Kiedy w grudniu ostrzegałam przed hurraoptymizmem związanym z uchwaleniem wówczas ustawy zamrażającej ceny energii na poziomie z 2018 r. i mówiłam, że będą z nią większe problemy, niż się wydaje, odsądzano mnie od czci i wiary. Tymczasem mamy 1 kwietnia, a prądowy chaos – i nie jest to primaaprilisowy żart – wciąż się pogłębia.
Mało tego, obiecane przez ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego do końca marca rozporządzenie do ustawy prądowej wciąż jest w powijakach, mimo końca konsultacji nie opublikowano uwag do niego (a jest ich całkiem sporo), prąd mimo zapowiedzi jest droższy, bo obowiązują stare zasady gry, a energetycy albo siwieją, albo rwą sobie włosy z głowy. A na to wszystko nakłada się wielki bałagan informacyjny.
W ubiegłym tygodniu portal WysokieNapiecie.pl poinformował, że premier zatrzymał ustawę rekompensat dla przemysłu energochłonnego opracowywaną w resorcie przedsiębiorczości, czyli u Jadwigi Emilewicz, i że będą „albo rekompensaty Krzyśka, albo Jadwigi” – jak powiedział portalowi jeden z jego rozmówców. Emilewicz w rozmowie z PAP chwilę później powiedziała, że projekt ustawy o rekompensatach dla przemysłów energochłonnych trafi wkrótce pod obrady Rady Ministrów i że prace, które trwały trzy lata, nie są związane z drożejącym w 2018 r. prądem i że są na ostatniej prostej. Konia z rzędem temu, kto potrafi za tym nadążyć. Ja powoli przestaję. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy na czterech prawników czytających prądowe akty wykonawcze mam pięć opinii...
Kiedy mówiłam, że grudniową ustawę trzeba będzie nowelizować szybciej, niż pojawi się rozporządzenie, bo lista uwag Komisji Europejskiej jest bardzo długa, w innych mediach przekonywano, że Bruksela łagodzi stanowisko i żadnych problemów nie będzie. Kto temat śledzi, wie, że nowelizację mamy już za sobą, ale nie usunęła wszystkich niejasności. Wykreślono z niej – i bardzo dobrze – zapisy o sztywnych taryfach dystrybucyjnych na poziomie z 31 grudnia 2018 r. Uderzały one w niezależność Urzędu Regulacji Energetyki ustalającego zgodnie z ustawą – Prawo energetyczne wysokość tych taryf. Ale cały czas ustawą określony jest poziom cen energii elektrycznej (ustalony na 30 czerwca 2018 r.). A to nie podoba się dyrekcji generalnej ds. energii w Komisji Europejskiej. Nasi rozmówcy zbliżeni do tych kręgów przekonują, że największym problemem jest to, iż poziom ten jest dla wszystkich, a nie np. dla wrażliwych odbiorców.
Gdy za chwilę posypią się pozwy od sprzedawców energii, dla których nie wystarczy rekompensat (a że nie wystarczy, też powtarzam od tygodni), wcale nie powiem „a nie mówiłam” z satysfakcją. A to dlatego, że jestem odporna na tępą, wyborczą propagandę i zdaję sobie doskonale sprawę, co może się stać z cenami prądu w 2020 r. Jeśli nie nastąpi jakieś wielkie trzęsienie ziemi, to mimo zauważalnego obecnie spadku cen węgla na światowych rynkach (z niego produkujemy 80 proc. energii elektrycznej), wielkiej zniżki cen praw do emisji CO2 nie należy się spodziewać. Nie wierzę też, że jakikolwiek minister finansów (ktokolwiek nim będzie) zgodzi się na kolejny rok niższej akcyzy – ta ustawą prądową została zmniejszona z 20 na 5 zł/MWh, co oznacza ponad 2 mld zł mniej w budżecie w skali roku.
Za tańszy prąd wyśniony i wymarzony przez resort energii wszyscy słono zapłacimy. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, ile, to polecam raczej zakup szklanej kuli niż wyczekiwanie na legislacyjne konkrety.