Z trzech projektów ustaw energetycznego „pakietu Pawlaka” przedstawionego w grudniu najwięcej emocji budzi ustawa o odnawialnych źródłach energii. Tym razem emocje te mają swoje uzasadnienie.
Zagrożeń jest kilka, wymienię cztery najważniejsze. Od 1 stycznia 2013 r. energetyka będzie musiała kupować co najmniej 50 proc. niezbędnych do funkcjonowania praw do emisji CO2 (brakujące 50 proc. być może dostanie w zamian za przeprowadzone inwestycje – jeśli Komisja Europejska zaakceptuje nasz wniosek derogacyjny). Po drugie od 1 stycznia 2015 r. przestanie pracować 6500 MW najgorszych, bo emitujących najwięcej tlenków siarki, bloków. Powinny być one zamknięte już dawno – przed 1 stycznia 2008 r. Trzeci problem to brak wystarczających możliwości importu przez połączenie transgraniczne i zbyt długi czas budowy takich linii. Ostatnim problemem jest czekająca nas zapaść systemu wspierającego odnawialne źródła energii. Paradoksem jest, że system może się załamać pod ciężarem własnego sukcesu. Załamanie, zdaniem wielu ekspertów, nastąpi w wyniku kryzysu nadpodaży zielonych certyfikatów wyemitowanych przez źródła będące obecnie w budowie i uruchomione w latach 2013 – 2015.

Ustawa o OZE jest potrzebna. Ma jednak wady, które trzeba poprawić

Wniosek z powyższych kasandrycznych zapowiedzi jest nadzwyczaj prosty – to już naprawdę najwyższy czas, aby wprowadzać niezbędne rozwiązania, a nowa ustawa o OZE jest niewątpliwie jednym z nich. Wprowadza ona wiele naprawdę nowatorskich rozwiązań, do których należy m.in. promocja tzw. energetyki prosumenckiej – w ustawie nazywa się ona mikroinstalacją działającą głównie na potrzeby własne. Istotnym krokiem jest też rozdzielenie kategorii gwarancji pochodzenia (pojęcia polityczno-statystycznego służącego do rozliczeń Komisji Europejskiej) od świadectw pochodzenia i związanego z nim prawa majątkowego (czyli po prostu zielonego certyfikatu). Za tę samą produkcję różne technologie mogą otrzymywać różne ilości certyfikatów, zależnie od politycznej woli ich wspierania. To zróżnicowanie budzi ogromne emocje, bo nie wszystkich zadowala, a w szczególności tych, którzy mają otrzymywać mniej. Zresztą tych, którzy mają dostać więcej, też nie, bo apetyty są nieograniczone. Jak zwykle emocje przesłaniają racje, w tym przypadku takie osiągnięcia jak uwzględnienie w systemie rosnących kosztów emisji CO2 (których energetyka odnawialna nie ponosi) oraz zdecydowane uproszczenie wsparcia dla mikroinstalacji energetyki prosumenckiej.
Widząc zalety nowego projektu, nie można jednak powstrzymać się od uwag krytycznych. Ustawa nie do końca rozwiązuje wszystkie problemy, które napotyka inwestycyjny rozwój zielonej energetyki. Oczekiwania inwestorów są dość zrozumiałe i chyba uzasadnione: system wsparcia powinien być stabilny i przewidywalny na wiele lat w przyszłość (na przykład do 2040 r. – w Wielkiej Brytanii granicą jest rok 2037). Daleki horyzont systemu nie musi oznaczać równie długiego wsparcia – w warunkach polskich wystarczyć może 20 lat (w ustawie jest 15 lat), również poziom wsparcia, czyli cena zielonego certyfikatu, powinien być dość przewidywalny. W ustawie przewidywalny jest poziom opłaty zastępczej, czyli maksymalna cena certyfikatu, ale współczynniki korekcyjne różnicujące poziom wsparcia dla różnych technologii już nie. Warto byłoby wprowadzić dla nich ustawowe granice, czyli korytarz, w którym będzie się poruszać ustalający je minister gospodarki. Obawa inwestorów o klęskę nadpodaży skłania ich do sugerowania wprowadzenia ceny minimalnej. Jednak nie rozwiązuje to problemu nadmiarowych certyfikatów, które nie znajdą żadnego klienta. Obowiązkowy wykup energii ze źródeł odnawialnych wydaje się rozwiązaniem likwidującym problem nadpodaży. Lepszy byłby obowiązek takiego wykupu obejmujący wszystkie źródła niskoemisyjne.
Rozwiązaniem problemu nadpodaży może być jej regulacja. Nie dotyczy to jednak wyłącznie źródeł odnawialnych, lecz także niskoemisyjnych, dlatego też legislacyjnie kwestia ta powinna być uregulowana w znowelizowanym prawie energetycznym, a nie w ustawie o OZE.
Regulacji wymaga też system dla mikroinstalacji. Pozwolenie na budowę należy zastąpić zgłoszeniem (dotyczy to bardzo małych obiektów), ocenę oddziaływania na środowisko należy zastąpić środowiskową homologacją urządzeń.
Na zakończenie trzeba dodać, że wszystko to, co wprowadza się dla mikroinstalacji OZE, należy wprowadzić również dla mikroinstalacji CHP, czyli domowych elektrociepłowni (jak w Wielkiej Brytanii).
W ten sposób energetyka rozproszona, czyli energetyczne pospolite ruszenie, może uratować nasz bilans energetyczny w połowie obecnej dekady. Jeśli nie, to katastrofa gotowa.

Krzysztof Żmijewski, sekretarz generalny Społecznej Rady Narodowego Programu Redukcji Emisji