USA przekonują, że elektrownie jądrowe mogą być bezpieczne.

Dzieje się to w chwili, gdy wciąż trwa walka ze skutkami awarii w japońskiej Fukuszimie, a Niemcy za 9 lat chcą zupełnie rezygnować z atomu. Departament Stanu umożliwił grupie zagranicznych dziennikarzy odwiedzenie elektrowni w Wirginii która 2 lata temu przetrwała silne trzęsienie ziemi.

Był tam wysłannik Polskiego Radia Tomasz Majka. "Elektrownia North Anna powstała ponad 30 lat temu. Największym testem było w 2011 roku trzęsienie ziemi o sile 6 stopni w skali Richtera. Epicentrum było tylko kilkanaście kilometrów od zakładu" - przyznaje wiceszef elektrowni Eugene Grecheck.

”Reaktory automatycznie zostały wyłączone. Potem mieliśmy bardzo długie testy, które nic groźnego nie wykazały. Pomimo, że trzęsienie było bardzo silne nic w samej elektrowni nie zostało uszkodzone i znów działa.” - tłumaczy Eugene Grecheck.

Przedstawiciel elektrowni przyznaje, że do trzęsienia w USA doszło kilka miesięcy po awarii w Fukuszimie. Nie można jednak porównywać obu przypadków - zaznacza. W Japonii nadal nie poradzono sobie ze skutkami tsunami. W ostatnich dniach koncern TEPCO przyznał, że do oceanu trafia nadal codziennie 300 ton radioaktywnej wody. Do akcji pomocy wkroczył japoński rząd.

Po katastrofie w japońskiej Fukushimie niemiecki rząd kanclerz Angeli Merkel podjął decyzję o natychmiastowym zamknięciu ośmiu starszych elektrowni atomowych i o całkowitej rezygnacji z energii jądrowej do roku 2022. Eugene Grecheck przyznaje, że o takie decyzji w USA nie ma mowy. "W całej Ameryce jest 100 reaktorów, które wytwarzają 20 procent prądu" - przypomina wiceszef elektrowni North Anna.

Lobby firm nuklearnych twierdzi, że największym zagrożeniem dla energetyki jądrowej jest obecnie tani gaz pochodzący z łupków. Dlatego w tej chwili trwa jedynie budowa 5 elektrowni atomowych.