- W wielu samorządach sprawdzanie tego, co jest spalane w przydomowych piecach i kotłach, jest przeprowadzane chaotycznie, bez strategicznego planu - mówi Anna Dworakowska, Polski Alarm Smogowy.
Anna Dworakowska, Polski Alarm Smogowy / Dziennik Gazeta Prawna
W większych miastach, straż miejska – raz lepiej, raz gorzej – kontroluje, czy ktoś nie wrzuca śmieci do pieca. Na prowincji straży nie ma. Czy rzeczywiście wszystko rozbija się o brak odpowiednich służb?
Tak i nie, bo samo powołanie straży gminnej nie rozwiąże problemu. Nawet tam, gdzie strażnicy są aktywni, a samorządy zaangażowane w walkę o czyste powietrze, często zawodzi organizacja i daje o sobie znać brak sprzętu do kontroli tego, co było spalane w piecu czy kotle. Na drodze stają też nieżyciowe przepisy. Tymczasem statystyki, które zebraliśmy, badając 106 gmin w czterech województwach, są jednoznaczne. W przeciętnej gminie miejskiej przeprowadzono w zeszłym roku średnio ponad 1000 kontroli, w gminach miejsko-wiejskich – gdzie strażnicy są tylko w co drugiej jednostce – liczba ta spada do niespełna 90 kontroli rocznie. Jeszcze gorzej wygląda to w gminach wiejskich, gdzie takie zadania spoczywają na barkach urzędników.
System kontroli na wsiach szwankuje?
Trudno tu właściwie mówić o jakimkolwiek systemie kontroli, bo przypada ich statystycznie 11 na jednostkę na cały rok. Umożliwiło to ujawnienie średnio dwóch przypadków spalania śmieci rocznie i poskutkowało wystawieniem połowy mandatu na gminę. To skandalicznie mało, gdy spojrzy się na skalę problemu, bo na przykład – jak wynika z naszych badań – w Małopolsce aż 50 proc. ankietowanych zauważa proceder spalania odpadów w okolicy.
Ale nawet tam, gdzie straż miejska działa, jej skuteczność pozostawia wiele do życzenia. Na 1000 kontroli wykryto spalanie śmieci lub nielegalnego paliwa w 110 przypadkach, z czego 70 sprawców ukarano mandatem. Z czego wynika ten impas, przecież są na to siły kadrowe?
Rzecz w tym, że właśnie te siły są tylko pozorne, bo funkcjonariuszy, którzy bezpośrednio kontrolują paleniska jest za mało. Przekłada się to na szybkość ich działania. Ankietowani mieszkańcy często wspominali, że kontrola następowała dopiero po kilku godzinach, a nawet następnego dnia od zgłoszenia, a niekiedy reakcji służb nie było w ogóle. Tymczasem im dłużej to trwa, tym mniejsze prawdopodobieństwo złapania sprawcy na gorącym uczynku. Szkopuł w tym, że nawet jak strażnicy nakryją kogoś na takim procederze, często kończy się to nie karą, ale pouczeniem. Na 5 tys. ujawnionych w 2017 r. przypadków spalania odpadów wystawiono 3 tys. mandatów. Oznacza to, że w niemal 40 proc. sytuacji popełniający wykroczenie uniknęli kary.
Może to i dobrze: zamiast od razu karać, lepiej edukować. A mandaty wlepiać przy kolejnym zgłoszeniu, jeżeli mieszkaniec się nie opamięta?
Takie rozwiązanie mogłoby działać, gdyby system kontroli był lepiej zorganizowany i strażnicy regularnie sprawdzaliby pouczonych, a nie tylko reagowali na zgłoszenia mieszkańców. Tymczasem w wielu samorządach kontrole są przeprowadzane chaotycznie, bez strategicznego planu.
Tylko jak duże powinny to być kary? Zgodnie z przepisami najwięcej może to być obecnie 500 zł. Z państwa ustaleń wynika jednak, że tak wysokie mandaty to rzadkość.
To prawda, są one najczęściej bardzo niskie – oscylują miedzy 90 a 150 zł, co jest karą porównywalną z tą za nieposprzątanie psich odchodów czy przejście przez ulicę poza przejściem. Taka sankcja nie odstrasza i nie skłania do zmiany nawyków. Osoby uboższe zazwyczaj nie dostają kar pieniężnych. W ich przypadku interwencja kończy się pouczeniem. Warto jednak zaznaczyć, że ubodzy wcale nie stanowią najliczniej grupy wśród ogółu palących odpady. Z biedy, z powodu oszczędności śmieci wrzuca do pieca jedynie 15–30 proc. mieszkańców. Reszta po prostu robi to z niechlujstwa, przyzwyczajenia, chęci uzyskania drobnej oszczędności lub braku świadomości konsekwencji dla zdrowia. W takich przypadkach mandat w maksymalnej wysokości, czyli 500 zł, mógłby już skłonić do refleksji. Rzecz w tym, że mało która straż po tak wysoką sankcję sięga.
Zostawmy miasta. Przekonują państwo, że najgorzej jest poza nimi, bo w ponad 80 proc. gmin kontrola przydomowych palenisk to czysta fikcja. Dlaczego?
Powodów jest kilka. Po pierwsze, urzędnicy nie mogą w ogóle wystawiać mandatów, więc nie mają żadnego narzędzia nacisku. Po drugie, pracują w sztywnych godzinach, co nie sprzyja kontrolom. Po trzecie, nie są anonimowi, co utrudnia nadzór w mniejszych miejscowościach. Poza miastami statystycznie do kontroli upoważnione są dwie osoby na całą gminę. Pamiętajmy, że kontrola spalania odpadów to dla tych urzędników tylko jeden z wielu obowiązków, do tego wykonywany w godzinach prac urzędu, czyli najpóźniej do 17. Tymczasem rozpalanie w piecach domowych odbywa się najczęściej rano (przed wyjściem do pracy) oraz po południu (po powrocie). Innymi słowy, osoby dopuszczające się spalania odpadów robią to najczęściej w czasie, kiedy złapanie ich na gorącym uczynku przez pracowników urzędu jest niemożliwe.
Czy można więc powiedzieć, że są bezradni? Nie mają żadnych możliwości interweniować?
W praktyce jedynym narzędziem, jakim dysponują urzędnicy, jest możliwość złożenia wniosku do sądu o ukaranie sprawcy wykroczenia. Jednak samorządy nie korzystają z tej możliwości. Powody są prozaiczne. Wejście na drogę sądową to dla wielu gmin za duże obciążenie. To proces czasochłonny i wymagający żmudnej pracy – zbierania dowodów, przygotowania wniosku, występowania w roli świadków. Biorąc pod uwagę braki personelu i często zerowe ograniczone doświadczenie w takich postępowaniach, można zrozumieć, dlaczego są to tak rzadkie sytuacje. Potwierdzają to dane. W 2016 r. w analizowanych gminach bez straży miejskiej nie został wysłany żaden wniosek do sądu, a w 2017 r. było ich jedynie 18 na 48 gmin. Daje to statystycznie mniej niż pół wniosku na gminę.
Brak doświadczenia z takimi sprawami to jedno. Czy problemem nie jest też zebranie dowodów do takiego postępowania?
Rzeczywiście i ten przykład obnaża lukę w przepisach. W sytuacjach spornych, kiedy zachodzi duże prawdopodobieństwo, że były spalane odpady lub niedozwolone uchwałą antysmogową paliwa, powinny zostać pobrane próbki popiołu lub paliwa. Problem w tym, że ich badanie przez certyfikowane laboratorium to wydatek ok. 500 zł, a koszt spada w całości na samorząd, nawet jeśli analiza wykaże spalanie odpadów. Dla wielu gmin to kwota zaporowa. Widać to w naszych statystykach. Na 48 gmin w czterech województwach pobrano łącznie zaledwie 35 próbek.
Z jednej strony mówi pani, że 500 zł za wysłanie próbki do laboratorium to kwota zaporowa. Z drugiej – przekonuje, że w każdej gminie powinna być służba mundurowa, która też kosztuje.
Tak byłoby najlepiej, ale oczywiście nie możemy abstrahować od realiów. Nie każda gmina potrzebuje swojej straży. Ale już teraz gminy mogą powoływać straże międzygminne, które byłyby finansowane przez więcej niż jedną jednostkę. To tańsze rozwiązanie, które gwarantuje też większą anonimowość kontrolujących, bo nie są oni tak głęboko osadzeni w danej gminie. Innym rozwiązaniem jest przeznaczanie gminnych środków na etat dla dodatkowego funkcjonariusza policji, który odpowiadałby wyłącznie za kontrole palenisk. Jest to możliwe na podstawie art. 13 ustawy o policji.
Wszystkie te pomysły rozbijają się o jedno: wciąż obciążone tym są gminy, które na kontrole nie mają pieniędzy.
Alternatywą jest przeniesienie straży z poziomu gminnego na powiatowy. Wymagać to będzie stosownych zmian w prawie oraz przekazania do powiatów dodatkowych funduszy na funkcjonowanie straży, gdyż obecnie powiaty nie posiadają środków, które mogłyby przeznaczyć na ten cel. Fundusze te mogłyby pochodzić albo z gmin, albo z budżetu centralnego lub z obydwu tych źródeł. Tak jak w przypadku straży międzygminnych byłoby to rozwiązanie tańsze niż utrzymywanie oddzielnej straży w każdej gminie.
Wspomniała pani o powiatach. A województwa?
Powinny śmielej stawiać gminom wymagania, korzystając z narzędzia, jakim są programy ochrony powietrza (POP). Weźmy za przykład województwo małopolskie, które wyznaczyło, ile kontroli palenisk ma się odbyć w roku. I to nie tylko w największych miastach, lecz także poza aglomeracjami, gdzie liczba kontroli została określona procentowo w stosunku do liczby budynków. Podobnie, choć już mniej konkretnie zobowiązano do kontroli gminy na Śląsku. W tamtejszym POP lokalne regulacje mówią m.in. o konieczności wzmożenia działań kontrolnych w trakcie epizodów smogowych. Tu brakuje konkretnych wymogów, co sprawia, że część tamtejszych gmin łatwo uzasadnia bezczynność. Dlaczego takie zapisy są ważne? Bo władze mogą zostać pociągnięte do odpowiedzialności i spotkać się z karą nakładaną przez wojewódzki inspektorat ochrony środowiska (WIOŚ) za niewywiązanie się z realizacji POP. Kara może sięgać od 10 do nawet 500 tys. zł. Może to być skuteczne narzędzie kontroli nad gminami. ©℗