Zanim maszyny zniszczą ludzkość – jak w „Terminatorze” albo „Matrixie” – pozbawią nas zdobyczy państwa opiekuńczego. Zagrożone są nasze emerytury, renty, 500 plus, urlopy macierzyńskie. Chyba że rewolucja technologiczna pójdzie w parze z rewolucją podatkową.
Na początku roku świat obiegła informacja, że japońska firma ubezpieczeniowa Fukoku Mutual Life Insurance zamierza zwolnić 34 pracowników i zastąpić ich systemem sztucznej inteligencji. System miałby zajmować się wyceną szkód i obsługą wypłat odszkodowań. Firma nie ukrywała, że jej celem jest zwiększenie wydajności i oszczędności. Roczne wynagrodzenia pracowników to 140 mln jenów (1,2 mln dol.), zaś maszynom płacić nie trzeba. Chyba że za wypłatę uznać koszt utrzymania systemu, który rocznie miałby wynosić 15 mln jenów, czyli – z grubsza licząc – 10 razy mniej niż wynagrodzenia płacone ludziom.
Menedżerowie w FMLI zachowują się racjonalnie: skoro da się zmniejszyć koszty pracy i zwiększyć produktywność, to dlaczego tego nie zrobić. Tniemy koszty, optymalizujemy procesy, które pomagają zwiększyć wydajność, dzięki czemu proponujemy dobrą jakość za przystępną cenę. To budowanie przewagi konkurencyjnej. A, jak wiadomo, to konkurencyjność popycha sprawy do przodu w gospodarce, sprawia, że jest ona silna, bo więcej produkuje i sprzedaje, w efekcie – decyduje o bogactwie narodów.
Kapitał i społeczne nierówności
Problem zaczyna się wtedy, gdy to bogactwo nie jest dzielone po równo. Mówiąc inaczej, PKB może rosnąć, lecz tylko część społeczeństwa zbiera tego owoce. Co komu z wysokiej dynamiki gospodarki, skoro społeczny dobrobyt jest niski? Amerykańska gospodarka od początku lat 80. do końca 2016 r. powiększyła się dwuipółkrotnie. Ale nie wszyscy na tym zyskują. Podając za Thomasem Pikettym, Emmanuelem Saezem i Gabrielem Zucmanem: w tym samym czasie dochody 1 proc. najbogatszych Amerykanów potroiły się. Ale blisko połowa populacji, ta, która zarabia najmniej, zyskuje z tego tyle, co kot napłakał – ich dochód w ciągu trzech ostatnich dekad wzrósł o 1 proc. Garstka najbogatszych ma 20-procentowy udział w dochodzie całego amerykańskiego społeczeństwa, najbiedniejsza – ponad 12-procentowy.
Cała dyskusja o opodatkowaniu pracy robotów, która teraz przetacza się przez media, sprowadza się do odpowiedzi na pytanie: czy ze sztucznej inteligencji w FMLI mają mieć korzyść tylko właściciele firmy i jej menedżerowie jako nagrodę za swoją zaradność, czy też ich byli pracownicy, którzy – bezrobotni – inaczej zaczną przymierać głodem.
Jeśli wybierzemy pierwszy wariant, to nieopodatkowane roboty zastępujące ludzi na rynku pracy pogłębią nierówności majątkowe. Richard B. Freeman, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda, stawia dość precyzyjną tezę: kto będzie miał roboty, ten będzie rządził światem. W tekście pod tym tytułem kreśli dwa scenariusze. Pierwszy: właścicielem robota jest pracownik, a robot pracuje za niego. To piękna, utopijna wizja świata, w której ludzie spędzają czas na przyjemnościach. Ale jest też druga opcja, w której to właściciele miejsc pracy są jednocześnie – jak w przypadku Fukoku Mutual Life Insurance – właścicielami maszyn. „Jeśli to inne osoby będą właścicielami robotów-naszych zamienników, to gdy my, bezrobotni, będziemy szukać nowej pracy za mniejsze pieniądze, oni będą czerpali korzyść ze zwiększania wydajności maszyn, które zabrały nam zatrudnienie. Kierunek podziału dochodów zmieni się z nas w stronę właścicieli kapitału. Oni będą mieli lepiej. My będziemy mieli gorzej” – pisze Freeman.
Pośredni dowód, że roboty mogą powiększać nierówności, to wydarzenia w amerykańskiej gospodarce. Od początku lat 70. ubiegłego wieku spada udział dochodów z pracy w amerykańskim PKB. Co może oznaczać, że gospodarka w USA w większym stopniu rozwija się dzięki kapitałowi niż pracy i to on stoi za zwiększeniem produktywności. Mówiąc prościej, stosowanie coraz nowszych i lepszych technologii sprawia, że przy takim samym koszcie pracy jest ona coraz bardziej wydajna. W tym samym czasie, w którym następuje to zjawisko, w USA narastają nierówności majątkowe, na co wskazuje systematyczny wzrost wskaźnika Giniego. Pokazuje on koncentrację dochodów w grupie gospodarstw domowych. Gdy przyjmuje wartość 0 proc., wówczas oznacza to, że wszystkie gospodarstwa domowe mają równy dochód, przy wskaźniku równym 100 proc. mamy sytuację, w której jedno gospodarstwo ma cały dochód. W USA wskaźnik wynosi ok. 48 proc. W 1970 r. wynosił 39 proc.
Roboty w państwie socjalnym
Gdyby miała się wypełnić czarna wizja Freemana, to wiele współczesnych modeli funkcjonowania państw musiałoby się zmienić. W szczególności model państwa socjalnego, do którego zdaje się Polska powoli zaczyna aspirować. Takie państwo próbuje za pomocą swoich instytucji wymusić dzielenie się bogatych z biednymi najprostszą z metod: tym, którzy mają więcej, zabiera część w formie podatków od pracy czy konsumpcji albo majątku, by pod postacią różnego rodzaju transferów społecznych wypłacić obywatelom, którzy mają mniej. Przykładem takiej redystrybucji jest np. nasz program „Rodzina 500 plus”, na który zrzucają się wszyscy, ale benefity czerpią tylko ci, którzy mają dzieci i ponoszą koszty ich wychowania.
Ale jak odebrać coś od czegoś, czego nie ma? Skoro nie ma dochodów z pracy (bo robot nie ma dochodów z pracy), to trudno je opodatkować. Tymczasem tak się składa, że czołówka krajów OECD z największymi wydatkami socjalnymi niemal w całości pokrywa się w zestawieniem państw z największym klinem podatkowym, czyli różnicy między tym, ile pracodawca wydaje, zatrudniając pracownika, a tym, ile ten drugi dostaje do kieszeni. Mówiąc inaczej: państwo socjalne kosztuje i to pracujący muszą się na nie zrzucać. Chyba że masz ropę, jak Norwegia, wówczas opodatkowanie pracy nie musi być tak wysokie, jak by wskazywał na to poziom socjalu.
Ale jeśli nie masz ropy, to – jak w Belgii, gdzie socjal to 29 proc. PKB – podatki muszą odpowiednio dużo zżerać tego, co wypracujesz (w Belgii stanowią 55 proc. kosztów pracy). Albo we Francji – według danych OECD to kraj o największych wydatkach socjalnych wśród członków organizacji, w ubiegłym roku wynosiły one 31,5 proc. PKB. Nie przez przypadek francuski klin podatkowy to ponad 48 proc. całkowitego kosztu zatrudnienia pracownika, sporo powyżej średniej OECD (36 proc. PKB). W Finlandii podobnie: na socjal wydają niewiele mniej niż Francuzi, a opodatkowanie pracy sięga u nich 44 proc. jej całkowitego kosztu.
Jeśli kogoś nie przekonuje argument z klinem podatkowym, to weźmy na warsztat strukturę podatkowych dochodów, również bazując na danych OECD. W przypadku Francji blisko połowa tych dochodów to obciążenia związane z zatrudnieniem. Najwięcej pochodzi ze składek na ubezpieczenie społeczne, aż 37 proc. To prawda, płacą je solidarnie pracodawcy i pracownicy – ale ci pierwsi nie musieliby tego robić, gdyby nie mieli tych drugich. Można więc założyć, że zastępując ludzi robotami, którym w przyszłości nie trzeba będzie wypłacać emerytur, pracodawca zaoszczędziłby i na składkach, a w budżecie powstałaby duża dziura. Poza składkami na ubezpieczenie ok. 8 proc. dochodów pochodzi z podatku PIT. Do tego jeszcze dochodzą takie obciążenia, jak różne składki naliczane od funduszu płac (odpowiedniki naszych składek, jak ta na Fundusz Pracy czy Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych), które w sumie stanowią ok. 3,5 proc. dochodów.
No tak, powie ktoś, ale oni przecież nie muszą tyle wydawać. Mogą oszczędzać. Sęk w tym, że większość socjalu we Francji (i u pozostałej dwójki liderów), to nie są zbytki. W 2/3 to wydatki na emerytury i ochronę zdrowia. Francuski system zabezpieczenia emerytalnego pochłania niemal 14 proc. PKB, zaś zdrowie ok. 5 proc. Wyobraźmy sobie teraz, że francuskiego pracownika zastępuje nieopodatkowany robot. Nie ma dochodu z pracy rozumianego jako pensja, którą można opodatkować – nie ma więc tych wszystkich podatków i składek, z których finansuje się emerytury osób, które już pracować nie mogą. Dziś w strukturze francuskiego społeczeństwa 19,4 proc. stanowią osoby w wieku 65+. A będzie tylko gorzej. W 2060 r. liczba Francuzów w wieku 65 lat i więcej w całej populacji zbliży się do 25 proc. Co więcej, ta grupa społeczna będzie starsza niż dziś. Osiemdziesięciolatkowie i starsi – czyli osoby, które można raczej zakwalifikować jako tych, którzy wymagają opieki, nie tylko zdrowotnej – to teraz ok. 1/3 grupy 65+. Za 40 lat z górką najstarsi będą stanowić już 43 proc.
Oczywiście opodatkowanie pracy to nie jedyny pomysł na redystrybucję. Druga metoda jest trochę bardziej subtelna, a sprowadza się do opodatkowania konsumpcji. Jeśli kupujesz więcej i drożej, bo cię na to stać, to zapłacisz więcej podatku, np. VAT. Są w OECD kraje, które wolą finansować wydatki socjalne właśnie w taki sposób, odpuszczając nieco opodatkowanie pracy. Przykłady: Dania przeznaczająca na socjal 28,7 proc. PKB (piąte miejsce w OECD), gdzie wpływy z VAT to aż 9,5 proc. PKB, ponad 1/3 wszystkich budżetowych dochodów. Albo Norwegia z wydatkami rzędu 1/4 PKB, która jest w stanie zebrać z podatku od towarów i usług kwotę równoznaczną 8 proc. PKB (30 proc. dochodów). Co mają do tego roboty? Ich wpływ będzie w tym wypadku pośredni. Pozbawieni dochodów ludzie, których by zastąpiły, będą po prostu kupować mniej. Spadek konsumpcji to niższe wpływy z VAT.
Jak opodatkować maszynę
Skoro roboty mają pozbawić ludzi zatrudnienia – co spowoduje erozję bazy dla podatków opartych na pracy – to najprostszym rozwiązaniem wydaje się obłożenie daniną pracy robotów. Tyle że to wcale nie takie proste.
Rozpatrzmy taki scenariusz: właściciel domu opieki nad osobami starszymi decyduje, że dla poprawy jakości usług rezygnuje z ludzkich opiekunów i zastępuje ich robotami (które są już tak doskonałe, że pensjonariusze mogą się z nimi swobodnie komunikować, a także ich konstrukcja doskonale naśladuje zręczność ludzkiego ciała – a więc dysponują tak samo sprawnymi dłońmi). W tym wypadku opodatkowanie pracy robota wydaje się proste. Wystarczy, że wycenimy pracę maszyny na pewnym poziomie – np. takim, jak zarobki człowieka, którego zastąpił – i od tej sumy będziemy naliczać podatek. A ponieważ robot nie pobiera pensji (to oszczędność właściciela), możemy nawet pokusić się o zwiększenie obciążenia, tak żeby do systemu spływało ciut więcej środków od pracy maszyn niż od pracy ludzi.
Rozwiązanie to wydaje się proste, ale od razu napotykamy problem. Roboopiekunka nie pozbawi bowiem pracy jednego człowieka, ale nawet trzech – w końcu maszyna może pracować na trzy zmiany, nie licząc czasu na naprawy czy załadowanie akumulatorów. W takim wypadku danemu robotowi musielibyśmy przypisywać dochód osiągany przez trzech pracowników i analogicznie, odprowadzać od tego stosowne daniny. Ale co jeśli właściciel domu opieki nie wymieni ludzkich pracowników na maszyny w jakimś prostym stosunku, jak jeden do jednego czy dwa do jednego? Czy przedstawiciele fiskusa będą dla każdego przedsiębiorstwa liczyć jakiś „wskaźnik ludzkiego zastąpienia”, który potem zostanie użyty do modyfikacji obciążeń danego przedsiębiorcy?
Na tym sporne kwestie się nie kończą. W opisanym powyżej przykładzie siła robocza zostaje po prostu zamieniona z naturalnej na techniczną, ale co zrobić w przypadkach, w których maszyny uzupełniają pracę człowieka? Jeśli pracownicy południowokoreańskich stoczni są wyposażani w egzoszkielety (co już się dzieje) – czyli specjalne, mechaniczne kombinezony, w które człowiek wchodzi, a które biorą na siebie np. część ciężaru niesionego przez pracownika, w efekcie pozwalając mu na przenoszenie cięższych rzeczy, lub sprawiają, że tak szybko się nie męczy, nosząc to, co dotychczas – to takie rozwiązanie nie zastępuje ludzi, ale zwiększa produktywność – co może przecież prowadzić do spadku zatrudnienia. Przy ewentualnym obciążeniu podatkiem pracy maszyn nie może być żadnych wątpliwości co do tego, w jaki sposób ma być naliczane. Czy w takim wypadku dla każdego miejsca pracy w takiej mocno wspomaganej automatyką stoczni fiskus będzie wyliczał ułamek, który można przypisać maszynie – i od tego naliczał podatek? Koszmar.
Rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie jednorazowej daniny, którą by płacono od montażu (zatrudnienia?) robota w danej firmie. Ten pomysł, niestety, też nie jest pozbawiony wad. Od czego właściwie miałby ten nowy podatek być naliczany? Weźmy na przykład autonomiczne pojazdy. Bez sensu jest naliczanie daniny od wartości pojazdu, bo to by oznaczało, że nabywca luksusowej limuzyny i niewielkiego samochodu miejskiego płaciliby różne stawki – chociaż technologia, która sprawia, że pojazd ten nie potrzebuje kierowcy, jest taka sama (powiedzmy, że auta są produkowane przez ten sam koncern). Wydawałoby się więc, że „podatek instalacyjny” powinien być uiszczany od wartości technologii umożliwiającej zastąpienie człowieka – w tym wypadku oprogramowania umożliwiającego autonomiczne poruszanie się po drodze – czego jednak nie sposób wycenić.
Jak widać, proste opodatkowanie pracy robotów – czy wszelkich form automatyzacji pracy – nastręcza sporo problemów. A im głębiej brniemy w ten las, tym więcej drzew. Jak bowiem zakwalifikować technologie, które dzisiaj są powszechne, a w przeszłości doprowadziły do ubytku miejsc pracy? Skrajny przykład – co z automatycznymi centralami telefonicznymi? Od kilkudziesięciu lat w firmach telekomunikacyjnych nikt nie musi przekładać kabli z gniazda do gniazda, co dzisiaj znamy już tylko z czarno-białych filmów. Mniej skrajny przykład: bankowość internetowa, która spowodowała, że nie potrzebujemy aż tylu pracowników w oddziałach. Architekci nowego podatku będą musieli odpowiedzieć na pytanie, gdzie leży granica między formą automatyzacji podlegającą opodatkowaniu a taką, którą jest od niego wolna. Czy będzie to cezura czasowa?
Otwarte pozostaje także pytanie, czy koniecznie chcemy opodatkowywać pracę każdego robota, nawet najbardziej zaawansowanego. Wróćmy do przykładu z domem opieki nad osobami starszymi. Wydłużanie się przeciętnego czasu życia oraz zmiana struktury demograficznej społeczeństw generują dodatkowe obciążenia dla budżetów państw; zależy nam na tym, aby utrzymać te koszty w ryzach. Tania, maszynowa siła robocza byłaby idealnym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że – zwłaszcza w przypadku placówek opiekuńczych – koszty związane z robocizną są znaczące, ponieważ czynności pielęgnacyjnych i rehabilitacyjnych nie da się zautomatyzować tak jak linii produkcyjnej. Z punktu widzenia obciążeń systemu zabezpieczenia socjalnego maszyny zaprzęgnięte do takich prac powinny być wyłączone z nowej daniny, ponieważ generowałyby oszczędności przez samo to, że istnieją – nie trzeba byłoby ich jeszcze dodatkowo obkładać podatkiem.
Takich podatkowych wyjątków powinno zresztą być więcej. Należeć powinny do nich np. roboty chirurgiczne. Biorąc pod uwagę praktycznie niewyczerpane zapotrzebowanie na różne zabiegi (czego dowodem są wieloletnie kolejki w szpitalach), automatyzacja usług medycznych raczej powiększa ogólny dobrostan społeczny, niż powoduje jego erozję na skutek rosnącego bezrobocia. Trudno zresztą sobie wyobrazić sytuację, w której chirurdzy masowo trafiają na bruk z powodu instalacji robotów w szpitalach. Bardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że zostaną przesunięci do przeprowadzania skomplikowanych zabiegów oraz będą pełnić funkcje nadzorcze nad pracą maszyn – ale popyt na ich usługi nie spadnie (czego już nie można powiedzieć o technikach zabiegowych, którzy dokonują interpretacji wyników badań – np. obrazów tomograficznych).
Architekci nowego podatku będą więc musieli wyjąć spod jego działania całe klasy urządzeń i programów, które będą służyły w szeroko rozumianych usługach publicznych. O ile jednak w przypadku takich dziedzin jak medycyna czy opieka społeczna korzyści są ewidentne, o tyle w innych obszarach – takich jak administracja publiczna – będziemy mieli do czynienia z mniej jednoznacznymi sytuacjami. Wszyscy chcemy mniejszego i tańszego państwa, jak jednak mierzyć wpływ automatyzacji na zatrudnienie w administracji? A musi być on ewidentny, skoro Estończycy mówią wprost: informatyzacja tej dziedziny życia była elementem, który pozwolił nam utrzymać liczbę urzędników w ryzach – bo po rozpadzie ZSRR nie było nas stać na zwiększenie zatrudnienia w administracji.
Rewolucja systemowa
Biorąc pod uwagę powyższe problemy, niektórzy ekonomiści starają się poszukiwać alternatywnych rozwiązań. Skoro trudno jest opodatkować pracę robotów, to może potraktować je jako środek produkcji? W końcu maszyny we współczesnych przedsiębiorstwach są właśnie tym – elementem wyposażenia, który służy wytwarzaniu produktów. Środki produkcji klasyfikujemy jako kapitał, w związku z czym danina robotyzacyjna przyjęłaby formę opodatkowania kapitału. To oznaczałoby rewolucję, bowiem dzisiaj firma, jeśli kupuje maszynę, nie oddaje procentu jej wartości fiskusowi. Płaci natomiast podatek od zysku, do którego owa maszyna się przyczynia.
Ekonomiści nie lubią idei podatku od kapitału, bo uważają, że ma on fatalny wpływ na kondycję całej gospodarki. Z jednej strony zniechęca on do inwestycji w park maszynowy (które mogą wymagać znaczących środków), a z drugiej może powodować ucieczkę kapitału – tego bardziej lotnego, rozumianego jako pieniądze – wywołując różne negatywne zjawiska makroekonomiczne, jak osłabienie waluty (dobre dla eksportu, kiepskie dla spłacania długu publicznego). Architekci nowego podatku będą też musieli odpowiedzieć na pytanie, czy daniną ma być objęty cały kapitał danego przedsiębiorstwa, czy tylko część związana z automatyzacją. Jeśli odpowiedzią jest ten drugi wariant, to wracamy do pytania o podstawę opodatkowania (cały autonomiczny samochód czy tylko sterujące nim oprogramowanie?).
Upowszechnienie się robotów z pewnością spowoduje jednak wzrost zainteresowania tą formą opodatkowania. Masowa automatyzacja, razem z bezrobociem i ubytkiem wpływów do systemu zabezpieczenia społecznego, pogłębi nierówności społeczne. To oznacza, że paradoks współczesnego systemu podatkowego zostanie ukazany w jeszcze bardziej jaskrawym świetle – pomimo tego, że – za Pikketym – w ostatnich dziesięcioleciach zyski z kapitału są większe niż zyski z pracy, to opodatkowanie pracy rośnie, a kapitału – nie.
Biorąc jednak pod uwagę powyższe problemy z podatkiem od kapitału, Janis Warufakis zaproponował jeszcze inny pomysł. Były grecki minister finansów i ekonomista z Uniwersytetu w Atenach proponuje wprowadzenie powszechnej, podstawowej dywidendy. Działałoby to tak: część akcji z debiutów giełdowych trafiałaby na konto specjalnego, publicznego funduszu, który w ten sposób stałby się udziałowcem każdej, nowej firmy notowanej na parkiecie. Jako udziałowiec fundusz ten miałby prawo do dywidendy, która następnie byłaby dzielona po równo między wszystkich mieszkańców danego kraju. W ten sposób, pisze Warufakis, społeczeństwo zostałoby de facto akcjonariuszem nowych podmiotów na giełdzie (prawo można byłoby rozciągnąć na wszystkie podmioty; otwarte pozostaje pytanie, jak to zrobić).
Ideę stworzenia specjalnego funduszu gromadzącego akcje giełdowych debiutów promuje też Mariana Mazzucato, autorka książki „Przedsiębiorcze państwo”. Brytyjska ekonomistka w inny sposób uzasadnia jednak swój pomysł. Punktem wyjścia jest główna teza jej książki: państwo ma olbrzymi wkład w powstanie technologii, które potem firmy zamieniają na innowacyjne produkty. W związku z tym udział w tych przedsiębiorstwach niejako mu się należy; jest formą wynagrodzenia za finansowanie badań podstawowych. – Rząd Baracka Obamy myślał, że zrobił sprytnie, kiedy produkująca samochody elektryczne Tesla zwróciła ponad 400 mln dol. pożyczki z 2009 r. Ale zrobiłby naprawdę sprytnie, gdyby w zamian zażądał od firmy dodatkowo akcji, które trafiłyby potem do specjalnego funduszu wspierającego innowacje – mówiła Mazzucato podczas niedawnego Kongresu Innowatorów Europy Środkowej i Wschodniej w Warszawie.
Chociaż ekonomiści dostrzegają ryzyko związane z robotyzacją gospodarki, ostrzegają przed upatrywaniem w podatku od robotów remedium na wszystko. Były sekretarz stanu USA Larry Summers na przykład wskazuje, że do problemu automatyzacji należy podejść całościowo – czyli odpowiedzieć na wyzwania związane z postępem technologicznym kompleksowo i na kilku frontach. Podatek, jeśli miałby być wprowadzony, musiałby zostać uzupełniony o finansowane ze środków publicznych programy doszkalające dla osób, które utracą pracę w wyniku robotyzacji (zresztą powszechność maszyn to także potężne wyzwanie dla całego systemu edukacji). Trzeba byłoby przemyśleć kwestię dochodu podstawowego, ewentualnie większych ulg podatkowych dla zagrożonych automatyzacją. Summers mówi, że roboty to lekarstwo na kulejący od dawna w państwach rozwiniętych wzrost produktywności – a przez to malejącą konkurencyjność. Podatek od robotów mógłby zniechęcić do inwestycji w maszyny, zagrażając modernizacji gospodarki. Ale właśnie taki jest, w opinii założyciela Microsoftu Billa Gatesa, jeden z celów stojących przed tym podatkiem – zniechęcając, opóźnić proces robotyzacji i dać czas społeczeństwu na przystosowanie się do nowych wyzwań.
Technologiczne bezrobocie
Tego czasu może już nie być wiele. O ile przypadek Fukoku Mutual Life Insurance może być potraktowany anegdotycznie, o tyle w październiku ubiegłego roku miało miejsce wydarzenie o wiele bardziej groźne z punktu widzenia rynku pracy. Firma Otto (właścicielem jest Uber) dokonała pierwszego, drogowego testu autonomicznej ciężarówki. Pojazd przejechał autostradą prawie 200 km, wioząc 50 tys. puszek piwa z browaru firmy Budweiser w stanie Kolorado. Na pokładzie cały czas był obecny Walt Martin, kierowca; on też musiał przejąć stery, kiedy ciężarówka opuszczała drogę szybkiego ruchu. Na razie Martin nie obawia się utraty pracy, ale kiedy technologia autonomicznych pojazdów dojrzeje, przestanie być potrzebny. Samoprowadzące się cieżarówki mogą jeździć 24 godziny na dobę, nie mają na pokładzie tachografów sprawdzających przestrzeganie przepisów prawa pracy traktujących o obowiązkowym wypoczynku. Moment, w którym na rynek trafiają takie pojazdy o nienagannej reputacji w dziedzinie bezpieczeństwa ruchu drogowego, to chwila, w której w samej Polsce zagrożonych będzie pół miliona miejsc pracy.
To nie jest pierwszy raz w historii, kiedy zastanawiamy się nad wpływem technologii na rynek pracy. Brytyjski ekonomista David Ricardo już w 1821 r., po protestach luddystów, martwił się „zastępowaniem ludzkiej pracy przez maszyny”. John Maynard Keynes w latach 30. XX w. na podstawie doświadczeń ówczesnego, wielkiego kryzysu ukuł termin „bezrobocie technologiczne”, którego nie da się usunąć, o ile gospodarka nie wejdzie z powrotem w fazę gwałtownego wzrostu spowodowanego wzrostem liczby urodzeń lub zdobyciem przez USA nowych terytoriów. Dzisiaj Keynesowi wtóruje Joseph Stiglitz, który w książce „The Great Divide” właśnie w industrializacji USA upatruje przyczyn wielkiego kryzysu końca lat 20. i większości lat 30. ubiegłego wieku. O ile na bolączki tamtego okresu zbawienny wpływ miał wysiłek wojenny USA, o tyle tym razem może uda nam się znaleźć bardziej pokojowe rozwiązanie dla zmian gospodarczych, jakie przyniesie automatyzacja.