wiele punktów w sondażach. I to nie tylko poza Śląskiem (choć pewnie spora część Polski doceni, że ktoś się wreszcie zajął tematem), ale i na Śląsku, który prędzej czy później zrozumie, że w przeciwnym razie, czyli bez reform robionych pod dyktando związków zawodowych, położy się cała branża.