Mama zawsze mi powtarza: Jak coś robisz, rób to dobrze, bo jeśli masz zrobić źle, to lepiej nie rób wcale. Miałam nadzieję, że podobną zasadą pokierują się posłowie przy okazji nowelizacji „ustawy prądowej”, ale jak widać byłam optymistką. Owszem, pisaną w grudniu na kolanie i uchwaloną w kilkanaście godzin i głosowaną w nocy ustawę rzeczywiście zmienili, ale nie wydaje mi się jednak, że ta poprawiona wersja usatysfakcjonuje Komisję Europejską, która miała do dokumentu wiele zastrzeżeń.
Co nam daje nowelizacja (także głosowana w nocy), którą teraz jeszcze musi się zająć Senat?
Najważniejsza ze zmian dotyczy problemu, który jako pierwsi opisaliśmy w styczniu w DGP, czyli podważenia niezależności prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. W starej wersji ustawy był zapis o zamrożeniu taryf dystrybucyjnych (pieniądze z nich służą modernizacji i rozbudowie sieci) na poziomie z 31 grudnia 2018 r. Sęk w tym, że poziom tych taryf, zgodnie z ustawą – Prawo energetyczne powinien ustalać prezes URE, nie ustawa. W nowelizacji tego najbardziej kontrowersyjnego dla Brukseli zapisu już nie ma.
Nie zmieniło się nic w kwestii zmniejszenia z 20 do 5 zł za MWh (megawatogodzinę; gospodarstwo domowe zużywa średnio rocznie 2,2 MWh) akcyzy na energię elektryczną, utrzymana została też 95-proc. obniżka opłaty przejściowej, zastępującej energetykom rozwiązane kontrakty długoterminowe. Te obniżki bowiem nie budziły kontrowersji.
A co z cenami samej energii elektrycznej, które miały być w tym roku utrzymane na poziomie z 30 czerwca 2018 r.? W przypadku odbiorców indywidualnych, a więc gospodarstw domowych, w tzw. taryfie G ceny stosowane przez sprzedawców energii mają odpowiadać zatwierdzonej przez prezesa URE taryfie z 31 grudnia 2018 r. I tu znowu spierałabym się, czy nie podważa to niezależności regulatora, któremu narzuca się sposób taryfikowania odbiorców indywidualnych. Natomiast tam, gdzie nie ma taryf, cena ma odpowiadać obowiązującej odbiorcę końcowego na poziomie z połowy ubiegłego roku.
Ale jak to wszystko ma wyglądać w praktyce? Nadal nie wie nikt, ponieważ póki nowelizacja nie zostanie przeprowadzona do końca, nie zobaczymy aktów wykonawczych, czyli rozporządzeń, które powinny uporządkować ten prądowy chaos – jeśli oczywiście przyjąć optymistyczną wizję przyszłości.
Tyle tylko, że moje zaprzyjaźnione wiewiórki donoszą, iż ustalona ustawą cena prądu wciąż nie zadowala Komisji Europejskiej, nawet z solenną obietnicą polskiej strony, że „to tylko na rok”. Zdaniem Brukseli argumenty o tym, jak bardzo skokowy i szokowy byłby wzrost cen dla obywateli, nie do końca są przekonujące. Bo w przypadku cen dla odbiorców indywidualnych, które i tak są regulowane przez URE, byłby znikomy. Oczywiście dla pozostałych byłby większy, co i tak w efekcie przełożyłoby się na naszą kieszeń. O niewidzialnej ręce rynku może nie warto przypominać, ale o matematyce owszem. Nawet jeżeli ustalimy sztuczną cenę, a różnicę zrekompensujemy 8 mld zł (jak liczy rząd) czy 13–16 mld zł (jak liczyły banki), to problem wróci w roku przyszłym. Ktoś zaraz powie, że węgiel, z którego wytwarzamy 80 proc. energii elektrycznej, tanieje, prawa do emisji CO2 również (miesiąc temu 25 euro, teraz 19 euro) i że może nie będzie wcale kumulacji podwyżek? Niestety, ten scenariusz jest mało prawdopodobny.