Na łamach DGP zapytano trzydziestu znanych z mediów ekspertów, jakiego wyboru dokonają w okresie od kwietnia do lipca, kiedy trzeba podjąć decyzję, czy część naszej składki emerytalnej będzie nadal trafiać do OFE. Ankieta słusznie nazwana została w odredakcyjnym komentarzu ściągą. Skojarzenie z latami szkolnymi jest jak najbardziej trafne – konsekwencje ściągania od nieprzygotowanego kolegi mogą być równie dolegliwe jak własna niewiedza.
Zacznijmy przekornie od orędowników OFE, z których niektórzy, m.in. Ryszard Petru, Adam Maciejewski i Marek Goliszewski, twierdzą, że pozostanie w funduszach zwiększa dywersyfikację portfela emerytalnego. Tymczasem w myśl nowej ustawy nie ma już niestety żadnej dywersyfikacji źródeł finansowania emerytur. Cała emerytura będzie pochodzić z ZUS. Można dopatrywać się więc co najwyżej dywersyfikacji na poziomie rocznych stóp zwrotu. Jednak korzyść ta wydaje mi się iluzoryczna.
Nie ma bowiem najmniejszego powodu, żeby waloryzacja w ZUS wykazywała się taką zmiennością jak dotąd. Wzorem subkonta, przyznającego roczną premię na zasadzie wieloletniej średniej ruchomej, można zmniejszyć zmienność wirtualnych zapisów w ZUS niemal do zera. Obecnie zmienność waloryzacji niczemu nie służy, a tylko generuje ryzyko rozbilansowania się systemu w razie, gdyby wypadła wartość ujemna. Gdy zostanie to poprawione, dodanie OFE zamiast subkonta do emerytalnego portfela nie zmniejszy jego zmienności (przy rozsądnych założeniach na temat korelacji OFE – ZUS oraz wyższej niż dotychczasowa wariancji stóp zwrotu z akcyjnych OFE). Z punktu widzenia interesu jednostkowego wybór ZUS czy OFE jest więc pytaniem o to, czy jesteśmy skłonni zaakceptować odrobinę ryzyka rynkowego w zamian za szansę na nieco wyższą emeryturę.
Druga strona z kolei wątek ryzyka w OFE przedstawia w formie stokroć wyolbrzymionej – Bogusław Grabowski, Leokadia Oręziak i Jakub Borowski bez podpierania się żadnymi symulacjami sugerują, że na skutek kierowania niewielkiej części składki do OFE emeryt może popaść niemal w ruinę. Główny ekonomista Credit Agricole czyni to nawet opierając się na rzekomo niskim stanie własnych oszczędności. Zaskakujące są też wypowiedzi osób, które wybrały ZUS, i wiedząc, jak wyglądały stopy zwrotu w minionym czternastoleciu, skłonne są ten wybór powtórzyć. Elżbieta Mączyńska i Andrzej Bratkowski, mówiąc takie słowa, bronią decyzji inwestycyjnej przynoszącej straty. Stopa zwrotu po uwzględnieniu opłat była bowiem w OFE większa, a osoby, które wybrały fundusze, będą miały wyższą emeryturę.
O tytuł autora najbardziej dziwacznej wypowiedzi w ramach ankiety ZUS czy OFE rywalizują Krzysztof Rybiński i Robert Gwiazdowski. Pierwszy udziela czytelnikom sprytnej, jak się z pozoru wydaje, porady inwestycyjnej. Mają zachować się inaczej niż stado, czyli zostać w OFE tylko wtedy, kiedy zostanie w nich mało osób, co wywoła przecenę na giełdach owocującą tym, że akcje będą tanie. Ten pomysł jest groteskowy nie tylko dlatego, że giełda w długim okresie tak nie działa; im więcej inwestorów, tym lepiej dla rynku, zwłaszcza słabo rozwiniętego jak polski. Szokujące w nim jest także to, kto go zgłasza – prof. Rybiński nie tak dawno zasłynął przecież jako autor strategii funduszu Eurogeddon, który jak dotąd stracił przez dwa lata 60 proc. powierzonych mu środków. Czy to nie powinno skłaniać do zaprzestania namawiania do swoich nieprzemyślanych spekulacyjnych pomysłów?
Drugi z profesorów napisał następujące słowa: „Nie dokonam żadnego wyboru, czyli trafię do ZUS. Postąpię tak dlatego, że mi jest obojętne, skąd nie będę miał emerytury”. Choć niewątpliwie przydałyby się niezależne profesjonalne symulacje salda Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (dokonane choćby przez krajowego aktuariusza), szereg prostych obliczeń pozwala przekonać się, że prezydent CAS myli się w swoich pesymistycznych diagnozach.
Według prognoz demograficznych Komisji Europejskiej w 2060 r. będzie pracować o ok. 30 proc. mniej osób niż dzisiaj. Jednocześnie liczba osób po 67. roku życia wyniesie 10,5 mln. Zakładając, że część świadczeń emerytalnych będzie (tak jak dziś) wypłacana jako renty wdowie, finansowane z osobnego funduszu rentowego, liczba świadczeniobiorców do 2060 r. wzrośnie z obecnych 6,3 mln do 9 mln, a więc o około 40 proc. Nawet jeżeli założyć stosunkowo skromne tempo wzrostu PKB na poziomie 1,5 proc. rocznie, średnie zarobki wzrosną do 2060 r. trzykrotnie. Łączne wpływy do FUS, mimo spadku liczby pracujących, będą wciąż ponad dwa razy większe. To akurat wystarczy, by podzielić środki pomiędzy większą liczbę emerytów i zlikwidować dotację z budżetu państwa do FUS (dziś na poziomie 50 proc. wpływów). W 2060 r. emeryci będą więc dostawać realnie tyle samo, co dzisiaj, czyli średnio ok. 2000 zł na osobę. Oznacza to drastyczną obniżkę relacji emerytur do płac, ale na pewno nie głodowe emerytury, którymi straszy Gwiazdowski.