Deficyt surowców energetycznych dwukrotnie odebrał Niemcom szansę na zdobycie pozycji supermocarstwa. Przeprowadzana przez kanclerz Merkel ekologiczna rewolucja może udowodnić, że do trzech razy sztuka.
Trwająca w Niemczech Energiewende (transformacja energetyczna) okazuje się coraz kosztowniejsza, a mimo to Niemcy realizują ją z żelazną konsekwencją. Problem leży w tym, że prąd wytwarzany przez wiatraki, panele słoneczne i pochodzący z innych odnawialnych źródeł jest średnio o kilkanaście procent droższy niż z elektrowni konwencjonalnych. Do tego jeszcze wiatraki pracują, gdy wieje wiatr, a panele słoneczne tylko za dnia. Te niedogodności może niwelować jedynie państwowy system wspierania transformacji energetycznej. Co roku więc na dotowanie energetyki odnawialnej wypływa z niemieckiego budżetu federalnego ok. 23 mld euro. Ponadto przeciętny użytkownik mieszkania płacił za prąd już 1,2 tys. euro rocznie, gdy dziesięć lat temu było to 700 euro. Na daleko idącą ochronę przed wzrostem opłat może liczyć natomiast przemysł, otrzymujący z tego tytułu od rządu ulgi w wysokości 5 mld euro rocznie.
Innym paradoksem trwającej rewolucji są jej bolesne dla skutki koncernów energetycznych. Dotowanie prądu ze źródeł odnawialnych spowodowało, że elektrownie konwencjonalne stały się nierentowne, zaś atomowe mają być wyłączone do 2020 r. Potężna spółka RWE ubiegły rok, po raz pierwszy od momentu powstania, zamknęła stratą i to w wysokości aż 2,8 mld euro. Drugi z potentatów E.ON zanotował spadek dochodów o 10 mld euro. W związku z tym korporacje zapowiedziały szybką likwidację elektrowni konwencjonalnych na terenie Niemiec. Tymczasem są one konieczne, żeby nie nastąpił blackout. Gdy nadchodzi wieczór lub przestaje wiać wiatr, tylko one mogą uzupełniać braki prądu w sieci. Dlatego w połowie czerwca sekretarz stanu ds. kontaktów z parlamentem z ministerstwa gospodarki i energii Uwe Beckmeyer ogłosił konieczność zapewnienia przez państwo wsparcia dla koncernów, które utrzymają tradycyjne elektrownie w gotowości do pracy. Jednocześnie niemiecki rząd – wedle doniesień agencji Reuters – postanowił przyspieszyć w UE o 4 lata tzw. backloading, czyli wycofanie z rynku części uprawnień do emisji CO2. Co znacząco podniesie koszty działania elektrowni węglowych w innych krajach, m.in. w Polsce. Wymuszając tym zreformowanie energetyki wedle niemieckiego wzorca. Ten zaś docelowo zakłada, iż ok. 40 proc. prądu dostarczać będą źródła odnawialne, a resztę elektrownie zasilane węglem brunatnym lub kamiennym (elektrownie gazowe w Niemczech produkują jedynie 11 proc. energii). Kosztowny i niestabilny system energetyczny budowany jest oficjalnie po to, by zmniejszyć emisję dwutlenku węgla, ocalając świat przed efektem cieplarnianym. Ale być może rzeczywiste motywy działań Berlina są nieco inne. Aby je zrozumieć, należy się przyjrzeć, co kształtowało niemieckie lęki przez ostatnie sto lat.

Węgiel to nie wszystko

Pod koniec XIX w. wszystko w Europie wskazywało na to, że kolejne stulecie będzie należało do Niemiec. Zarówno Francja, jak i Wielka Brytania nie potrafiły dotrzymać kroku II Rzeszy w tempie rozwoju gospodarczego. Również pod względem przyrostu liczby ludności stare mocarstwa zostawały w tyle. W żadnym innym państwie w pierwszej dekadzie XX w. nie mieszkało tylu noblistów, co w Niemczech. Rząd w Berlinie miał do dyspozycji najpotężniejszą w Europie gospodarkę, najlepsze koleje, najnowocześniejszą armię. Nie posiadał tylko jednej rzeczy – dostępu do złóż ropy naftowej. Wydawało się to wówczas kwestią drugorzędną. Głównym surowcem energetycznym pozostawał węgiel, którego nie brakowało w kopalniach na Górnym Śląsku i w Nadrenii. Tymczasem podczas I wojny światowej okazało się, że to ropa oraz uzyskiwana z niej benzyna wprawiają w ruch: samochody, samoloty, czołgi, nowoczesne okręty. Zachodni alianci nie tylko potrafili wyprodukować więcej maszyn bojowych, ale też zapewnili regularne dostawy paliwa na front. Ostatecznie więc wygrali. Nie pomogło nawet to, że generalny kwatermistrz niemieckiej armii gen. Erich Ludendorff skoncentrował w swym ręku władzę nad całą gospodarką II Rzeszy, przestawiając ją na produkcję zbrojeniową. Pozbawieni wystarczającego wsparcia samolotów i czołgów niemieccy żołnierze nie przełamali frontu we Francji wiosną 1918 r., podczas ofensywy ostatniej szansy.

W Republice Federalnej Niemiec poparcie lub sprzeciw wobec energii atomowej przybrały rangę kwestii wyznaniowej

Potem politycy i generałowie przez długie lata roztrząsali w Berlinie, jakie błędy popełniono. Jednym z kluczowych okazywało się zlekceważenie nowatorskiej technologii, opracowanej przez prof. Friedricha Bergiusa. Pochodzący z Wrocławia uczony zainwestował rodzinny kapitał w stworzenie laboratorium chemicznego w Hanowerze, gdzie od 1910 r. badał skutki oddziaływania wodorem na węgiel i oleje ciężkie. Po trzech latach eksperymentów opracował prostą metodę produkowania benzyny syntetycznej. Chcąc ją otrzymać, umieszczał węgiel w oleju mineralnym rozgrzanym do temperatury ok. 450 st. Celsjusza. Następnie pod ciśnieniem 200 atmosfer wtłaczał wodór do komory ciśnieniowej. Obiecująca technologia uzyskiwania syntetycznego paliwa zaciekawiła przedsiębiorcę z Essen Karla Goldschmidta. Zaprosił on naukowca do zarządu spółki Th. Goldschmidt A.G. i wsparł dalsze badania kwotą 5 mln marek. Jednak rząd w Berlinie podczas wojny nie wykazał większego zainteresowania dla metody Bergiusa. Głośno o niej stało się dopiero po podpisaniu upokarzającego Niemcy traktatu wersalskiego. Patent wykupił wielki koncern I.G. Farbenindustrie, kontrolujący 80 proc. produkcji chemicznej w Republice Weimarskiej. Korporacja zatrudniła też wynalazcę i pod nadzorem prof. Bergiusa w 1927 r. zbudowano pod Mannheim pierwszą w świecie wytwórnię paliw syntetycznych. Cztery lata później uczonego za wkład w światową naukę uhonorowano Nagrodą Nobla. Nikt z członków Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, dokonując takiego wyboru, nie miał podstaw przypuszczać, iż nagradzano człowieka, który dał Niemcom szansę na odzyskanie statusu supermocarstwa.

Benzyna się kończy

Adolf Hitler już pisząc „Mein Kampf”, nie ukrywał, iż jego marzeniem jest Europa zdominowana przez Niemców, którzy zdobywają dla siebie także „przestrzeń życiową” na Wschodzie. Do osiągnięcia tych celów zamierzał użyć wszelkich dostępnych środków. Ale nowoczesna armia potrzebowała ogromnych ilości paliwa. Rząd III Rzeszy usiłował więc pozyskać kluczowe koncerny naftowe świata. Ścisłą współpracę z faszystami chętni nawiązali: Henri Deterding, prezes korporacji Royal Dutch Shell, Torkild Rieber kierujący Texaco oraz szef Esso Walter Teagle. Ale przyjaźń prezesów największych spółek naftowych świata z III Rzeszą została szybko zauważona przez rządy i służby specjalne Wielkiej Brytanii oraz USA. Gdy polityka Niemiec stała się zbyt ekspansywna, związani z Berlinem szefowie naftowych koncernów zostali kolejno usunięci ze swoich stanowisk, na wyraźne życzenie władz zachodnich mocarstw. Mimo to Hitler nie tracił pewności siebie, choć w zasięgu ręki miał jedynie niezbyt bogate złoża ropy naftowej w rumuńskim Ploeszti. Prezes I.G. Farbenindustrie Hermann Schmitz zapewniał, że jego koncern jest w stanie wyprodukować paliwo dla całej niemieckiej armii. W latach 30. stworzono w III Rzeszy sieć zakładów wytwarzających benzynę z węgla metodą Bergiusa lub przy użyciu alternatywnej technologii, opracowanej przez Franza Fischera i Hansa Tropscha (do syntezy paliwa wymaga ona tlenku węgla, czyli czadu, łączonego z wodorem za sprawą katalizatorów z tlenków metali: żelaza, niklu, kobaltu lub rutenu).
Podejmując decyzje o rozpoczęciu wojny, Adolf Hitler nie bał się, iż niemieckiej armii znów zabraknie materiałów pędnych. Dzięki wydajności przemysłu chemicznego aż do 1943 r. niemiecka machina wojenna funkcjonowała bez zakłóceń. Za co Hitler nagrodził Hermana Schmitza swoim portretem z własnoręcznie złożonym autografem. Jednak odniesiony sukces spowodował, że lekceważono alternatywne źródła energii. Po raz pierwszy rozbić jądro atomu udało się dwóm niemieckim chemikom Ottonowi Hahnowi i Fritzowi Strassmanowi już w grudniu 1938 r. Ale przez następne lata III Rzesza nie zainwestowała zbyt wiele środków w budowę reaktorów atomowych, choć posiadano niezbędne technologie. Decydujący cios niemieckiemu programowi atomowemu nie zadali alianckie lotnictwo ani też komandosi, którzy w lutym 1943 r. wysadzili w powietrze fabrykę „ciężkiej wody” niedaleko miasteczka Rjukan w Norwegii. Zrobił to minister uzbrojenia i amunicji Albert Speer. „Latem 1943 roku, wskutek zablokowania naszego importu wolframu z Portugalii, groziła nam krytyczna sytuacja w produkcji amunicji przeciwpancernej rdzeniowej. W związku z tym zarządziłem stosowanie rdzeni uranowych” – zapisał Speer w pamiętniku. Niemal całe niemieckie zapasy uranu, wynoszące 1,2 tys. ton, wystrzelono w stronę sowieckich czołgów. Hitler ani jego doradcy nie mieli świadomości, że energia atomowa mogłaby okazać się bardzo przydatna.
W międzyczasie tej konwencjonalnej też zaczęło brakować. Gdy alianckie lotnictwo zdobyło przewagę w powietrzu, działało bez strategicznego planu. „Na szczęście nieprzyjaciel atakował naszą produkcję zbrojeniową chaotycznie, nie koncentrując się na jej newralgicznych ośrodkach” – zapisał Speer. Ale i tak każdy nalot napawał go strachem. „Myślałem przy tym o chemii, węglu, zakładach energetycznych i innych swoich zmorach” – zanotował. Aż nadszedł dzień 12 maja 1944 r. „Tego dnia rozstrzygnięta została wojna techniczna” – twierdził Speer. Prawie tysiąc bombowców z amerykańskiej 8. floty powietrznej uderzyło na 12 kluczowych zakładów chemicznych produkujących benzynę syntetyczną. Pięć dni później Speer zameldował Hitlerowi: „Wróg zaatakował jedno z najczulszych naszych miejsc. Jeżeli tym razem będzie konsekwentny, wkrótce nie będziemy mieli poważniejszej produkcji materiałów pędnych”. Po pierwszych nalotach dzienna produkcja paliwa w III Rzeszy spadła o ok. 14 proc. z 5850 ton do 4820 ton. A potem było już tylko gorzej. Amerykańska 8. flota powietrzna wyspecjalizowała się w niszczeniu przemysłu chemicznego III Rzeszy. Speerowi, dzięki jego wybitnym zdolnościom organizacyjnym, przez kolejne miesiące udawało się odwlec agonię. „W sierpniu osiągnęliśmy znów 10 procent, we wrześniu 5,5 procent, w październiku znów 10 procent naszej dawnej zdolności produkcyjnej” – wyliczał. Na miejsce zniszczonych zakładów chemicznych 350 tys. robotników, zarządzanych przez Speera, natychmiast stawiało nowe. Rozpraszano je po całym terytorium kraju. Ukrywano w tunelach drążonych w masywach górskich. Dzięki temu produkcja nie ustała, lecz potrzeb armii nigdy już nie udało się zaspokoić. Gdy niemiecki sztab generalny pod koniec 1944 r. planował przeprowadzenie przez Ardeny ofensywy ostatniej szansy mającej odwrócić losy wojny, założył, iż dywizje pancerne zdobędą paliwo na wrogu. Jako że zabrakłoby benzyny lotniczej dla samolotów transportowych, zrezygnowano ze zrzucenia dwóch dywizji spadochronowych, wysyłając je do boju jak zwykłą piechotę. Materiałów pędnych wystarczyło na kilka dni ofensywy. W trakcie walk większość znakomitych czołgów PzKpfw VI Königstiger zostało zniszczonych nie przez żołnierzy alianckich, lecz własne załogi, które musiały porzucić sprzęt, gdy baki były już puste.

Atom to czyste zło

Odbudowująca się po II wojnie światowej Republika Federalna Niemiec całkowicie zrezygnowała ze wspierania firm produkujących paliwa syntetyczne. Co oznaczało koniec dla całej branży, bo w latach 50. i 60. ropa naftowa na światowych rynkach była bajecznie tania. Gdy cena za jedną baryłkę nie przekraczała 5 dolarów, wytwarzanie benzyny z węgla okazywało się zupełnie nieopłacalne. Zachodnie Niemcy porzuciły ambicje, by aspirować do roli światowego mocarstwa. Zrezygnowano też z troski o zapewnienie państwu niezależności energetycznej. Stąd większość nowo powstających elektrowni zasilano ropą naftową. Jak niebezpieczna może okazać się taka sytuacja, przypomniał sobie jesienią 1973 r. kanclerz Willy Brandt. „Na początku października 1973 r. rząd Brandta oświadczył, iż konieczne jest zbudowanie co najmniej 100 wielkich elektrowni, przy czym połowa dodatkowego zapotrzebowania na energię miała być pokrywana przez siłownie jądrowe” – opisuje Heinrich August Winkler w książce „Długa droga na Zachód. Dzieje Niemiec 1933–1990”. Po przegranej wojnie Jom Kippur kraje arabskie wstrzymały dostawy ropy dla państw, które wspierały Izrael.
Bolesne wspomnienie o tym, czym grozi brak surowców energetycznych, zmotywowało zachodnioniemieckie elity polityczne do działania. W przeważającej większości sądziły one, iż przyszłością energetyki są siłownie atomowe. Tym bardziej że rok wcześniej założony przez przemysłowców i uczonych z całego świata Klub Rzymski opublikował raport pt. „Granice wzrostu”. Prognozowano w nim, powołując się na skomplikowane modele matematyczne, iż światowe zasoby ropy i gazu ziemnego wyczerpią się do 1990 r. Potem miała nastąpić zagłada ludzkiej cywilizacji. Niemieckie państwo z zapałem więc zabrało się do wspierania rozbudowy elektrowni jądrowych. „Jednakże to, co rządzącym wydawało się absolutną koniecznością, sporą liczbę ludzi napawało apokaliptycznym wręcz strachem” – zapisał Heinrich August Winkler. Wspomnienia wojennej traumy, wraz z ogólnym pacyfizmem i strachem przed bronią atomową, stworzyły w społeczeństwie prawdziwie wybuchową mieszankę. Podpalił ją najbardziej wpływowy tygodnik opinii „Der Spiegel” opisując, co mogłoby się stać, gdyby zawiodło chłodzenie w reaktorach elektrowni jądrowej, którą planowano wybudować niedaleko Ludwigshafen. Gazeta barwnie przedstawiła scenariusz katastrofy kończącej się stopieniem rdzenia reaktora i wyrzuceniem na zewnątrz materiałów rozszczepialnych. Wedle „Der Spiegel” zginęłoby od razu ok. 100 tys. ludzi, a kolejne 1,6 mln przez długie miesiące konałoby z powodu choroby popromiennej.
Projekt budowy siłowni w Ludwigshafen szybko zarzucono, ale anarchiści, komuniści, ekolodzy, działacze społeczni i zwykli, przerażeni obywatele postanowili wydać wojnę wszystkim innym elektrowniom atomowym w RFN. Do długotrwałych starć policji z demonstrantami doszło w roku 1975 r. w Badenii w rejonach miasta Wyhlen, gdzie powstawała inna siłownia jądrowa. W następnym roku zacięte walki z policją toczono w Brokdorf w Szlezwiku-Holsztynie. Zwykłych ludzi do stawiania oporu władzom napędzało przekonanie, że ludzkość dąży do samozagłady, a politycy są zawsze na czele tego trendu. Wedle Heinricha Augusta Winklera „strach ten nigdzie nie był taki silny, jak właśnie w Niemczech Zachodnich. Republika Federalna Niemiec zaczęła być krajem o najsilniejszym ruchu ekologicznym, w którym poparcie lub sprzeciw wobec energii atomowej przybrały rangę kwestii wyznaniowej”. Na nic zdały się wysiłki koncernów energetycznych, finansujących w RFN kampanię społeczną pod hasłem: „Zbyt wielu wie zbyt mało o elektrowniach atomowych”. Zwłaszcza że spór o energię atomową podzielił SPD. Następca Brandta, kanclerz Helmut Schmidt popierał budowę elektrowni jądrowych, ale znalazł w partii godnego przeciwnika w osobie byłego ministra do spraw pomocy krajom rozwijającym się Erharda Epplera. W bardzo popularnej książce, nawiązującej do raportu Klub Rzymskiego, pt. „Zagłada lub przełom” Eppler dowodził, że jedynie odnawialne źródła energii ocalą zachodnią cywilizację, czyli także Niemców. To zmusiło Schmidta, by w listopadzie 1977 r. na zjeździe SPD w Hamburgu zapowiedział zwrot w polityce energetycznej. Nie rezygnował z elektrowni jądrowych, ale miały one w odleglejszej przyszłości zostać zastąpione przez wiatraki i panele słoneczne. Socjaldemokraci nie mogli szybko zamykać siłowni atomowych, bo to oznaczało konflikt z koncernami energetycznymi oraz wpływowymi centralami związkowymi. Branża atomowa dawała znakomicie płatne miejsca pracy i związkowcy bronili ich jak niepodległości. Jednocześnie ruchy ekologiczne przyciągały masowo młodzież. A do młodych zawsze odwoływali się socjaldemokraci. Kanclerz Schmidt kalkulował, że pozostawienie dotychczasowych elektrowni atomowych i jednoczesne wspieranie pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych zapewni społeczny kompromis i przyniesie SPD sukces wyborczy. Nie przewidział, iż jego próba zadowolenia wszystkich stron sporu spowoduje, że w styczniu 1980 r. w Karlsruhe powstanie konkurencyjna do SPD Partia Zielonych. Odebranie przez nią socjaldemokratom części głosów wyborców otworzyło możliwość powrotu do władzy chadekom z konserwatywnej CDU/CSU. Niedługo potem na światowych rynkach ropa zaczęła sukcesywnie tanieć i wydawało się, że niemiecka rewolucja energetyczna zatrzyma się w pół kroku.

W wietrze nadzieja

Nocą 26 kwietnia 1986 r. pracownicy elektrowni w Czarnobylu zaczęli eksperyment polegający na stopniowym zmniejszaniu mocy reaktora w bloku IV. Żeby to osiągnąć, wyłączyli automatyczne systemy bezpieczeństwa. Wówczas rdzeń gwałtownie się rozgrzał i pękły rury doprowadzające wodę. Katastrofa, która potem nastąpiła, wstrząsnęła całym światem. Oznaczała ona także ostateczne wstrzymanie rozbudowy energetyki jądrowej w RFN. Co jednak nie przekładało się na postęp w rozwoju siłowni wytwarzających prąd ze źródeł odnawialnych. Po pierwsze z powodu ceny. Na początku lat 90. pozyskanie kilowata prądu z elektrowni wiatrowej kosztowało o 16 proc. więcej, niż gdyby wytworzyła go elektrownia węglowa. Co i tak prezentowało się nieźle w porównaniu z aż ośmiokrotnie wyższymi kosztami energii z zakładów geotermalnych i ponad 60 razy droższą z kolektora słonecznego. Po drugie zaś ludzie wieczorem – nie tylko w Niemczech – włączają telewizory czy pralki i zapalają światło w domu, co powoduje zwiększony pobór mocy z sieci. Tymczasem siłownie oparte na źródłach odnawialnych pracują średnio przez 20–30 proc. doby. Nie są więc w stanie obsłużyć szczytów energetycznych. Bez stałego subsydiowania takiego rodzaju energetyki szanse na jej rozwój były znikome. Tymczasem Niemcy musieli czymś zastąpić starzejące się elektrownie jądrowe. Do wyboru były najbardziej szkodliwe dla środowiska węglowe albo gazowe – uzależniające państwo od zagranicznych dostawców surowców.
Na szczęście uczeni odkryli efekt cieplarniany. Hasło walki z nim przez drastyczne zmniejszenie emisji dwutlenku węgla otworzyło możliwość przekazania ogromnych dotacji rządowych na wspieranie rozwoju nowej gałęzi energetyki. I niezależnie jak subsydia są wysokie, Komisja Europejska nie może uznać ich za naruszenie unijnych przepisów dotyczących pomocy publicznej. Dzięki temu dziś w Niemczech elektrownie wiatrowe i słoneczne mają łącznie już ponad 60 tys. MW mocy, czyli dwukrotnie więcej niż wszystkie polskie siłownie konwencjonalne. Gdy trochę mocniej wieje, natychmiast rośnie eksport niemieckiego prądu, który dzięki subsydiom jest tańszy od tego w krajach ościennych. Po katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie, za sprawą decyzji kanclerz Angeli Merkel, Energiewende nabrała tempa. Nowy system energetyczny musi stać się stabilny, nim zostanie wyłączona ostatnia elektrownia atomowa. Co ciekawe, najwięcej zyskują na tym... kopalnie węgla brunatnego, za sprawą konieczności rozbudowy elektrowni spalających ten rodzaj paliwa. Jeszcze w 2011 r. elektrownie zasilane węglem brunatnym zapewniały w niemieckiej sieci przesyłowej 24 proc. prądu. Obecnie jest to prawie 30 proc. Wprawdzie zanieczyszczają środowisko naturalne i emitują CO2, ale w tym wypadku interes kraju jest ważniejszy. Wspólnie z wiatrakami i panelami słonecznymi gwarantują bowiem Niemcom wymarzoną niezależność energetyczną, a także poczucie bezpieczeństwa. A to zawsze szybko przekłada się na potencjał polityczny państwa.