- Na pewno wielu ludzi uwierzyło w oficjalną propagandę, że wprowadzenie zasady 10H ochroni ich zdrowie, a nawet życie. Będzie bardzo trudno ich przekonać, że takich niebezpieczeństw w rzeczywistości nie było i nie ma - mówi w wywiadzie dla DGP Tomasz Podgajniak, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energii Odnawialnej, prezes spółki Enerco.
Rządzący szykują kolejne zmiany w regulacjach dotyczących energetyki odnawialnej. Chcą przełamać impas inwestycyjny, który zaczął się wraz z wprowadzeniem zasady 10H, czyli radykalnych obostrzeń dotyczących dopuszczalnego położenia farm wiatrowych. Dziś rząd zamierza się z tej zasady wycofać i oddać decyzje w ręce mieszkańców. Jak pan ocenia ten pomysł?
Trudno uwierzyć, że rządzący nagle dostrzegli, iż wiatraki nie stanowią takiego zagrożenia, jak sami jeszcze niedawno przekonywali. Tak wówczas, jak i dziś mam natomiast wrażenie, że przynajmniej niektórzy promotorzy ówczesnych obostrzeń nie przejmowali się nadmiernie dobrostanem mieszkańców. Prędzej chodziło im o wyeliminowanie prawdziwej konkurencji, jaką dla konwencjonalnej energetyki stanowili niezależni inwestorzy z branży wiatrowej. Czy to się zmieniło? Pamiętam kuluarowe rozmowy podczas procedowania ustawy antywiatrakowej – tej, której skutki rząd chce dzisiaj odkręcać. Przestrzegaliśmy przed zapaścią inwestycyjną i postulowaliśmy zastosowanie procedury referendum jako najbardziej naszym zdaniem cywilizowanej metody na przecięcie ewentualnych sporów dotyczących lokalizacji farm wiatrowych. Nikt z obozu rządzącego nas wtedy nie słuchał, a jeżeli nawet, to odpowiadano, że do tego nie wolno dopuścić, bo będzie to źródłem patologii – nieprzyzwoicie bogata branża wiatrowa będzie mogła kupić sobie przychylność części lokalnej społeczności kosztem tych, którzy cierpią, żyjąc w cieniu wiatraków. A dzisiaj rządzący sami chcą pójść podobną drogą i oddać głos w tej sprawie mieszkańcom? Nie wiem, czy to nie jest tylko markowanie działań.
Mimo to wielu dotychczasowych krytyków rządu teraz chwali pomysł rezygnacji z 10H. Pan jest bardziej sceptyczny.
Ocena, czy to dobra zmiana, nie jest prosta. Po pierwsze, nie przedstawiono projektu takich zmian w prawie. Mgliste zapowiedzi, bez żadnych konkretów to zdecydowanie za mało.
Nie ma ich też w najnowszym projekcie nowelizacji ustawy o OZE, za to planuje się znowu zmniejszenie przychodów operatorów OZE, co poraża także potencjalnych inwestorów. Nie jestem więc sceptyczny, tylko dobrze znam realia.
Liczy się też perspektywa czasowa wdrożenia – nie wiemy, czy i kiedy zapowiedź resortu nabierze kształtu. A nie jest to obojętne dla samego procesu realizacji inwestycji. Z doświadczenia wiemy, że uzyskiwanie wszelkich wymaganych zgód i pozwoleń, w tym przygotowanie i uchwalenie planu zagospodarowania przestrzennego, trwać może nawet pięć, siedem lat (licząc wszystkie odwołania i tempo działania sądów).
Pozostaje pytanie, jak ów udział mieszkańców w decydowaniu o lokalizacji wiatraków miałby wyglądać. Rządzący nie precyzują, czy byłoby to referendum, konsultacje publiczne czy może dodatkowy aspekt do dyskusji przy wprowadzaniu zmian w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego.
Wiedząc, jak kosztowny i czasochłonny jest proces przygotowawczy, prosiłoby się, aby ta zgoda udzielana była na możliwie wczesnym etapie przygotowania inwestycji. Tyle że przed wykonaniem najbardziej kosztownych prac, czyli m.in. badań geotechnicznych, monitoringu ornitologicznego, inwentaryzacji przyrodniczej, analizy wpływu na sieć czy modelowania oddziaływania hałasu, nie jest możliwe przedstawienie szczegółów konceptu, za którym lub przeciwko któremu można by głosować. Siłą rzeczy zgoda wyrażona przez mieszkańców tak wcześnie byłaby więc bardzo ogólnikowa.
Mieszkańcy musieliby de facto opowiadać się za inwestycjami lub przeciw nim niejako w ciemno. Bo szczegóły, jak wpłyną one na ich życie, pojawią się później, dopiero gdy inwestor, który już dostał zielone światło, przygotuje konkretny projekt.
To prawda. Mieszkańcy opiniowaliby inwestycję, o której nie wiadomo jeszcze wiele, poza ogólnikami znalezionymi w internecie – które zarówno sceptycy, jak i zwolennicy lokowania turbin wiatrowych wykorzystywać będą wybiórczo na potwierdzenie swoich poglądów.
A może nowe przepisy nic nie zmienią? Branża dalej nie będzie chciała inwestować, bo boi się ciągłych perturbacji na tym rynku, a mieszkańcy – nawet mając w tej sprawie prawo głosu – wcale nie będą chcieli wiatraków i nie wyrażą zgody.
Na pewno wielu ludzi uwierzyło w oficjalną propagandę, że wprowadzenie zasady 10H ochroni ich zdrowie, a nawet życie. Będzie bardzo trudno ich przekonać, że takich niebezpieczeństw w rzeczywistości nie było i nie ma. To może oznaczać protesty, wręcz histerię po stronie tych, którzy wyrażą opinię sprzeczną ze zdaniem większości. Taka atmosfera sprzyjać będzie populistycznym hochsztaplerom, którzy umieją zarządzać strachem, by promować się na takiej fali niezadowolenia.
Niełatwo też będzie zbudować zaufanie inwestorów, że takie jednorazowe wyrażenie zgody załatwi sprawę. Problem nie tkwi bowiem w lukach prawnych, tylko w sposobie stosowania czy raczej niestosowania prawa. Po pierwsze, zgoda mieszkańców – niezależnie od formy jej wyrażenia – nie zastąpiłaby wszystkich obowiązujących dziś procedur planistycznych i środowiskowych. A one z założenia wymagają obligatoryjnych konsultacji społecznych. Czym miałoby się zatem różnić wyrażenie zgody od wyników tych konsultacji? Nie zapominajmy też, że uchwała w sprawie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego jest decyzją organu przedstawicielskiego i należałoby założyć, że stanowi ona pośrednie wyrażenie woli wyborców. Uchwały i decyzje można zaskarżyć. Czy referendum lub wyrażona w inny sposób zgoda tę możliwość by znosiła? Czy powstrzymałaby protesty przeciwników wiatraków? Przecież prawa nie traktuje się poważnie, w myśl zasady, że ”sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie„. Kwestionowane są rozstrzygnięcia urzędów, lekceważone uchwały rad gmin. Nie pomaga też to, że egzekucja zawartych w nich postanowień często szwankuje.
Czy jest więc jakieś rozsądne wyjście z tej sytuacji?
Optymistyczne opinie, że branża w końcu odetchnie z ulgą i ponownie złapie wiatr w żagle, uważam za przedwczesne, a rządowe marzenia o budowie 3,5 tys. MW w wietrze do 2020 r. za fantasmagorię.
Przeanalizujmy projekt polityki energetycznej państwa. Wyrażono w niej intencję, by w perspektywie niespełna dwóch dekad wyeliminować wszystkie wiatraki na lądzie. Resort energii odżegnywał się potem od takiej interpretacji, ale taki zamysł w projekcie PEP2040 niestety jest i późniejsze zaklęcia ministrów złego wrażenia nie zatarły. Wspomniane ostatnie propozycje zmian w systemie certyfikatów opinię tą umacniają.
Płynie z tego prosty wniosek, że wszczynając krucjatę antywiatrakową, władza nie tyle strzeliła sobie w stopę, bo to mogłoby się zagoić, ale trwale, a co najmniej na długie lata odstrzeliła wiatrową gałąź energetyczną, rezygnując z taniejącego i coraz bardziej efektywnego źródła energii, jednocześnie skazując nas wszystkich na coraz większe uzależnienie gospodarki od importu węgla lub bezpośrednio energii elektrycznej z innych krajów, gdzie decydenci potrafią myśleć logicznie i perspektywicznie.