Czy Śląsk skona, jeśli z jego trzewi zostanie wyrwane to, co w dużym stopniu świadczy o jego tożsamości: węgiel i kopalnie?
Jeśli brać na poważnie niedawne porozumienie rządu z górniczymi związkami, to ostatnia kopalnia zostanie zamknięta w 2049 r. Ale już dziś węglowy region województwa śląskiego mało przypomina ten, jaki znamy z filmów Kazimierza Kutza. Albo z wiersza Juliana Tuwima, w którym „Śląsk śpiewa, głos ma węgiel i stal”.
Próby poradzenia sobie z kłopotami, jakie przysparza czarne złoto, które kiedyś było naszym bogactwem, a teraz staje się przekleństwem, trwają od 30 lat. I mocno wpłynęły na to, jak obecnie wygląda duża część województwa śląskiego – pod względem ekonomicznym, demograficznym czy społecznym.

Śląsk się starzeje i wyludnia

To, co rzuca się w oczy, kiedy spojrzy się na dane dotyczące demografii, to fakt, że Śląsk szybciej niż reszta kraju starzeje się i wyludnia. W całym województwie pod koniec 2018 r. mieszkało 4,533 mln osób – o ponad 100 tys. mniej niż w 2010 r. Jak tłumaczy dr hab. Robert Krzysztofik z Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Śląskiego, każdego roku z większych miast konurbacji katowickiej (miejscowości ciągnące się od Gliwic po Jaworzno) ubywa po 1–2 tys. mieszkańców. – Systematycznie, bez choćby rocznego oddechu – wzdycha. I dodaje, że patrząc z lotu ptaka na całe województwo, można znaleźć tylko miejsca, gdzie jest bardzo źle oraz ciut mniej źle. Mniej źle jest np. na Podbeskidziu czy w okolicach Częstochowy, a bardzo źle w Bytomiu czy Siemianowicach. Oraz w stolicy regionu, Katowicach, gdzie ubytek ludności, w zależności od roku, kształtuje się na poziomie 2–3 tys. osób.
Dlaczego tak się dzieje? Ludzie, którzy przyjechali na Śląsk za pracą w latach 70. i 80. XX w., zestarzeli się i umierają. Naukowcy z UŚ badają to, obserwując m.in. duże osiedla budowane w tamtym czasie, i zauważają, że te – dzień po dniu – pustoszeją. Ale, oczywiście, to niejedyny powód. Ucieczka ze Śląska zaczęła się już na przełomie wieków, kiedy zaczęto zamykać kopalnie i huty. Tracący pracę ludzie wracali w rodzinne strony. Albo – mając niezłe emerytury – jechali tam, gdzie można zacząć życie na nowo, nie patrząc na kominy czy unieruchomione wieże szybów górniczych.
Co ciekawe, migracje mieszkańców woj. śląskiego odbywają się inaczej niż w pozostałych regionach kraju. Jeśli chodzi o wyjazdy zagraniczne, za pracą, to – jak opowiada dr Krzysztofik – ich granicę można przeprowadzić na rzece Przemszy, która historycznie dzieli tereny Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego. Ludzie ze Śląska w większości migrują do Niemiec, ci z drugiej strony rzeki wybierają Wyspy Brytyjskie, państwa Beneluksu i Skandynawię.
I jest jeszcze jedna różnica między tym regionem a resztą kraju: mniejsze niż gdzie indziej migracje na przedmieścia. Jeśli mieszkańcy Warszawy czy Poznania opuszczają miasta, to głównie po to, żeby zamieszkać w „obwarzanku”. Na przykład w przypadku stolicy Wielkopolski udział takich przeprowadzek do innych miejscowości powiatu poznańskiego jest ponad dwukrotnie większy niż w przypadku otoczenia konurbacji katowickiej. Jej mieszkańcy jak już uciekają, to dalej. Albo w Beskidy, np. do takich miejscowości jak Brenna, albo w ogóle dalej, w Polskę.
Z najnowszych badań prof. Piotra Szukalskiego, demografa z Uniwersytetu Łódzkiego, który śledzi migracje, wynika także, że Katowice i jego obrzeża są – z powodu nadfeminizacji populacji – mało atrakcyjnym miejscem dla osiedlania się młodych kobiet, bo miałyby tam problemy ze znalezieniem partnera. Dlatego i one wyjeżdżają, często za granicę. A kiedy tak się dzieje, to region traci nie tylko tę konkretną osobę, ale i dzieci, które mogłaby urodzić. Statystycznie kobiety w woj. śląskim zdobywają się na średnio 1,2 dziecka. Ale kiedy zmieniają kraj zamieszkania, dochowują się ponad dwóch potomków.
Młode kobiety, jak wynika z badań prof. Marka Szczepańskiego z UŚ, już od początku transformacji ustrojowej deklarowały, że nie zamierzają powielać tutejszego modelu rodziny. Takiego, w którym żona jest strażniczką ogniska rodzinnego, nie pracuje, ale zajmuje się domem, dziećmi, czeka z obiadem na męża, który strudzony wraca z gruby (kopalni). I sprawdza pasek z jego wypłatą, czy wszystkie pieniądze przyniósł do domu, po czym wydziela mu kieszonkowe na piwo i cygarety. – Już w 1990 r. badane przez nas młode kobiety mówiły, że nie dość, iż chcą zdobywać wykształcenie, to zamierzają w życiu wprowadzić zasady elastycznej rodziny, w której małżonkowie wymieniają się obowiązkami, a mężczyzna równie dobrze radzi sobie z gotowaniem czy opieką nad dziećmi jak jego partnerka – mówi prof. Szczepański.
To, co ratuje ten region przed jeszcze większym wyludnieniem, to zjawisko niezbyt często spotykane w innych częściach kraju, czyli suburbanizacja wewnętrzna. Zamiast migrować do innych części Polski czy za granicę, lepiej sytuowani, młodzi, ambitni, wybierają drogę pośrednią: decydują się na zakup działki mieszkaniowej położonej np. na poprzemysłowych terenach, pomiędzy miastami albo dzielnicami, gdzie wyrastają osiedla domków jednorodzinnych. Inni mający mniejsze możliwości finansowe po prostu kupują mieszkania w sąsiednich miejscowościach aglomeracji, gdzie metr kwadratowy mieszkania kosztuje nawet o tysiąc złotych mniej niż w stolicy województwa. Skąd w kwadrans można dojechać samochodem do centrum.
Ale zdaniem naukowców trend depopulacyjny będzie się tylko pogłębiał i region w kolejnym dziesięcioleciu straci ponad kolejny milion mieszkańców.

Gdzie ci hajerzy

Jaki związek zmiany demograficzne mają z górnictwem? Podczas pierwszej – nazwijmy to łagodnie – transformacji górnictwa, za rządów AWS i UW, zlikwidowano 24 kopalnie węgla i zmniejszono wydobycie o 32 mln ton. Z górnictwa odeszło ok. 100 tys. pracowników, część z nich, ok. 37 tys. zwolniła się sama a w zamian za odprawy (w zależności od roku wahały się od 40 do 50 tys. zł).
Region wówczas bardzo podupadł, odprawy szybko się rozeszły zamienione na samochody, wycieczki, a umiejący ciężko pracować górnicy nie poradzili sobie w nowej rzeczywistości. W 2005 r. Dorota Kowalska pisała w „Newsweeku” o żonach górników, które, aby wyżywić rodzinę, prostytuują się, uprawiając seks na swoich małżeńskich łóżkach z klientami, podczas gdy ich mężowie piją piwo z kolegami albo stoją w kolejce do pośredniaka.
– Dziesięć lat temu w górnictwie na Górnym Śląsku pracowało 120 tys. osób, dziś ta grupa skurczyła się do 80 tys. – mówi dr hab. Rafał Muster z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Śląskiego. A prof. Marek Szczepański dodaje, że w 1989 r., na przełomie transformacji, w przemyśle węglowym pracowało w sumie 404 tys. osób. To prawda, że część z nich to byli sztangiści czy piłkarze z górniczych klubów sportowych albo kucharze w ośrodkach wczasowych podczepionych pod kopalnie. Ale to, że obecnie jest ich niemal pięć razy mniej, musi robić wrażenie. Co się stało z tymi ludźmi? Część z nich zmarła, część dożywa swoich dni. Ci, którzy w ostatnim czasie żegnają się z grubami – migrują. Dobra, górnicza emerytura oraz to, że można ją otrzymać w sile wieku – w przypadku pracowników dołowych wystarczy 25 lat pracy pod ziemią – wszystko to sprawia, że rozpoczęcie nowego życia nie wydaje się czymś nieosiągalnym.
Ale jednocześnie jest to jeden z czynników, który wpływa na to, że region śląski ma jeden z najniższych współczynników zatrudnienia – w Polsce, ale także w Unii Europejskiej. Jeśli, statystycznie, w naszym kraju wynosi on 55 proc., to w woj. śląskim zaledwie 51 proc. Dla porównania w Wielkopolsce wynosi 59 proc., na Mazowszu 58 proc., a średnia unijna to 65 proc., choć zdarzają się kraje, jak Holandia, gdzie pracuje 75 proc. populacji. – Czterdziestoparoletni byli górnicy, którzy pobierają świadczenia emerytalne, to normalność, sam mam takich znajomych – komentuje dr Muster.

Górnik, to brzmi dumnie

Z badania przeprowadzonego przez CBOS w 2019 r. wynika, że zawód górnika znajduje się wśród najbardziej poważanych profesji. Jest tuż poza podium, za strażakiem, pielęgniarką i robotnikiem wykwalifikowanym, a przed profesorem uniwersyteckim, lekarzem czy nauczycielem. Mogłoby się więc wydawać, że Śląsk wciąż śpiewa, a głos ma węgiel i stal. Tyle że to mit, który zakorzenił się w naszych umysłach. Takie filmy, jako „Paciorki jednego różańca”, „Perła w koronie” czy „Śmierć jak kromka chleba” ugruntowały w naszej wyobraźni obraz honornego hajera, który – jak przodkowie – pracuje na swojej kopalni matce, oddaje jej wszystkie siły, a jak przyjdzie potrzeba, to za nią zginie. Pracowitość górników została sprowadzona do sacrum, którego emanacjami są m.in. pielgrzymki ludzi pracy na Jasną Górę czy do sanktuarium w Piekarach Śląskich.
Nie zamierzam tego etosu postponować, ale nie można dyskutować o Górnym Śląsku i górnictwie w oderwaniu od rzeczywistości. Czyli od coraz mniejszego udziału tej branży w PKB naszego kraju, a także od wyśrubowanych norm unijnych, które zakładają szybką dekarbonizację. Nie będzie to łatwe. Bo choć Śląsk, zwłaszcza Górny, już nie węglem stoi, to – jak zauważają moi rozmówcy – górnicze związki zawodowe są najsilniejszymi reprezentantami klasy pracującej w kraju. I potrafią w skutecznie bronić swoich członków. W dobie coalexitu (odejścia od węgla) pewnie doprowadzą do tego, że miejsca pracy dla odchodzących z kopalni będą uprzywilejowane, np. z różnego rodzaju dopłatami z kasy państwa czy zwolnieniami, choćby z zusowskich składek.
Co, jak zauważa dr Łukasz Trembaczowski z Instytutu Socjologii UŚ, może doprowadzić do redystrybucji bezrobocia. Nawet jeśli na miejsce zamykanych kopalni pojawią się inne miejsca pracy, to zwolnieni górnicy niekoniecznie będą tymi, którzy będą atrakcyjni dla właścicieli nowych firm. Przyzwyczajeni do stabilnej, stałej pracy na etat, do solidnego wynagrodzenia, już dziś nie bardzo wyobrażają sobie, że mogliby coś z tego stracić.
Jak wynika z raportu Instytutu Badań Strukturalnych „Sprawiedliwa transformacja węglowa w regionie śląskim” 44 proc. górników zdecydowanie nie zgodziłoby się na niższe niż obecnie zarobki. Jedynie nieco ponad 25 proc. badanych byłoby skłonnych podjąć pracę z wynagrodzeniem niższym o maksymalnie 250 zł. Ale należy nadmienić, iż badanie zostało przeprowadzone w 2019 r., kiedy gospodarka hulała i nikt nie spodziewał się pandemii.
No właśnie, dziś z brakiem pracy w woj. śląskim boryka się mniej osób niż statystycznie rzecz biorąc, w całym kraju. Ogólnopolska średnia skali bezrobocia to 6,1 proc., ta śląsko-regionalna oscyluje w granicach 4,8 proc. Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, to okaże się, że różnice w poziomie bezrobocia są na tym terenie dużo większe, niż wynikałoby z powierzchownych szacunków. Jeśli w Katowicach współczynnik bezrobocia wynosi ok. 1,5 proc., czyli tyle, co nic, to w Piekarach Śląskich czy w Świętochłowicach jest już na poziomie niemal 8 proc., natomiast w Bytomiu przekroczył 10 proc.
Znów musimy się zagłębić w historię, w czasy, które – być może – dadzą coś do myślenia obecnym decydentom. Kiedy na przełomie wieków usiłowano coś zrobić z nierentownym polskim górnictwem, w Bytomiu zostały zamknięte niemal wszystkie kopalnie – z 11 została jedna. I miasto już po tym się nie podniosło. Kilka słów wyjaśnienia dla goroli, którzy nie mają pojęcia, jak ważną rolę pełniła, wciąż pełni kopalnia na Śląsku. To nie tylko zakład zatrudniający dziesiątki tysięcy osób, ale także matka karmicielka generująca – według różnych szacunków – od trzech do czterech miejsc pracy na jednego hajera w powiązanych z nią firmach. Ale także, czego nie można pominąć, serce danego obszaru, skupiające wokół siebie osoby zaangażowane w kulturę, szeroko rozumianą edukację. Wokół kopalni toczyło się życie, a jak jej zabrakło, wszystko umarło.
Doktor Rafał Muster zwraca uwagę na to, że choć poprzednie rządy, które starały poradzić sobie z problemem nierentownego górnictwa, miały wprawdzie jakieś pomysły, to niekoniecznie się one sprawdziły. Bo to, co starano się zrobić, zresztą wzorem innych krajów, które wcześniej niż my przeszły trudny proces dekarbonizacji, to zastąpić górnictwo motoryzacją. Utworzono specjalną strefę ekonomiczną, na obszarze której funkcjonują w głównej mierze firmy mocno branżowo powiązane z przemysłem samochodowym. Którą zresztą podzielono na cztery podstrefy, w Gliwicach wybudowano fabrykę Opla, w Tychach szaleje Fiat, który ma oddziały także w Bielsku-Białej i w Skoczowie (poza strefą). Tyle że pandemia koronawirusa i powiązany z nią kryzys ekonomiczny dają znać, że wrzucenie wszystkich jajek do jednego koszyka nie było dobrym pomysłem. – Branża motoryzacyjna jest wrażliwa na zawirowania, co szczególnie wyraźnie obserwowaliśmy podczas kryzysu z lat 2008–2009 – zauważa dr Muster. Ludzie, którzy tracą dochody, będą się koncentrować na tym, żeby mieć za co kupić jedzenie i zapłacić rachunki, a nie na tym, by zmienić auto.
Dlatego na Śląsku należy się w najbliższym czasie spodziewać zwolnień grupowych. Jeżeli nie w górnictwie, to na pewno w firmach okołogórniczych oraz w motoryzacji. To się zresztą już dzieje. – Jeżeli w ostatnich kilku latach (2017–2019) corocznie firmy zgłaszały zamiar zwolnień grupowych po ok. 2,2 tys. osób każdego roku, to od stycznia do sierpnia 2020 r. liczba ta skoczyła do 5,2 tys. osób. A to początek. Nasz rynek pracy w coraz większym stopniu jest powiązany z rynkiem międzynarodowym. Uroki globalizacji, to także wspólne przechodzenie kryzysów – dowodzi dr Muster.

Jak przebiegał coalexit

Możemy się buntować, ale jest przesądzone, że Zachód będzie szedł w stronę dekarbonizacji. Jeśli dla nas jest to nowinka, sięgająca kilku ostatnich lat, to w krajach starej Unii mierzą się z nim od połowy XX w. Wprawdzie wówczas nikt jeszcze nie podnosił tematu lodowców topniejących z powodu ocieplenia klimatu ani nie rozdzierał szat nad powiększającą się dziurą ozonową, ale już wówczas stało się jasne, że węgiel – w porównaniu do nowych źródeł energii, takich jak ropa naftowa, gaz ziemny czy wreszcie energetyka jądrowa – jest cywilizacyjną, a nie tylko geologiczną skamieliną. Dlatego państwa takie jak np. Wielka Brytania czy Republika Federalna Niemiec po czasie odbudowy z wojennych zgliszczy starały się znaleźć alternatywę dla surowca, który generował więcej strat niż zysków.
Brytyjczycy przeszli do świadomości społecznej jako ci, którzy zmietli przemysł węglowy w kilka chwil. Co nie jest prawdą, gdyż wygaszanie kopalń na Wyspach trwało długo i było poprzedzone serią projektów mających na celu przekwalifikowanie osób pracujących w górnictwie do tego, aby mogły sobie poradzić w innych branżach. Takim momentem, kiedy sprawy zaczęły iść na ostro, liberalną drogą, był brutalnie stłumiony strajk pracowników brytyjskich kopalni w 1984 r., co miało miejsce za konserwatywnych rządów Margaret Thatcher. Po zdławieniu strajku, jak zauważa dr Łukasz Trembaczowski, łatwiej już było przeprowadzić zmiany. To nie było państwo opiekuńcze, jak inne na Starym Kontynencie, więc rząd Żelaznej Damy mógł sobie poczynać śmielej. Co nie znaczy, że szedł po bandzie. W pierwszej kolejności z górnictwa zwalniani byli młodzi, a więc z założenia bardziej mobilni. Wszystkie kopalnie zostały skupione w państwowej spółce, British Coal Corporation, te nierentowne zamknięto, te perspektywiczne doinwestowano, a następnie sprywatyzowano. To był 1994 r. Państwo pozbyło się problemu. Choć nie do końca, gdyż były koszty społeczne. Wprawdzie Wielka Brytania tym się różni od Polski, że zamiast jednego zagłębia węglowego miała 12 regonów wydobywczych, a nie każdy był sprofilowany tylko na węgiel. Jednak były i takie, jak izolowana przestrzennie i gospodarczo południowa Walia, gdzie 70 proc. przemysłu stanowiło górnictwo. Nastąpiła tam zapaść, z której do dziś nie wyszła.
Natomiast w Niemczech reformowano górnictwo jakieś 60 lat, a cały proces przypominał to, co od trzech dekad dzieje się u nas. Kolejne rządy przeciągały decyzje, nie chcąc się narazić na gniew społeczeństwa. Związki zawodowe były związane z SPD, która robiła wszystko, żeby nie ukrzywdzić górników. Ci, wbrew pozorom, nie byli tacy grzeczni, jak nam się wydaje. Wprawdzie żaden protest w Niemczech nie przybrał tak spektakularnej formy, jak strajki polskich hajerów w lipcu 2005 r., kiedy ci starli się z policją przed gmachem Sejmu, ale protestów było sporo. – A kolejne rządy naszych zachodnich sąsiadów robiły dokładne to, co nasze: przeciągały w czasie niewygodne politycznie decyzje – podsumowuje dr Łukasz Trembaczowski.
Jednak były w o tyle lepszej sytuacji, inne były czasy. Nie dość, że nasi zachodni sąsiedzi (nie tylko zresztą oni) byli beneficjentami programu RECHAR, z którego szły środki na restrukturyzację górnictwa, to jeszcze mogli dotować je z własnego budżetu – federalnego lub landowych, np. wyrównując różnice w cenie między surowcem importowanym a krajowym. Od początku 2019 r. nie można już tego robić. – Niemcy dopłacali do górnictwa mnóstwo pieniędzy, dotowali eksport węgla – ciągnie Trembaczewski. Przy czym mieli jeszcze jeden problem, którego my na szczęście nie mamy. W Zagłębiu Ruhry jedna trzecia gruntów należała do spółek węglowych, zaś te blokowały sprzedaż terenów pod nowe inwestycje w obawie, że nowe firmy będą konkurencją. Za ten długi okres transformacji Niemcy drogo zapłacili. I nie chodzi tylko o dotacje z budżetu federalnego, lecz także o daninę zwaną „kohlepfennig”, co można na język polski przełożyć jako grosz węglowy, płaconą przez wszystkich odbiorców prądu – w wysokości 8 proc. od rachunku za pobraną energię. W naszym przypadku jest ciut inaczej, choć i tak każdy klient płacący za prąd musi się opodatkować za gotowość do pracy zakładów energetycznych.
Jednak nie możemy jak Niemcy, co robili do zeszłego roku, dofinansowywać eksportu węgla. Według eksperckich szacunków, aby móc go w ogóle sprzedać po konkurencyjnej cenie, trzeba by było do każdej tony dopłacać jakieś 100 zł, co się w bilansie zupełnie nie kalkuluje. Efekt jest taki, że na zwałach leży dziś ok. 17 mln ton tego surowca, jeśli nadciągająca zima będzie łagodna, a SARS-CoV-2 nie odpuści i będzie nadal demolował światową gospodarkę, można się spodziewać, że za pół roku na polskich hałdach będzie spoczywało co najmniej 30–40 mln ton węgla.

Co, jeśli nie kopalnie

Czy w takim razie Śląsk skona, jeśli z jego trzewi zostanie wyrwane to, co w dużym stopniu świadczy o jego tożsamości? – Dla mieszkańców tego regionu, także tych, co przyjechali za pracą, ważna jest tożsamość Śląska, a praca górnika była od samego początku z nią związana. Górny Śląsk to górnictwo – cecha nie tylko ekonomiczna, lecz też kulturowa. Tak więc likwidacja górnictwa to odebranie jednej z najbardziej fundamentalnych cech mieszkańców, którzy mówią i myślą o sobie jako o Ślązakach. Śląskość to nie tylko tradycja, historia, rodzina, gwara, pracowitość, religijność, ale także etos pracy górnika. Likwidacja górnictwa to nie tylko ubytek miejsc pracy, ale odbieranie istoty tożsamości mieszkańców Górnego Śląska – podsumowuje dr hab. Anna Adamus Matuszyńska z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach.
I – moim zdaniem – ma rację. Jednak nawet przyjmując, że kopalnie i węgiel będą musiały przejść do historii, tak jak chlewiki w familokach czy hodowle trzymanych na strychach domów gołębi, pojawia się pytanie, czym zostanie zastąpiony przemysł górniczy na Śląsku. I jeszcze: co zamiast węgla, który wciąż odpowiada za 60 proc. produkowanej w naszym kraju energii.
Polityka energetyczna Polski, PEP, nie istnieje, bo została zmieciona podpisanym 25 września porozumieniem, które – co ważne – wejdzie w życie, jeśli zgodzi się na to Bruksela. A jeśli nie? To pewnie będziemy wciąż tak kombinować i łatać, jak na przestrzeni ostatnich 30 lat. Wprawdzie prof. Marek Szczepański przekonuje, iż nie samym węglem Śląsk żyje, że wiele zmian zaszło tutaj w ostatnich trzech dekadach, że rozwinęła się branża kulturalna, że Śląsk także medycyną stoi, że dziś w Katowicach jest więcej studentów niż górników, ale to wszystko za mało. Dopóki nie będzie precyzyjnego, strategicznego planu, w jaki sposób ma funkcjonować ten region, który wciąż jest ludnościowo bliżej Słowacji niż Luksemburga, dopóty nie powinniśmy się spodziewać niczego dobrego. A raczej najgorszego.
Po ciosie pierwszej transformacji górnictwa na przełomie wieków, kiedy zlikwidowano 24 kopalnie węgla, a z górnictwa odeszło prawie 100 tys. pracowników, efekt był taki, że dzieciaki mieszkające na blokowiskach zamiast kibicować Gieksie czy Ruchowi wywieszały z okien niemieckie flagi i krzyczały, że są za Bayernem.
Premier Mateusz Morawiecki nazwał ostatnie porozumienie z górnikami przełomem. Ale czy takiego przełomu nam faktycznie trzeba?