Jestem wdzięczna Wielkiej Brytanii za to, że mogę tutaj mieszkać – mówi drżącym głosem Maria z Katowic, lat 65, dziś mieszkająca w Birmingham. – Nie muszę wybierać, czy kupić chleb, czy lekarstwa, czy może raczej zbierać na trumnę.
Najpierw za pracą na obczyznę wyruszyli młodzi. Mówili, że wrócą. Trochę zarobią, trochę pooglądają świata, ale za parę miesięcy, najdalej parę lat będą z powrotem. Nie wrócili. Założyli rodziny, porodzili dzieci, pobrali kredyty na domy i auta. Teraz ich tropem podążają seniorzy. Jedni jadą do swoich, żeby popilnować im potomstwa, pogotować domowe obiady, pomóc. To największa grupa: dla nich tęsknota za bliskimi jest ważniejsza niż miłość do ojczyzny, starych kątów, przyjaciół. Ale nie brak też takich, których do emigracji zmusiła bieda. Nędzne emerytury, którymi nie wiadomo, jak gospodarować, bo nawet zwyczajowe 10 zł napiwku dla listonosza to poważny uszczerbek w miesięcznym budżecie. Jest także - niewielka wprawdzie, ale jednak - gromadka zamożnych emerytów szukających lepszego miejsca do spędzenia jesiennych lat życia. Lepszej opieki medycznej, szerszej oferty kulturalnej, bardziej sprzyjającego klimatu.
O tym, że zjawisko emigracji polskiego emeryta narasta, świadczą nie tylko obserwacja rzeczywistości, tego, co się dzieje u bliskich i znajomych, lecz także liczby. Choćby te, jakie można wyczytać w statystykach ZUS. Jeśli w 2009 r. z jego kont przelewano za granicę 25 tys. rent i emerytur, to pod koniec zeszłego roku było ich już 43 tys. Jedenaście lat temu, kiedy wchodziliśmy do struktur Wspólnoty, takich przelewów było tylko 18,8 tys. Jednak i te dane nie oddają wielkości i złożoności tej rzeki siwych głów opuszczających Polskę, gdyż wiele osób - ile dokładnie, nie wiadomo - nie korzysta z możliwości bezpośredniego przelewania ich świadczeń z kont ZUS na te, które założyli w krajach, gdzie teraz mieszkają. Korzystają z innych możliwości transferu, np. pośrednictwa w przelewach prywatnych firm - choćby takich jak England.pl. Gdyż zanim dostaną swoje grosze tam, muszą wcześniej pospłacać zaciągnięte tutaj długi.
Mówi się, że starych drzew się nie przesadza. Oni musieli wyrwać swoje korzenie. Od naszej akcesji wybyło z kraju - znów dokładnie nie wiadomo, ile faktycznie - od 1,4 do 1,8 mln osób. Ale te szacunkowe liczby mówią głównie o osobach w wieku produkcyjnym, czyli w wieku 15-65 lat. Nie uwzględniają seniorów i dzieci. Jednak, jak mówi Agnieszka Rosmus z England.pl, choćby po transakcjach realizowanych przez jej firmę widać pewną prawidłowość: wcześnie było więcej przelewów z Wysp do Polski. Teraz także renty płynące z ojczyzny do Królestwa pozwalają im zarabiać i budować siłę firmy.
Kolejarz z Iławy spaceruje po Dublinie
Jan Zabłotny pracował dla Polski od 1973 r. Jako kolejarz, kierownik pociągu. Kiedyś, jeszcze za komuny, Iława była znana nie tylko z jezior, lecz także z potężnego węzła kolejowego, który zatrudniał ponad 2 tys. ludzi. Niemal całe miasto tam pracowało. - Ale PKP się podzieliło, taka spółka, śmaka, owaka, zaczęło się walić, zwalniali ludzi - opowiada. Działał w Solidarności, kiedyś to był powód do chwały, w nowej rzeczywistości związkowcom za tyłki się brali.
Była możliwość samoredukcji z przyczyny złej kondycji finansowej firmy. Zdecydował, że odejdzie z zakładu i weźmie odprawę: 36 tys. zł. To był 2005 r., nie miał jeszcze praw emerytalnych, na kolei już nie mógł pracować, w perspektywie było 10 lat szukania innej pracy. Rok na kuroniówce przebiedował, następne dwa jako majster w firmie budowlanej, ale przyszedł kryzys i się posypało. Żona była agentem ubezpieczeniowym, polisy komunikacyjne sprzedawała, ale ile takich polis można pogonić w Iławie? Mieście, gdzie - oprócz jezior i lasów - jest ponad dwunastoprocentowe bezrobocie, a jak się nawet dostanie robotę, to za minimalną krajową albo i gorzej.
- Postanowiłem: wyjeżdżam - wspomina Jan. Był 2008 r. Jak mówi, pojechał na gotowe, bezpiecznie, bo wszystkie dzieci już siedziały na irlandzkiej wyspie. Pierwsza pojechała jedna z bliźniaczek, dziś ma 30 lat, ale wyemigrowała w 2005 r., wcześniej w tajemnicy przed wszystkimi języka się uczyła. Ściągnęła siostrę. Ciężko im było na początku, ale solidne, pracowite są, więc dały radę. Pracują w firmie sprzątającej - jak to określa - duże shoppingi. Teraz są w niej superwajzorkami. Za nimi ruszyli synowie (dziś 32 i 34 lata). Mają swoje firmy budowlane. - Ale żeśmy tęsknili, sami w domu z żoną, a tam dzieci i wnuki. Pięcioro, teraz szóste w drodze.
Jak Jan wyjechał, żona została w domu, żeby się opiekować ciężko chorym teściem. Kiedy mu się zmarło pięć lat temu, też ruszyła do Dublina. - I teraz jesteśmy tu wszyscy razem - pan Jan jest ukontentowany. Bo, jak mówi, tam ojczyzna, gdzie chleb i bliska rodzina. - Mieszkamy razem z jedną z córek, jej mężem, wnuczką i wnukiem w pięknym apartamencie. Dużym: 130 metrów, można się ganiać, każdy ma swój pokój, są dwie łazienki, living room, kuchnia. Tutaj to standard. Rzut beretem od nich mieszka reszta dzieci. Kiedy siadają do Wigilii czy wielkanocnego śniadania, jest ich 13 osób.
Jak żyją? Normalnie. Po polsku. Zaraz po przyjeździe Jan pracował - sprzątał te shoppingi. - Ja jestem stworzony do sprzątania - odpowiada na pytanie, czy nie czuł się źle, kiedy z kierownika pociągu przemienił się w gościa z mopem. - W domu też sprzątałem, za darmo, tutaj za pieniądze, 4–5 godzin dziennie, ale idzie wyżyć.
W 2012 r. zachorował, już nie nadaje się za bardzo do roboty, ale dzieci są ustawione, także żona - trzydziestą piątą rocznicę ślubu kościelnego niedawno świętowali - jeszcze daje radę. Więc teraz Jan czeka, aż mu ZUS wyliczy jego świadczenia. Bo ma prawo tak do renty - co stwierdziła zarówno polska, jak i irlandzka komisja orzecznicza - jak i emerytury. I na tym czekaniu dni mu mijają. Wstaje o 5.30, kawę wypije, TVN 24 poogląda, pójdzie do parku pospacerować, wystarczy przejść przez furtkę. Za chwilę przychodzi czas na obiad i już zaraz trzeba wnuczkę z przedszkola przyprowadzić. Ma 4 lata. Potem kawka i ciasto celebrowane z żoną, i już 6-letniego wnuka z piłki nożnej biegnie odebrać. O 21 spać się kładzie. - Starość się Panu Bogu nie udała - powiada - ale tutaj lżej się jest starzeć. – Do Polski nie myśli wracać, bo do czego? W zeszłym roku z żoną do Sopotu na wczasy pojechali, jak biali ludzie, stać ich było na to. Więc wszystko mu jedno, gdzie go zakopią. Teraz tutaj jest jego życie.
Wietnamczyk współczuje Polakom
Profesor Krystyna Iglicka-Okólska, demograf specjalizująca się w migracjach Polaków, zwłaszcza na Wyspy Brytyjskie, opowiada mi taką anegdotę: podczas pewnego spotkania naukowego podszedł do niej Wietnamczyk, który od bodaj 20 lat pracuje w Polsce. I z ubolewaniem w głosie, ściskając jej dłonie, oznajmił: „Źle się dzieje w pańśtwie polśkim. Wśyścy wyjechali, zośtali tylko emeryci”. A teraz się okazuje, że emeryci także spakowali już - albo pakują - swoje walizki. W dodatku trudno ich policzyć, a może nikomu się nie chce tego robić, bo i po co. Nieproduktywni, obciążają system ubezpieczeń społecznych, jeśli się ich pozbędziemy, tym dla nas lepiej. Większość statystyk opisujących emigracje uwzględnia w nich osoby w wieku produkcyjnym: od 15 do 65 lat. A gdzie seniorzy i dzieci?
Profesor Iglicka zwraca także uwagę na fakt, który wymyka się badaczom: pytani o samopoczucie seniorzy są zadowoleni. Bo kiedy osierociły ich emigrujące za granicę dzieci, został im Skype, który nie wystarcza, by poczuć się bezpiecznym i szczęśliwym. Czuli się samotni, tęsknili. Jednak kiedy znajdą się tam, ze swoimi bliskimi, na obczyźnie, ich życie także nie przypomina bajki. Raz, że znaleźli się w obcym środowisku, w świecie innego języka, którego nie są w stanie przyswoić - możliwości percepcyjne już nie te. Dwa, że coraz trudniej w pewnym wieku zawierać nowe przyjaźnie, otwierać się na ludzi. Zwłaszcza takich, którzy się od nas różnią: wyglądem, kulturą i mową. Więc seniorzy żyją w kokonie przeniesionych z ojczyzny relacji i wpływów. Częstokroć nie przekraczają granic dzielnicy miasta, w której żyją. Zadowalają się towarzystwem rodziny lub, w najlepszym przypadku, rodaków, których spotkali w parafii lub polonijnym domu kultury. Czasem nie wychodzą dalej niż ulica, przy której mieszkają, polonijny sklep, gdzie mogą bez problemu zrobić zakupy. Ale tak, muszą być zadowoleni. Taka deklaracja redukuje poczucie dysonansu. W skrócie: podjąłeś kiepską decyzję, ale nie da się jej odwrócić, to trzeba ją polubić, bo inaczej zwariujesz.
Maria dziękuje Bogu, wszystko jedno, jakiemu
Maria Chamiga z Katowic, kiedy wreszcie państwo polskie przyznało jej świadczenia jako osobie niezdolnej do pracy, załamała się. Bo jej renta wyniosła 400 zł, a czynsz za mieszkanie opiewał na 500 zł. Można się śmiać, buntować, albo w łeb sobie palnąć.
W jej przypadku było to tak, że przez całe życie pracowała jako księgowa - za komuny, za wolnej Polski, w dziale księgowości materiałowej, a więc głównie w magazynach. Socjalistyczną firmę szlag trafił, poszukała nowej pracy. Potem były kolejne. Traciła robotę i dostawała następną, sama się zwalniała, potem znów szła do pracy. Dobrego fachowca, a takim jest, każdy chętnie weźmie. Jak zdarzały się przestoje w tej jej księgowej robocie, to brała posadę niańki: kocha dzieci. Zwłaszcza że swojego jedynaka, po śmierci męża, wychowywała sama, tak wyszło. Różnie było, ale dawała radę. Ostatnia praca w Polsce to było tak, jakby Pana Boga złapała za nogi: świetna firma, superludzie, co z tego, że dzieciaki, ale sympatyczne, dobre zarobki, nagrody, nawet za granicę na wczasy wysyłali, żeby człowiek złapał oddech i zapał do pracy. Ale popsuło się zdrowie. Najpierw tarczyca, operacja, potem udar mózgu. I lewostronny paraliż. Może by i wróciła do zdrowia, gdyby opieka medyczna była lepsza. Ale pielęgniarki ją ignorowały, jak chciała się napić, to musiała sama, bo żaden dzwonek nie był w stanie przywołać pomocy.
- Syn kończył studia, a ja robiłam wszystko, żeby stanąć na nogi - opowiada. Dostała rentę, która nie wystarczała na nic. Michał obronił się z najwyższymi ocenami, ale firma, w której się zaczepił, nie płaciła. Żyli z pożyczek i kredytów, dopóki się dało. Jak już nie było skąd brać gotówki, młody wyjechał do Wielkiej Brytanii. Ściągnął najpierw psa, ze schroniska wzięli zwierzaka, więc nieludzko byłoby go zostawić, a zaraz za psem ona pojechała. Mieszkanie w Katowicach sprzedali, by pospłacać długi.

Cholera mnie bierze, kiedy sobie uświadomię, że bez tych dolarów, co zarobiłam w Stanach, byłabym ostatnim dziadem. I jeszcze jedno powiem. Teraz to się cieszę, że nie mam dzieci. Bo one też kiedyś zostałyby polskimi emerytami, a takiego losu nie życzę nawet wrogowi

- To był 2012 r. - wspomina Maria. Nie było łatwo. Michał założył firmę - znał język, realia, przepisy, chciał pomagać Polakom wybierającym emigrację. Ale firma upadła, bo nasi rodacy nie lubią płacić za to, co ktoś dla nich zrobi. Bawiła polskie dzieci w Wielkiej Brytanii, nie było źle. Wprawdzie jej polska emerytura po przeliczeniu wyniosła 200 funtów, za co się nie tylko nie da przeżyć, ale nawet wynająć mieszkania, jednak dorabiając jako niania, dawała radę. - Ale niedawno okazało się, że mam raka piersi - opowiada. Była mammografia, podejrzenie, rozpoznanie, operacja, teraz jest terapia. Brytyjczycy skarżą się na swoją służbę zdrowia, ale ona jest jej wdzięczna. - Od rozpoznania do operacji nie minął miesiąc - opowiada. Od miłego lekarza, z którym rozmawiała za pośrednictwem tłumacza (tłumacz jest na każde wezwanie), dostała kartkę z rekomendacjami: co jej jest, jak to można leczyć, na co może się zgodzić, a na co nie musi, jak powinna się odżywiać. - Co miesiąc idę do apteki, gdzie czekają na mnie darmowe leki, bo ludzie po 60. nie muszą za nie płacić - opowiada pani Maria. - Jeżdżę za darmo autobusem, bo to także jest taki bonus dla seniorów. Nie muszę się martwić: kupić lekarstwa czy chleb. A może powinnam już zbierać na trumnę?
Tak a propos trumny: był taki zły czas, kiedy ona była chora, a syn stracił pracę, nie mieli pieniędzy, a jej emerytura przestała przychodzić na konto. Głupie 200 funtów czasem robi różnicę. Dzwoni do polskiego ZUS, a tam jej mówią, że nie wysyłają kasy, bo podejrzewają, że ona nie żyje. - Jak to, nie żyję? - Musi pani przyjechać i udowodnić, że jest inaczej, takie przepisy. Na szczęście znalazł się bank, który - choć nie miała żadnych dochodów - wydał jej kartę kredytową i na ten kredyt kupiła bilet do kraju. Niemal pół roku zajęło jej udowadnianie, że nie leży w grobie. Przyjaciele ją nocowali i żywili. Więc po tych przejściach już jej tak bardzo do ojczyzny nie ciągnie. - Tutaj mam 200 m do szpitala, wszyscy są dla mnie serdeczni, mam nowych znajomych – opowiada.
Nowi znajomi to głównie dziewczyny, babki raczej, ze Świadków Jehowy. Zajmowały się nią, kiedy była bardzo chora, spały z nią w domu, żeby się nie bała sama. Więc teraz, trochę z wdzięczności, trochę z samotności, do nich przystała. Może nawet przyjmie chrzest. - Jest jeden Bóg, jemu wszystko jedno, jak się go nazywa - podsumowuje racjonalnie. Dla niej jest ważne, żeby miała przy sobie życzliwych ludzi, z którymi może pójść na spacer czy do biblioteki. Bo Michał całymi dniami pracuje, a ona nie ma już gdzie i do czego wrócić.
Tak sobie jeżdżą
Kiedy rozmawiam na temat emeryckich emigracji z profesorskimi głowami specjalizującymi się w tych sprawach, zwracają mi uwagę na dwie sprawy. Pierwsza, jak podkreśla prof. Marek Szczepański z Uniwersytetu Śląskiego, że te podróże seniorów odbywają się we wszystkie strony. Nasi wyjeżdżają za dziećmi, za lepszym życiem, dorobieniem do emerytury czy renty - głównie na Wyspy, ale także do Niemiec, które stają się drugim kierunkiem życiowych ucieczek. Do krajów Beneluksu i Skandynawii. Druga - równolegle odbywa się ruch w naszą stronę: dorosłe dzieci zwłaszcza niemieckich oraz holenderskich starszych pań i panów wykupują swoim rodzicom miejsca w polskich domach spokojnej starości. Z oszczędności. Bo jeśli, co podnosi prof. Szczepański, miesiąc w przyzwoitym domu starców na przedmieściach Hamburga kosztuje ok. 4,5 tys. euro miesięcznie, to u nas opłaty zamkną się w góra 1,5 tys. euro - i to przy fantastycznej opiece, także medycznej. No i jeszcze jedna rzecz: tamci do nas jadą odpoczywać, nasi tam - robić. Dopóki sił wystarczy.
Najważniejsze jest pozostać sobą
W poprzednim życiu, w każdym razie tym zawodowym, Renata była kimś ważnym: nauczycielką, dyrektorką szkoły, wizytatorką kuratoryjną wreszcie. Kiedy przeszła na emeryturę, była zadowolona: odpocznie, poczyta, poogląda filmy i seriale, na które brakowało jej czasu. Ale minęło zaledwie parę miesięcy tej wymarzonej wolności, kiedy poczuła, że jej czegoś brakuje. Czego? Bycia niezbędną. No i jeszcze jedna sprawa: trudno cieszyć się wolnym czasem, kiedy w portfelu pustki. - Aby pracować i być jeszcze komuś potrzebna, postanowiłam wyjechać do pracy za granicę. Najlepiej do krajów niemieckojęzycznych, ponieważ znam ten język. Chcę pracować, pomagać innym, ale też chcę zarabiać. Moja emerytura po 30 latach pracy dla ojczyzny nie jest wysoka, nie wystarcza na najpotrzebniejsze rzeczy, a nie wspomnę już o częstszym wyjściu do kina czy teatru. Poczytałam na różnych portalach o pracy w Niemczech jako opiekunka osoby starszej i po konsultacji z rodziną podjęłam decyzję o wyjeździe. Znalazłam adres jednej z firm zatrudniającej opiekunki i poszłam na osobistą rozmowę. Wyjechałam.
Z Renatą rozmawiam za pomocą internetowego czatu. Muszę z dziesięć razy obiecać, że ukryję jej tożsamość, aby nikt ze znajomych nie domyślił się, kim jest. Bo jednak trochę wstyd, że na stare lata musi robić to, co robi. Choć będąc tam, opiekując się staruszkami, w gruncie rzeczy nie czuje się źle. Niemcy są serdeczni, wyluzowani, dobrze ją traktują. Ona zna język, więc nie ma bariery, która by ją izolowała od uczestniczenia w życiu tamtejszej społeczności. A zmiana statusu społecznego nie jest bardzo dotkliwa, zapewnia. - Zawsze staram się być przede wszystkim człowiekiem. Ważne jest to, co sobą reprezentujesz, a nie to, jaką masz władzę. Nie mam problemu z przyjmowaniem obowiązków opiekunki. Bo to przede wszystkim zapewnienie poczucia bezpieczeństwa osobie, z którą przebywamy. Niesienie pomocy drugiemu człowiekowi sprawia mi przyjemność - pisze. Muszę jej wierzyć.
Młodzi emeryci się starzeją
Profesor Romuald Jończy z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu podkreśla, że wszelkie szacunki emeryckich migracji, ale nie tylko nich, także tych dotyczących wszelkich wyjazdów Polaków za granicę, są wróżeniem z fusów. - Dane GUS, urzędów pracy, ZUS-owskie statystyki to tylko puzzle, z których możemy sobie składać obraz rzeczywistości, gdyż brak jest wiarygodnych danych dotyczących migracji nie potwierdzonych wymeldowaniem - mówi Jończy.
A już na Śląsku i w ogóle na południu kraju to zupełny kabaret. Albo labirynt, jak kto woli. Bo z jednej strony mamy takie osoby, jak Renata, które na emeryturze z konieczności zdecydowały się na emigrację zarobkową. Ale jest także spora grupa młodych emerytów, np. policjantów czy górników, którzy wyjeżdżają tylko po to, aby dorobić. Są w dobrej kondycji, tam - w Niemczech czy Holandii, gdzie jest łatwo o zatrudnienie - pracują w sferze cienia, traktując te wyjazdy raczej komplementarnie niż ostatecznie. A nawet jeśli wyjeżdżają na stałe, to system ich nie widzi. Albo źle ocenia. Bo jak zauważyć i sklasyfikować na przykład taką osobę: Polka wypracowuje w kraju lata dające jej prawo do emerytury. Zostaje wdową, poznaje Niemca, pobierają się, wyjeżdża. Niemiecki mąż umiera, ona dostaje świadczenie składające się ze składek polskich i niemieckich. Przy czym - z biegiem lat - ta polska część staje się coraz większa i ważniejsza, gdyż niemiecki system emerytalny bankrutuje.
Ale to już sprawy, które - w taki czy inny sposób - muszą zostać rozwiązane na szczeblu międzynarodowym. Bolesna prawda jest taka, że na południowym zachodzie kraju wyludniają się wioski i miasta. Taki Prudnik czy Głuchołazy to kraina starych ludzi, ale i oni wyjeżdżają do dzieci. Jeszcze jeśli są we dwójkę - mąż i żona - jakoś to leci. Ale jeśli jedno odejdzie, a zwykle mężczyzna pierwszy umiera, drugie nie jest w stanie samo przeżyć. Ogrzać mieszkania, zapłacić rachunków za prąd. Nie mówiąc już o kupnie leków, chleba i czegoś do niego. Więc jadą do tych swoich zakorzenionych już na obczyźnie dzieci, jadą do pracy, jeśli mają jeszcze parę. Ale niektórzy wracają. Głównie po to, żeby umrzeć. To takie, jak podsumowuje prof. Marek Szczepański, smutne, funeralne powroty. Takie ostateczne pożegnania.
Gienia czuje się samotna
Wykształciła się i robiła za pielęgniarkę, co jej dawało mnóstwo satysfakcji zawodowej. Ale że uważano ją za piękną kobietę, to mąż był zazdrosny. A jeszcze nie doczekali się dzieci, z jego winy, choć światu opowiadał inaczej, aż jej się chciało wyć, że taką heterę z niej robi. Niemniej rzuciła szpital, poszła pracować do zakładu, o którym nie może mówić, bo podpisała bumagę, że to tajemnica państwowa. Powie tyle, że amunicję tam produkowali, dla wojska. Potem było tak, że jej mama złamała kość udową i kręgosłup w trzech miejscach, a zazdrosny wcześniej o nią mąż przyprowadził kochankę do mieszkania, chcieli ją z niego wywalić. Nie dała się. Jednak kiedy mama umarła, Gienia wyjechała z Polski do Stanów.
Kuzynka ją ściągnęła. Potem okazało się, że tamta dbała bardziej o swoje koty niż o krewniaczkę z Polski. Do nich zagadywała i im dawała jeść, nie Gieni. Więc kiedy ksiądz z pobliskiej parafii w miasteczku ze stanu New Jersey zaproponował jej robotę opiekunki przy sparaliżowanej kobiecie, była szczęśliwa. - To była polska rodzina, kochani, serdeczni ludzie - wspomina Gienia. Dziesięć lat tam robiła. Ania, bo tak było jej podopiecznej na imię, zmarła na jej rękach. Bardzo przy tym umieraniu płakała. Gieni czasem się śni ta Ania: jak wyciąga do niej ręce i mówi, że tęskni i na nią czeka. Dobrze jej tam było, miała przyjaciół, a zwłaszcza przyjaciela, Eddie prosił, żeby została, że się nią zaopiekuje, ale ona nie. Wróciła. Dlaczego? Sama nie wie. Tęskniła, to jasne, człowiek chciałby złożyć kości w swoim kraju. Słuchać ojczystego języka.
Teraz trochę żałuje, bo niby wśród swoich, ale sama jest jak palec. Schorowana, jak jest jej smutno, idzie na grób rodziców. Usiądzie na ławeczce, poduma, porozmawia w myśli. Już, prawdę mówiąc, pożegnała się z tym światem. - Ale cholera mnie bierze, kiedy sobie uświadomię, że bez tych dolarów, co zarobiłam w Stanach, byłabym ostatnim dziadem - podnosi głos. Jeszcze jej wystarczy dutków, żeby nie dziadować, opłacić mieszkanie, ogrzewanie, telewizor, lekarstwa i takie tam niezbędne rzeczy. Jednak co mają począć inni seniorzy? - I mówię ci, Mireczko, cieszę się, że nie mam dzieci. Bo one też kiedyś zostałyby polskimi emerytami, a takiego losu nie życzę nawet wrogowi.
Ps. I tutaj można by postawić kropkę, gdyby nie fakt, że wielu z nas czeka podobny los. Za 600, nawet 1000 zł emerytury przeżyć się nie da. Nasze dzieci już wyjechały. A pewnie się zdarzy, że kraje choćby takie, jak np. Wielka Brytania, przestaną tak chętnie jak dziś opiekować się emerytami z innego świata. Na mapie Polski pojawią się ogniska śmierci i zniszczenia, miejscowości, gdzie nawet psy nie szczekają, bo się zestarzały i umarły. Jak ludzie, którzy tu kiedyś mieszkali.