Od kosztownej budowy wielkich zbiorników lepsza byłaby retencja rozproszona i renaturyzacja rzek – mówi w rozmowie z DGP Zbigniew Kundzewicz
Pod koniec kwietnia jeden z synoptyków Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej mówił, że żeby zażegnać suszę, musiałoby w Polsce padać regularnie przez trzy miesiące. Na razie w wielu miejscach pada od prawie dwóch. Możemy odetchnąć z ulgą?
Ostatnie deszcze przyszły po dwóch suchych latach, w których suma rocznych opadów plasowała się znacznie poniżej średniej. Ostatnie obfite opady nie uzupełnią tych niedoborów. Żeby woda dotarła do głębszych, istotnych z punktu widzenia wegetacji pokładów gleby, potrzeba więcej czasu i więcej wody. Nie oznacza to, że sytuacja się nie poprawiła. Istniała poważna obawa, że trzeci suchy rok z rzędu będzie oznaczać suszę głębszą i bardziej dokuczliwą niż poprzednie. Jeszcze kwiecień był bardzo suchy, co ten niepokój wzmocniło. Dziś możemy mówić o tym, że tego najczarniejszego scenariusza udało się uniknąć.
Mamy za to fale wezbraniowe na Wiśle i Odrze i zagrożenie powodziowe w wielu punktach ich dorzecza.
Susza i powódź mogą współwystępować nawet w jednym roku i na tych samych terenach. Sprzyja temu zjawisko hydrofobiczności, kiedy sucha, spieczona ziemia nie pochłania wody, która w rezultacie szybciej spływa do rzek.
Musimy się do tych sezonowych susz i powodzi przyzwyczaić?
Tak. W lecie będzie cieplej, a opadów tylko nieznacznie więcej, za to gwałtownych. Trzeba podkreślić, że nie chodzi o samo pojawianie się ekstremalnych zjawisk, bo susze i powodzie zdarzały się zawsze, ale o częstotliwość i intensywność w dłuższym okresie. To bardzo ściśle wiąże się ze zmianami klimatu. Projekcje każą nam się spodziewać coraz cieplejszych i bardziej nasłonecznionych okresów letnich, co powoduje z kolei zwiększone parowanie wody.
Na ile dostosowane do tych wyzwań są przedstawiane przez rząd plany w zakresie retencji? Mówi się o jej podniesieniu w ciągu siedmiu lat do 15 proc. i o przeznaczeniu na ten cel 10–12 mld zł. Dziś zachowywanych w środowisku jest 6,5 proc. wody.
To wizja życzeniowa. Nie da się tak szybko osiągnąć efektów, o jakich mówi rząd, a już na pewno nie za takie pieniądze. Problemem jest też sezonowość zainteresowania polityków. Kiedy przychodzi susza albo powódź, dużo się o tym mówi. Kiedy się skończy, niewiele z tego zostaje. Słomiany zapał.
A sam kierunek tych programów jest właściwy?
Stawianie na retencję jest słuszne. W różnych odmianach to dobre lekarstwo na suszę i powódź. Z tym że niekoniecznie najsensowniejszym pomysłem jest inwestowanie w wielkie, kosztowne zbiorniki. Wiele z nich, choć nominalnie mają służyć walce z suszą, to zbiorniki wielozadaniowe, których głównym celem jest w istocie rozwój żeglugi śródlądowej. Wydaje się, że rząd próbuje wykorzystać przyzwolenie na inwestycje mające na celu przeciwdziałanie suszy do przemycenia ogromnych inwestycji hydrotechnicznych, które mają służyć głównie żegludze, a z suszą mają niewiele wspólnego. Lepsza byłaby promocja masowych, ale skromniejszych działań spowalniających odpływ wody w całym kraju.
Przy okazji kampanii wyborczej zrobiło się głośno o programie rozwoju przydomowej retencji ochrzczonym jako „oczko plus”. O takie działania chodzi?
Ogólny kierunek łapania wody jest sensowny. Dobrym kierunkiem są też śródpolne oczka wodne i stawy. Zbiorniki przydomowe, w ogródkach czy na działkach, rodzą jednak pytanie o źródło wody, bo istnieje obawa, że ludzie niekoniecznie będą chcieli czekać, aż napada deszczówki, a napełnianie oczek wodą ze studni głębinowych czy tym bardziej z sieci wodociągowej przyniosłoby skutki odwrotne do zamierzonych. Nawet deszczówka odprowadzana rynnami mogłaby przynieść większe korzyści, jeśli byłaby rozsączana po ogródku, bo z oczka będzie szybciej parować.
Wielu ekspertów krytykuje rząd za niewystarczające uwzględnienie renaturyzacji rzek i terenów podmokłych, a także za projekty rozwoju żeglugi rzecznej, które idą w odwrotnym kierunku: intensywniejszej regulacji rzek. Swój projekt noweli prawa wodnego stawiający na naturalną retencję złożyła ostatnio Lewica.
Zagrożeniem, które dostrzegam w strategii rządu, jest gigantomania. Weźmy stopień wodny w Malczycach, który jest budowany od dawna i wydano na niego już sześć razy więcej, niż pierwotnie planowano, a wciąż są kłopoty z jego skończeniem. Koszty tego typu projektów są na ogół niedoszacowane, a korzyści – przeszacowane. Dlatego wolę skromniejsze w założeniach działania rozproszone. Jestem też za renaturyzacją. Cieszymy się, że wały przeciwpowodziowe chronią różne tereny przed zalaniem, ale musimy mieć też świadomość, że ta powierzchnia „należała się” rzece i że odebranie jej zmniejsza retencję. Warto odnotować w tym kontekście dobry program idący w tym kierunku, przygotowany na zamówienie Wód Polskich. Mam nadzieję, że ten dokument stanie się ważnym elementem planu przeciwdziałania suszy. Na zachodzie Europy popularne jest dziś hasło „oddajmy rzece należną jej przestrzeń”. Bo jeśli nie oddamy, to rzeka znajdzie sobie miejsce sama podczas wielkich wezbrań i powodzi, ale to już nie będzie miejsce nam odpowiadające. Jednocześnie trzeba oczywiście rozumieć ograniczenia tego podejścia. Duże miasta usytuowane nad rzeką muszą być chronione wałami i najlepiej zbiornikami i polderami, które mogą magazynować nadmiar wody.
Problemy związane z wodą i jej deficytami uderzają w rolnictwo. Odpowiedzią były dotąd przede wszystkim odszkodowania. Ale jeżeli susze i powodzie staną się nową normalnością, to wydaje się to niewystarczające. Jak powinno zmienić się rolnictwo w Polsce, żeby adaptować się do zmian klimatu?
Hasło o nowej normalności pasuje do stosunków wodnych. Trzeba liczyć się z większą zmiennością warunków wodnych, a co za tym idzie – z większą zmiennością plonów. Potencjał strat jest znaczny, a decyzje o tym, co uprawiać, wiążą się dla rolników z ryzykiem. Wzrost temperatury może teoretycznie sprzyjać niektórym uprawom, np. kukurydzy na ziarno, która może dojrzewać częściej niż kiedyś. Ale te same uprawy mogą ucierpieć w związku z deficytami wody. Na dziś nie widać innych rozwiązań niż retencja i ubezpieczenia.