Czy w kraju bez systemu emerytalnego można cieszyć się życiem nawet w podeszłym wieku? Oczywiście. Pod warunkiem że jest się zdrowym i bogatym.
Aby znaleźć słowo na określenie sytuacji polskiego systemu emerytalnego, należy przyjrzeć się statystykom. Wedle prognozy opracowanej przez ZUS w nadchodzącym 2014 r. deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przekroczy 67 mld zł, co trzeba będzie uzupełnić dotacją z budżetu państwa. Zaledwie cztery lata później kwota ta wzrośnie do 83 mld zł. Potem zaś, gdy klęska demograficzna się pogłębi, może być tylko gorzej. Dodawszy do tego kompletną porażkę programu OFE, z którymi nie wiadomo, co zrobić, stan systemu emerytalnego można opisać jako przedagonalny. Wprawdzie przedśmiertne drgawki potrwają jeszcze dość długo, ale pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków powinno powoli przygotowywać się do życia w świecie bez emerytur. Tu mogą się bardzo przydać doświadczenia przodków, którym przecież udawało się przetrwać w takiej rzeczywistości i nawet umierać nie śmiercią głodową, lecz z powodu podeszłego wieku.

Emerytura na ulicy

„Wśród szerokich rzesz biedoty, zarówno wiejskiej, jak i miejskiej, rozpowszechniony był zwyczaj, że starzy mężczyźni oraz stare kobiety, nienadający się już do pracy fizycznej, szli »na żebry«” – wspomina Bohdan Baranowski w monografii „Ludzie gościńca w XVII i XVIII wieku”. Opisując sytuację osób starszych pod koniec XVIII wieku, Baranowski dodaje, że „nikt się więc nie gorszył, przeciwnie, wszyscy uważali za rzecz normalną, gdy staruszek lub staruszka, którzy nie nadawali się już do pracy, szli do przytułku albo na gościniec”. Jednak aż do kolejnego stulecia zjawisko to nie stanowiło w Europie zbyt rzucającego się w oczy problemu, ponieważ mało kto dożywał starości. W 1801 r. na zachodzie Europy średnia życia człowieka wynosiła około 30 lat. Wśród bogaczy dochodziła do około 49 lat. „Starość to zimna febra, to boleści, / z chwilą gdy komu minie lat trzydzieści / już tyle samo wart, co gdyby sczezł” – narzekał doktor Faust w dramacie Johanna Wolfganga Goethe. Ale rewolucja przemysłowa, poprawa powszechnej higieny i opieki medycznej oraz zwiększenie produkcji żywności sprawiły, że średnia długość życia zaczęła gwałtownie rosnąć. Pod koniec XIX wieku przeciętny mężczyzna umierał około pięćdziesiątki, zaś kobiety żyły dwa lata dłużej. „Początek starości wypadał wcześniej u kobiet – między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia – niż u mężczyzn, u których miał on miejsce między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia” – dowodzi Jean-Pierre Bois w „Historii starości”.
Wielopokoleniowe rodziny stały się wówczas normą, podobnie jak przekonanie, że dzieci powinny zapewnić rodzicom opiekę, kiedy ci osiągną podeszły wiek. Tego zresztą domagały się od wiernych Kościół katolicki oraz Kościoły protestanckie. Ale praktyka często odbiegała od codzienności. Jean-Pierre Bois w swojej książce wyszczególnił trzy główne typy starości. Pierwszy, bezpieczny, kiedy dzieci poczuwały się do obowiązku opieki. Drugi, kiedy „po cichu aplikowano śmiertelną miksturę”, aby tą drogą rozwiązać problem wiekowej babci lub dziadka. Trzeci model dotyczył osób samotnych lub porzuconych przez krewnych, które nie potrafiły „samodzielnie rozwiązać problemu swego utrzymania”. To one zapełniały ulice miast, stając się dla młodszych obywateli żebrzącym wyrzutem sumienia. Wprawdzie od wczesnego średniowiecza Kościół prowadził szpitale i przytułki oferujące wiekowym osobom minimum niezbędne do dalszej egzystencji, jednak ich liczba okazywała się dalece niewystarczająca. Widok rosnących tłumów ledwie wegetujących staruszków powodował, że obowiązek tworzenia nowych domów opieki zaczęły brać na siebie władze miejskie, gminy lub organizacje filantropijne. Wzrost liczby takich placówek nie gwarantował jednak znaczącej poprawy jakości życia osób w podeszłym wieku. Ksiądz i działacz społeczny Franciszek Ksawery Bohusz na długo zapamiętał obiad zjedzony w 1817 r. w Domu Schronienia Starców i Kalek założonym przez Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności. „Kosztowałem ja ten groch i tę zacierkę. Nie jestem wymyślny w smaku, pół łyżki zjeść nie mogłem, a w kluskach zdawało mi się między zębami czuć piasek. Zje to jednak ubogi, bo w głodzie i korą, i zielskiem brzuch się zapycha” – opisał potem swoje kulinarne przeżycia. „Słyszałem jednego z tych to ubogich do mnie mówiącego, »że po głodzie największa dla niego męka to jadło«” – relacjonował Bohusz, dodając, iż wielkość porcji także była głodowa.
Problem marnej jakości życia w domach opieki nie stanowił polskiej specjalności. Tadeusz Lubomirski w 1860 r. odwiedził w Paryżu największy w Europie przytułek dla starców Vieillesse-Hommes i tam spotkał 80-letniego weterana wojen napoleońskich z Polski. Gdy na kolację zaserwowano zupę kartoflową, staruszek szepnął do ucha Lubomirskiego: „Psów w twych dobrach na Wołyniu nie karmią tak licho”.

Starcy tani w utrzymaniu

Już w połowie XIX wieku przytułki dla ludzi w podeszłym wieku można było znaleźć w każdym większym europejskim mieście. Stały się one wręcz modnymi instytucjami, dzięki którym bogate i wpływowe osoby miały okazję publicznie demonstrować swoją wrażliwość społeczną i chęć niesienia pomocy potrzebującym. „Tam, gdzie ogłaszano nazwiska ofiarodawcy i gdzie można było zbierać pochwały za wysokość składek, wpływały one niekiedy nawet obficie” – opisuje filantropijny zapał zamożnych mieszczan Ireneusz Ihnatowicz w książce „Obyczaj wielkiej burżuazji warszawskiej w XIX wieku”. Śledzący wówczas z uwagą miejskie życie dziennikarz „Kuriera Codziennego” Bolesław Prus sarkał na bale dobroczynne, z których dochód przeznaczano na utrzymanie przytułków. Jak wyliczał, zamożna panna kupowała na taką imprezę suknię za 120 rubli, biżuterię oraz trzewiki za 200 rubli, zbierając potem podczas wieczoru kilka rubli datków. Prus proponował więc, aby zamiast wydawać tysiąc rubli na bal, ofiarować bez zabawy potrzebującym choć ze sto. „Zestawienie bal i ubodzy albo taniec i ocieranie łez grzeszą brakiem logiki” – twierdził pisarz, lecz w swoich poglądach był raczej osamotniony. Ostentacyjna filantropia cieszyła się wielkim powodzeniem. Najsławniejszy w Europie stał się np. wiedeński przytułek dla starców, odkąd każdego roku w Wielki Czwartek pojawiał się tam osobiście cesarz Franciszek Józef. Po to, żeby naśladując Chrystusa, obmyć stopy dwunastu pensjonariuszom. Szczęściarzy tych ubierano wówczas w luksusowe szaty, zaś cesarz nie tylko mył im nogi (w asyście dwóch księży), lecz także podawał przy stole smakowite posiłki. Na koniec, po wspólnej kolacji, przekazywał każdemu ze starców sakiewkę z trzydziestoma srebrnymi florenami (przy dzisiejszym kursie srebra byłoby to około tysiąca złotych). Jednak poza okresem wielkanocnym wiedeński dom opieki nie mógł liczyć na hojność ze strony monarchy. Z kolei środki przekazywane przez władze miejskie i organizacje dobroczynne zawsze okazywały się zbyt małe w stosunku do potrzeb. Ten problem przedstawiał się bardzo podobnie we wszystkich europejskich państwach.
Czasami nędza, jaka dotykała ludzi w podeszłym wieku, wzbudzała w innych na tyle mocną chęć przyjścia im z pomocą, że dawała początek bardzo chwalebnym inicjatywom. Dobiegająca czterdziestki zakonnica z Bretanii Jeanne Jugan pewnego dnia zimą 1839 r. spotkała na ulicy miasteczka Saint-Servan żebrzącą o jedzenie Anne Chauvin, niewidomą staruszkę, do tego jeszcze cierpiącą na częściowy paraliż. Poruszona zakonnica zabrała ją do domu dzielonego z kilkoma innymi siostrami i oddała własne łóżko. Potem liczba jej podopiecznych tak szybko rosła, że dwa lata później musiała zdobyć dla nich na miejsce zamieszkania opuszczony budynek klasztoru. Tak rodziła się wspólnota zwana Małymi Siostrami Ubogimi. Staruszki zajmowały się przędzeniem wełny i konopi oraz rozplataniem starych lin okrętowych na pakuły. Potem sprzedawały przędzę po domach, uzyskując fundusze na funkcjonowanie ośrodka.
Po pierwszym sukcesie Jeanne Jugan postanowiła zrobić wszystko, aby zapewnić bezpieczną starość jak największej liczbie osób, już bez czynienia rozróżnienia na płeć. Okazała się znakomitą organizatorką domów opieki, potrafiących zarobić na swoje istnienie. W 1855 r. prowadziła już sieć 36 przytułków ofiarujących dach nad głową i strawę dla 4 tys. starych ludzi. Do jednego z jej ośrodków w Paryżu wybrał się osobiście sławny angielski pisarz Karol Dickens. Po rozmowie z pensjonariuszem notował: „Starzec trzyma stopy na szkandeli (podgrzewaczu – red.) i słabym głosem szepce, że mu teraz wygodnie, bo ciepło w nogi. Wspomnienie chłodu starości i chłodu ulicy zapisało się w jego pamięci, ale teraz mu bardzo dobrze”. Domy siostry Jugan zaczynały powstawać też w innych krajach, ciesząc się zawsze sympatią władz, które nie musiały do nich dokładać złamanego grosza.
Tam, gdzie brakowało takich instytucji, rodziły się inne pomysły, jak tanim kosztem zagwarantować starcom wegetację. W Szwajcarii na prekursorski koncept wpadła gmina Hottingen. Jej władze fundowały swoim obywatelom specjalną dopłatę, jeśli któryś godził się wziąć pod swój dach wiekową osobę. Przy czym przed zawarciem umowy odbywała się publiczna licytacja staruszka. Biorący w niej udział oglądali kandydata i oceniali, czy jest w stanie wykonywać jeszcze jakieś prace gospodarcze. Jeśli ów okazywał się żwawy i silny, wówczas nabywcy licytowali się, jak niską dotację mogą przyjąć w zamian za zapewnienie starcowi miejsca noclegowego i jedzenia. Na nabycie osoby zniedołężniałej chętni znajdowali się dopiero, kiedy gmina oferowała odpowiednio wysoką dopłatę roczną. Wolnorynkowy obrót starcami w Szwajcarii wzbudzał sprzeciw intelektualistów i Kościołów, ponieważ często wykorzystywano ich jak niewolników.
Dużo bardziej humanitarnie prezentował się model niemiecki, gdzie gminy w małych miejscowościach zapewniały skromne domy zwane „Armenhaus” osobom niemającym już dość sił, by wykonywać pracę zarobkową. Obok takiej chałupy stawiano chlewik, kurnik i wyznaczano ogródek, żeby wiekowy człowiek mógł wyhodować sobie żywność na własne potrzeby. Zwyczajem stało się, że lokatorki Armenhausów uczestniczyły we wszystkich pogrzebach, odmawiając modlitwy i zanosząc się głośnym płaczem, za co otrzymywały od rodzin zmarłych potrawy pozostałe po stypie oraz datki.
Także w Niemczech narodził się pomysł kas oszczędnościowych. Pierwszą założono w 1778 r. w Hamburgu. Jej członkowie wpłacali drobne kwoty, zbierając kapitał przeznaczony do wypłacenia w momencie, gdy już nie mogli pracować. Pomysł ten szybko podchwycono w Szwajcarii, Anglii oraz innych krajach niemieckich. Kasy oszczędnościowe zakładały nie tylko prywatne stowarzyszenia, lecz także miasta i gminy. We Francji w nieco zmodyfikowanej formie tworzono towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, również finansowane ze składek ich członków. Powstawanie takich instytucji, które przecież mogły łatwo upaść, nie wypłacając udziałowcom ani grosza, stawało się zaczynem idei, że nadzór nad zbieraniem funduszy na starość dla obywateli mogłoby sprawować państwo. Taki pomysł wzbudzał ogromny opór polityków. Kiedy we Francji w 1849 r. Zgromadzenie Narodowe zajęło się problemem emerytur, jego wiceprzewodniczący Denis Benoist d’Azy ostrzegał w raporcie przed zgubnymi skutkami tak pochopnego kroku. Wprowadzenie powszechnych ubezpieczeń mogło naruszyć kręgosłup moralny społeczeństwa, ponieważ żaden pracownik „nie musiałby już szukać podobnych zabezpieczeń, zakładając rodzinę, i zamiast tego wolałby życie rozwiązłe i rozpustne” – alarmował d’Azy.

Jak dożyć do śmierci

Ludzie żyjący w świecie, w którym zdani byli głównie na siebie, gdy nadchodziła starość, zapewniali sobie środki utrzymania na wiele sposobów. Najłatwiej mieli ci przynależący do rodzin arystokratycznych lub zamożni mieszczanie. Seniora i seniorkę rodu otaczał szacunek i cieszyli się poważaniem, okazywanym przede wszystkim przez wnuki. W rodzinie trzypokoleniowej dziadkowie brali na siebie odpowiedzialność za przekazywanie im wiedzy i tradycji. To właśnie wtedy zaczął upowszechniać się zwyczaj wspólnego obchodzenia urodzin dziadka i babci.
Nieźle też powodziło się rzutkim dorobkiewiczom, potrafiącym dobrze ulokować gromadzony przez lata kapitał. „W XIX wieku lekarz lub inżynier, zakończywszy działalność zawodową, żył z tego, co zaoszczędził podczas czynnego życia. Stabilność pieniądza pozwalała mu wycofać się około pięćdziesiątki, nie obniżając przy tym poziomu życia” – opisuje Michelle Perrot w „Historii życia prywatnego” (tom 4). Takie osoby, czerpiące stałe dochody z odsetek od kupionych akcji, obligacji, lokat włożonych do banku lub z nieruchomości, nazywano rentierami. „Renta odpowiadała ideałowi otium, swobodnego czasu; nie musi się już zarabiać na życie, dysponuje się w pełni swoim czasem i można cieszyć się każdego dnia powabami życia prywatnego” – przedstawia codzienną egzystencję bogatych szczęściarzy Michelle Perrot. Jednym z najwyżej cenionych przywilejów, jakimi się cieszyli, było dożywanie końca swoich dni we własnym domu, a nie w tak strasznych miejscach jak szpital lub przytułek, gdzie umierali ludzie bez pieniędzy i rodziny. Ale starość rentiera nie zawsze okazywała się bezpieczna. Wszystko za sprawą krachów, które co jakiś czas wydarzały się na każdej europejskiej giełdzie. „Nie tylko duchowni i robotnicy, ale i służący lokowali niewielkie sumy, które przez wiele lat odkładali jako zabezpieczenie na starość lub na wypadek choroby” – opisywał przeciętnego inwestora w londyńskim City w 1814 r. lord Brougham. Tamtego roku krach uczynił z większości akcji bezwartościowe świstki papieru. Posiadające je osoby „straciły całe swoje skromne oszczędności i aby przeżyć, musiały żebrać pod kościołem” – zanotował Brougham.
Równie niepewnym miejscem na ulokowanie własnego funduszu emerytalnego okazywały się banki. Kiedy we wrześniu 1882 r. upadł największy z francuskich banków Union Generale, pociągnął za sobą w przepaść cały system finansowy Francji. „Co dzień coraz to nowe banki z trzaskiem padały w gruzy, podobne murom pozostałym na pogorzelisku” – zanotował świadek katastrofy, pisarz Emil Zola. „Ileż to tajemniczych, a grozą przejmujących dramatów mieściło się w historii ruiny całego tłumu drobnych akcjonariuszów: emerytów, którzy w jednych walorach ulokowali całe swoje mienie, stróżów, którzy długoletnią pracą zebrali niewielką sumkę, starych panien, które spędzały życie w towarzystwie ulubionych psów lub kotów, wiejskich gospodarzy lub plebanów, których jednostajne życie czyniło prawie maniakami” – opisywał Zola dramat dziesiątek tysięcy starych ludzi.
Posiadanie majątku dawało bowiem większą gwarancję bezpieczeństwa w ostatniej fazie życia niż potomstwo. Szczególnie widoczne stawało się to na wsi, kiedy starsze osoby nie miały już sił na zajmowanie się gospodarstwem, a jednocześnie brakowało im funduszy, aby wynająć parobków. W tym momencie musiały były zdane tylko na własne dzieci, które tylko czyhały, aby przejąć po rodzicach schedę. Nie mając wyjścia, staruszkowie godzili się na oddanie własności jeszcze za życia. „Jeśli byli tak nieostrożni, że przekazali majątek bez pisemnych zastrzeżeń albo też wyzbyli się własności w drodze podziału między żyjącymi w zamian za dożywotnią rentę, narażali się na złe traktowanie” – zapisał Jean-Pierre Bois w „Historii starości”. W latach 1866–1870 specjalna komisja francuskiego rządu badała sytuację na wsi, zajmując się też problemem osób w podeszłym wieku. W swym raporcie ostrzegała rolników posiadających gospodarstwa przed przekazywaniem ich spadkobiercom, ponieważ to bardzo szybko zmieniało codzienną egzystencję dobroczyńcy. „Dzieci odsuwają go od siebie, wyrzucają go ze swych domów, odsyłają jedno do drugiego, ma dożywotnią rentę, której najczęściej mu nie wypłacają” – przedstawia Jean-Pierre Bois. Jednocześnie ta sama komisja alarmowała rolników, iż nie oddając majątku w ręce dzieci, narażają się na gwałtowną śmierć. Przytaczano przykłady zabójstw dokonywanych przez potomstwo, zbyt niecierpliwie czekające na zgon rodziców.
Na terenie ziem polskich problemy ze starszymi osobami na wsiach, a zarazem kwestie spadkowe regulowała instytucja wycugu. Zniedołężniały chłop szedł na wycug, czyli przekazywał notarialnie swoją gospodarkę dzieciom w zamian za dożywotnie utrzymanie. Te zaś umieszczały go w nieogrzewanej izbie i marnie karmiły, aby chłód i głód zabiły go jak najszybciej, co stanowiło działania dopuszczalne w świetle obowiązującego prawa.
Mimo że zachowanie nieco dłużej życia, gdy już nie miało się sił pracować, było w połowie XIX wieku nie lada sztuką, to jednak liczba osób starszych stale rosła. Przeprowadzone pod koniec stulecia spisy powszechne odnotowały w Europie obecność około 30 mln ludzi w wieku poprodukcyjnym.
Możliwe, że społeczeństwo jeszcze długo niespecjalnie przejmowałoby się ich losem, gdyby nie to, że w tamtym okresie kolejne kraje przyznawały prawa wyborcze coraz większym rzeszom obywateli. A ci z upływem lat zaczynali bać się własnej starości. I w końcu politycy, aby pozyskać ich głosy, musieli zacząć udowadniać, że los staruszków niezwykle ich obchodzi.
Renta odpowiadała ideałowi otium, swobodnego czasu; nie musi się już zarabiać na życie, dysponuje się w pełni swoim czasem i można cieszyć się każdego dnia powabami życia prywatnego” – pisał o rentierach Michelle Perrot