Jeszcze dwie–trzy dekady i zasobna w żywność północ Europy będzie musiała wykarmić Południe świata. Polska może mieć w tym swój udział, o ile przestanie marnować wodę.
Katastrofa klimatyczna to świetny punkt wyjścia do napisania kolejnego scenariusza apokaliptycznego filmu o końcu Ziemi. W takich obrazach zwykle mamy naukowca, który odkrył, że zbliża się zagłada – lecz nikt mu nie wierzy, a już na pewno nie ważniacy w rządowych fotelach i wojskowych mundurach. Tylko kilku sprawiedliwych słucha naszego bohatera, próbując uratować świat. Ale i tak jest już za późno, miliony giną, przeżywają tylko ci, którzy zaufali wyśmiewanemu ekspertowi, a politycy i generałowie w ostatnich swoich chwilach zdają się mówić „Boże, jacy byliśmy głupi”.
A co, jeśli naukowcy naprawdę przemówili? Bo najlepsze scenariusze pisze życie, a nie wyobraźnia scenarzystów: za 30 lat połowa ludzkości będzie narażona na korzystanie z zatrutej wody, a zbiory z pól będą zbyt małe, by ją wyżywić. Tak się może stać, jeśli ludzie będą degradować Ziemię w takim tempie, jak do tej pory.

Natura mówi „nie”

W październiku badacze z Uniwersytetu Stanforda zaprezentowali narzędzie, które pokazuje, jak może wyglądać życie za 30 lat. To nie jest jeden z modeli klimatycznych – to raczej mapa współzależności ludzi oraz otaczającej nas natury. Po wprowadzeniu do programu danych, ten – po ich przetworzeniu – pokazuje, jak może ona wyglądać w 2050 r. Z przeprowadzonych symulacji wynika, że za dwie–trzy dekady w wielu regionach świata natura obróci się przeciwko nam.
Amerykański uniwersytet, ogłaszając wyniki badań, obrazowo tłumaczył, na czym polega wsparcie zapewniane dziś ludzkości przez naturę. Dzikie pszczoły buszują po nadmorskich farmach, zapylając rośliny, mokradła znajdujące się w pobliżu upraw działają jak naturalny filtr dla wody spływającej z pól, dzięki czemu mieszkańcy mają dostęp do wody pitnej. Jednak osuszanie mokradeł sprawia, że woda nie będzie filtrowana, chemikalia używane do opryskiwania pól zabiją pszczoły, a wycięcie lasów namorzynowych pozbawi wybrzeża naturalnej ochrony. To właśnie pokazuje model: jeśli człowiek będzie nadal postępował tak, jak robi to obecnie, to katastrofę mamy jak w banku.
„Tam, gdzie ludzkie potrzeby wobec natury są największe, jej zdolność do ich zaspokojenia maleje. Prognozy wskazują, że do 2050 r. nawet 5 mld ludzi może być narażonych na większe ryzyko zanieczyszczenia wody, sztormów przybrzeżnych i mniejszych upraw” – taki wniosek znalazł się w raporcie podsumowującym badanie. Jeśli zestawić to z prognozami ONZ, według których na świecie będzie mieszkać w 2050 r. ponad 9 mld ludzi, w sytuacji zagrożenia znajdzie się połowa ludzkości. Najbardziej poszkodowane będą Afryka i Azja Południowa, które wciąż nie są zamożne. A na pewno nie na tyle, by się do tych zmian przygotować. – Dzięki technologii możemy przenieść obraz wpływu natury (na jakość życia – red.) z poziomu lokalnego na ogólnoświatowy. Jesteśmy w stanie jasno pokazać, gdzie ludzie mogą czerpać korzyści ze zmian, a gdzie zostaną one utracone ze względu na degradację ekosystemów – tłumaczy szefowa projektu Rebecca Chaplin-Kramer.
A jeden z członków jej zespołu, Unai Pascual, dodaje, że pierwsze wnioski są raczej zasmucające: analizy pokazują, że obecne zarządzanie środowiskiem na poziomie lokalnym, regionalnym oraz międzynarodowym nie zachęca najbardziej wrażliwych regionów do inwestowania w poprawę stanu natury. – Jeśli będziemy kontynuować ten trend, ekosystemy nie będą w stanie zabezpieczyć nas przed wpływem zmian klimatu na dostęp do żywności czy wody – mówi.

Zmiany klimatu wpędzają w głód

Aż kusi, żeby raporty naukowców Uniwersytetu Stanforda odłożyć na półkę z innymi projektami z cyklu „zbliża się armagedon”, które się nie sprawdziły. Ale to niejedyny głos w tym tonie. Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że jednym z głównych tematów tego rocznego raportu o światowym ryzyku, jaki od 14 lat co roku publikowany jest przy okazji Światowego Forum Ekonomicznego (WEF), były zmiany klimatu i ich wpływ na ludzkość. A rozdział temu poświęcony nosi tytuł „Katastrofa klimatyczna”, w nim zaś są rozważania o tym, jak zmieniające się warunki wpływają na rolnictwo, a to z kolei na łańcuch pokarmowy człowieka.
„Utrata różnorodności wpływa na zdrowie i rozwój społeczno -gospodarczy, co ma wpływ na dobrobyt, wydajność, nawet bezpieczeństwo regionalne. Niedożywienie mikroelementami dotyka nawet 2 mld ludzi” – pisali autorzy „Global Risk Report 2019”, dodając, że powodem tego stanu rzeczy jest na ogół brak dostępu do żywności o wystarczającej różnorodności i jakości. Prawie połowa kalorii roślinnych, które przyjmują ludzie, pochodzi z zaledwie trzech upraw: ryżu, pszenicy i kukurydzy. „Mniej oczywiste jest, że podwyższony poziom dwutlenku węgla w atmosferze wpływa na skład odżywczy podstawowych produktów, takich jak ryż i pszenica. Badania sugerują, że do 2050 r. może to prowadzić do niedoborów cynku u 175 mln ludzi, niedoborów białka u 122 mln i utraty żelaza w diecie u 1 mld” – stwierdza raport WEF.
Wpływ zmian klimatu na dostęp do żywności i wody jest również dobrze opisany w dokumentach Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO). Co istotne: nie mówimy o mniej lub bardziej fantastycznych projekcjach – a o faktach z ostatnich lat. To nie prognozy – a dane. Na przykład te z corocznych raportów „The State of Food Security and Nutrition in the World”. Edycja z 2018 r. była poświęcona właśnie wpływowi zmian klimatu na bezpieczeństwo żywnościowe. Główny wniosek: zmienność klimatu i narażenie na bardziej złożone, częste i intensywnie ekstremalne warunki klimatyczne grożą zaprzepaszczeniem efektów długoletniej walki z głodem i niedożywieniem na świecie. Po długim czasie ograniczania tego zjawiska zasięg głodu znów zaczyna się zwiększać, a zmienność klimatu jest jedną z tego przyczyn. Dlaczego? Bo ma negatywny wpływ na produktywność rolnictwa, co przekłada się na podaż żywności, a zaburzenia w jej wielkości powodują wzrost cen, co jeszcze bardziej ogranicza dostępność jedzenia. To z kolei przekłada się na pogarszający się bilans energetyczny – ludzie jedzą zbyt mało lub ich dieta staje się mniej wartościowa.
„Zmiany klimatu mają duży wpływ na odżywianie, bo powodują obniżanie jakości składników odżywczych i różnorodności dietetycznej produkowanej i spożywanej żywności; mają też wpływ na wodę i warunki sanitarne” – stwierdzają autorzy raportu FAO. I sypią danymi: liczba długotrwałych upałów, susz, gwałtownych powodzi i sztormów podwoiła się od wczesnych lat 90. XX w., przy czym średnio 213 takich zdarzeń miało miejsce każdego roku w latach 1990–2016. Klimat Ziemi doświadczył gwałtownego ocieplenia, o ok. 0,85 st. Celsjusza w ciągu ostatniego stulecia. Temperatura powierzchni lądu i oceanu wyraźnie rosła, a wzrost ten przyspieszał w ostatnich kilku dekadach. Ogólnie rzecz biorąc, na półkuli północnej lata 1983–2012 były najcieplejszym 30-letnim okresem ostatnich 1400 lat. Przy czym raport nie rozstrzyga, co było tego przyczyną, bo autorów mniej to interesuje. Liczy się skutek. A ten jest taki, że produkcja podstawowych zbóż – pszenicy, ryżu i kukurydzy – w niektórych regionach już stała się zagrożona. „Klęski żywiołowe zdominowały krajobraz ryzyka do tego stopnia, że stanowią obecnie ponad 80 proc. wszystkich poważnych katastrof. Ze wszystkich naturalnych zagrożeń, to powodzie, susze i burze tropikalne najbardziej wpływają na produkcję żywności” – stwierdza raport.
Co ważne, zwiększa się nie tylko liczba ekstremów w naturze, lecz także ich zasięg. FAO porównała dwa okresy: lata 1996–2000 i 2011–2016. Okazuje się, że w tym drugim liczba krajów, które nawiedziły susze, powodzie czy huragany jest o jedną trzecią większa niż w tym pierwszym. Do tego rośnie intensywność katastrof. W latach 2011–2016 ok. 36 proc. krajów było narażonych na trzy lub cztery ekstremalne zdarzenia. W okresie 1996–2000 odsetek ten wynosił 18 proc. Innymi słowy, liczba ta podwoiła się w ciągu ostatnich 20 lat.
Podwyższony poziom dwutlenku węgla w atmosferze wpływa na skład odżywczy podstawowych produktów, takich jak ryż i pszenica – stwierdza raport WEF
No dobrze, a jak to się wszystko przekłada na głód czy niedożywienie? FAO mierzy zasięg tego zjawiska za pomocą wskaźnika PoU (Prevalence of Undernourishment – występowanie niedożywienia). Niedożywienie występuje wtedy, gdy dostępnej żywności jest zbyt mało albo jest złej jakości, by jej bilans energetyczny gwarantował życie w zdrowiu. FAO podaje, że w 2017 r. liczba niedożywionych na świecie sięgnęła 811,7 mln osób, o ponad 15 mln więcej niż rok wcześniej. W 2018 r. zasięg niedożywienia znów się zwiększył, obejmując prawie 822 mln osób (także w krajach bogatszych). To niemal 11 proc. światowej populacji. Ale, co istotne, w krajach wyjątkowo narażonych na klimatyczne ekstrema średnie PoU jest o 3,2 pkt proc. większe niż na obszarach, gdzie zjawiska nie występują albo zdarzają się bardzo rzadko. W 2017 r. osób niedożywionych mieszkających na terenach narażonych było 351 mln, dwa razy więcej niż w krajach, gdzie takiego ryzyka nie ma.
FAO oczywiście dostrzega, że zmiany klimatu nie są jedynym powodem, równie dobrze może być nim trwająca wojna. Ale – co podkreślają autorzy dokumentu – na pewno zaostrzają zjawisko niedożywienia. Ostry kryzys żywnościowy obejmował 124 mln osób w 51 krajach. W 34 z tych krajów, gdzie ponad 76 proc. całkowitej populacji (prawie 95 mln) zostało dotkniętych takim kryzysem, wymagającym pilnej pomocy humanitarnej, występowały „szoki klimatyczne”.

Kto nas wyżywi

Jeśli lekcja nie zostanie odrobiona, to czekają nas duże problemy, co sugeruje inny dokument FAO – „Jak wyżywić świat w 2050 r.”. Organizacja już dekadę temu ostrzegała: populacja Ziemi w połowie tego wieku osiągnie ponad 9 mld. Przyrost liczby mieszkańców zanotują przede wszystkim kraje rozwijające się. Miasta będą się powiększać, prawie 70 proc. Ziemian będzie mieszkać na terenach zurbanizowanych. Jakoś trzeba będzie nas wszystkich wykarmić, co oznacza konieczność zwiększenia produkcji żywności. „Roczna produkcja zbóż będzie musiała wzrosnąć do ok. 3 mld ton z 2,1 mld obecnie, a roczna produkcja mięsa o ponad 200 mln ton, do ok. 470 mln” – piszą autorzy raportu. W pierwszej połowie tego stulecia globalne zapotrzebowanie na żywność, paszę i błonnik wzrośnie o 70 proc.
Jednocześnie rolnictwo będzie nie tylko produkować żywność, część upraw może być wykorzystywana do wytwarzania bioenergii i innych celów przemysłowych. Dojdzie do sprzężenia zwrotnego: coraz mniejsze obszary rolne będą musiały wyprodukować więcej żywności, jednocześnie próbując sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu na biopaliwa. A przy tym rolnicy będą musieli pamiętać, że ich działalność – np. anektowanie kolejnych ekosystemów pod pola uprawne i pastwiska – też wpływa na klimat, zaś jego zmiany mogą w nich uderzyć.
„Aby odpowiedzieć na te wymagania, rolnicy będą potrzebować nowych technologii, aby produkować więcej z mniejszej powierzchni i przy mniejszej liczbie rąk do pracy” – zwracają uwagę eksperci FAO. I dodają, że zmiany klimatu i zwiększona produkcja biopaliw stanowią poważne zagrożenie dla długoterminowego bezpieczeństwa żywnościowego. Chociaż nie wszędzie jednakowe. Najbardziej ucierpi półkula południowa, choć – jak zwraca uwagę organizacja – to nie ona przyczynia się najbardziej do degradacji planety. Badania wskazują, że łączny negatywny wpływ zmian klimatu na afrykańską produkcję rolną w latach 2080–2100 może wynosić od 15 do 30 proc.
Kto więc będzie musiał wyżywić świat? Wygląda na to, że – m.in. – my. Europejska Agencja Środowiska (European Environment Agency, EEA) w dokumencie „Climate change adaptation in the agriculture sector in Europe” z 2019 r. przewiduje zmniejszenie wydajności upraw i zwiększone ryzyko dla zwierząt gospodarskich w dużej części Europy Południowej. Ale w niektórych regionach Europy Północnej i Środkowej zmiany klimatu wydłużą okres wegetacji roślin. Będzie cieplej, większa zawartość dwutlenku węgla przyczyni się do przyspieszenia procesu fotosyntezy, więc – niewykluczone – że częstotliwość zbiorów zwiększy się i pojawią się nowe uprawy, które dziś, jeszcze w umiarkowanym klimacie, przyjmują się raczej słabo, np. soja. Winnice w Polsce na dużą skalę? Dlaczego nie. W „Polish National Strategy for Adaptation to Climate Change”, strategii opublikowanej jeszcze w 2013 r. – jedynej, jaką mamy – ówczesne Ministerstwo Środowiska przewidywało wzrost wydajności produkcji. Pozostawał strach przed przymrozkami i dochodził przed szkodnikami, które wraz ze zmianą klimatu mogą się pojawić na polskich polach, niemniej jednak bilans był pozytywny.
„W wyniku wyżej wymienionych zmian warunki dla roślin ciepłolubnych, takich jak kukurydza, słonecznik, soja, winorośl i pszenica poprawią się, więc jakość zbiorów będzie lepsza niż obecnie. (...)Największe zmiany w okresie wegetacji będą miały miejsce w północnej i północno-zachodniej części Polski” – przewidywał resort środowiska. EEA uważa, że choć w skali całej Europy wpływ zmian klimatu na rolnictwo spowoduje średnio stratę w wysokości do 1 proc. PKB do 2050 r., to różnice między poszczególnymi regionami będą bardzo duże. A średnie bezpieczeństwo żywnościowe w Europie nie powinno się pogorszyć.
Jest tylko jedno „ale” – żeby Północ dała radę wyżywić wysychające Południe, potrzebna będzie mu woda.

Woda jest wszystkim

Tak jak wraz ze wzrostem liczby mieszkańców Ziemi trzeba zwiększać produkcję rolną, tak zapotrzebowanie na wodę będzie coraz większe. Bank Światowy ocenia, że do 2050 r. wzrośnie ono o 15 proc. Szacunki wskazują, że już 40 proc. światowej populacji żyje na obszarach ubogich w wodę. Do 2025 r. ok. 1,8 mld ludzi będzie mieszkać w regionach lub krajach z jej niedoborem.
„Bezpieczeństwo wodne jest rosnącym wyzwaniem” – piszą eksperci Banku Światowego w materiale „Water Resources Management”, który jest częścią kilku rekomendacji BŚ. Bank zwraca uwagę, że rolnictwo odpowiada za ok. 70 proc. poboru wody. Na całym świecie jest ponad 330 mln ha upraw nawadnianych sztucznie. I choć to tylko 20 proc. powierzchni upraw, to tu wypracowywanych jest 40 proc. całkowitej produkcji żywności.
W Europie także rolnictwo „wypija” najwięcej wody, choć na razie nie tak dużo jak średnio na świecie. Według EEA odpowiada ono za 40 proc. całkowitego zużycia i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić w najbliższych dekadach. Jeśli już, to raczej ten udział się zwiększy, bo wraz ze zmianami klimatycznymi coraz większy areał pól i pastwisk będzie wymagał sztucznego nawadniania. Dziś nawadnianych jest jedynie 9 proc. użytków rolnych.
Zapotrzebowanie na wodę będzie większe nie tylko w wysychających krajach Południa, ale również na Północy, ze względu na dłuższy okres wegetacyjny. Europejska Agencja Środowiska zwraca uwagę, że w ciągu ostatniego półwiecza popyt na wodę na Starym Kontynencie stale rósł, również dlatego, że i liczba mieszkańców była coraz większa. „Doprowadziło to do ogólnego zmniejszenia odnawialnych zasobów wodnych na mieszkańca o 24 proc. w całej Europie” – podaje EEA.
Co może być dalej, pokazuje raport „Climate impacts in Europe” sporządzony w 2018 r. przez Joint Research Centre (JRC), instytucję doradzającą Komisji Europejskiej. Naukowcy z JRC rozważają w nim scenariusz, w którym średnia temperatura w latach 2025–2055 jest o 2 st. Celsjusza wyższa niż w czasach przedindustrialnych, a pod koniec wieku, w latach 2071–2100, jest już wyższa o ponad 3 st. C. Przy tych założeniach wyliczają wskaźnik wykorzystania wody (WEI, water exploitation index) dla poszczególnych krajów Europy. Obliczyli, że w pierwszym etapie presja na wykorzystanie zasobów wody wzrasta szczególnie latem – ale do pewnego stopnia także wiosną i jesienią – w krajach basenu Morza Śródziemnego, zwłaszcza w Hiszpanii, południowych Włoszech i Grecji. Ale już pod koniec stulecia, jeśli rzeczywiście spełni się prognoza dużego ocieplenia, to sytuacja będzie zła na całym kontynencie – „wzrost problemów w Europie Zachodniej, południowej Wielkiej Brytanii, Danii, krajach Dolnego Dunaju i Polsce”.
Polska zasłużyła na to wyszczególnienie chyba nieprzypadkowo, bo choć EEA nie wymienia nas wśród krajów Unii bardzo narażonych na stały deficyt wody (tu króluje Grecja, Portugalia i Hiszpania), to widać gołym okiem, że z naszym bilansem wodnym jest raczej źle. W ciągu ostatnich dwóch lat na terenie kraju wystąpiła ostra susza rolnicza, czego skutki widzieliśmy w dużym wzroście cen w połowie roku, szczególnie warzyw. Zasoby wody w Polsce na mieszkańca są 2,5–3 razy mniejsze od średniej unijnej. Różne organizacje przytaczają dane, według których średnio na Polaka przypada 1,8 tys. m sześc. na rok, a w czasie suszy wskaźnik ten spada do 1 tys. m sześc. To mało przy unijnej średniej 4,5 tys. m sześc. I niewiele jak na kraj, który na zmianach klimatu miałby skorzystać, stając się jednym ze spichlerzy Starego Kontynentu.
Wraz ze zmianami klimatycznymi coraz większy areał pól i pastwisk będzie wymagał sztucznego nawadniania. Dziś nawadnianych jest jedynie 9 proc. użytków rolnych