Argumenty koncernów energetycznych są proste. Skoro nadzorca nie zgadza się na likwidację części naszych bloków energetycznych, bo uważa, że są one niezbędne do utrzymania ciągłości energetycznej (czyli mają gwarantować, że w razie gwałtownego wzrostu zapotrzebowania na energię w kraju nie zapadną egipskie ciemności), to niech państwo do nich dopłaci.
Bo duża część z nich jest obecnie nierentowna. Spowolnienie gospodarcze ograniczyło popyt na prąd ze strony przedsiębiorstw, cena krajowego węgla jest wysoka, bloki pracują na pół gwizdka, a utrzymanie ich, zwłaszcza tych starszych, kosztuje. Wiatr w oczy, i to dosłownie, bo do wymienionych już problemów dochodzi jeszcze kłopot z wiatrakami. W myśl unijnych przepisów część energii produkowana w krajach członkowskich musi być zielona, czyli ze źródeł ekologicznych, np. wiatraków. Na domiar złego jeśli wiatr akurat wieje, to dystrybutor ma obowiązek puszczać do sieci energię z wiatru. W przypadku każdego innego towaru można by go zmagazynować, ale prądu się nie da. Więc przy ograniczonym popycie część bloków węglowych nie jest w danym momencie potrzebna.
Nie pałam specjalną miłością do energetyków. Pamiętam dobrze, że jest to grupa, która zawsze w bardziej czy mniej jawny sposób potrafiła sobie coś z władzami wynegocjować. Wspomnieć można choćby wywalczenie przez część firm przed laty kontraktów terminowych (tzw. KDT-ów) na odbiór energii. Zostały one zresztą zakwestionowane ostatecznie przez Brukselę jako niedozwolona pomoc publiczna, ale rekompensaty w związku z ich likwidacją koncerny i tak dostały.
Jednak tym razem stanowcze stwierdzenie, że państwo nie powinno dopłacać do energetyki, nie jest tak oczywiste. Owszem można się obawiać, że skoro pierwsi dostaną np. kilkaset milionów złotych wsparcia, to zaraz w kolejce ustawią się następni choćby po miliard. Należy podkreślić, że tak naprawdę energetyka powinna być przygotowana na zamykanie najstarszych bloków i likwidację przerostu zatrudnienia, a niestety nie jest i znów zamiast rynku decydować będzie polityka. Można wreszcie wskazywać na przykład Amerykanów, którzy zasadę mają prostą – jeśli coś jest nierentowne, natychmiast zamykamy i żadne inne czynniki nie mają na to wpływu. Tak zrobili np. z blokami węglowymi. Tyle że mogli sobie na to pozwolić, bo mieli już za sobą rewolucję łupkową.
My, dopóki wciąż tylko czekamy na gaz z łupków (bo na szybki prąd z atomu liczą już chyba tylko niepoprawni optymiści), wyjścia raczej nie mamy i zdaje się, że musimy pomagać tradycyjnej energetyce. Bo wiatr nie zawsze wieje.