Kiedy w 1991 roku powstawała Ustawa o Lasach, leśnicy, którzy lobbowali za jej powstaniem mieli trudności z przekonaniem ówczesnych decydentów, że zreorganizowana instytucja pod nazwą Państwowe Gospodarstwo Leśne Lasy Państwowe, rzeczywiście będzie w stanie finansować się sama, bez wsparcia z budżetu.

Według relacji uczestników tamtych wydarzeń, ówczesny minister finansów, Leszek Balcerowicz przyjął ze zrozumieniem propozycję odłączenia od budżetu dużej instytucji, która (jak się wtedy wydawało) może być dla niego tylko obciążeniem. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to niewiarygodnie, bo Lasy Państwowe po 27 latach obowiązywania ustawy mają raczej problem z ukrywaniem swoich zysków przed apetytem każdego z kolejnych ministrów finansów.

Dysponując praktycznie nieodpłatnie ok. 25 procentami powierzchni dużego europejskiego kraju, Lasy Państwowe stały się największym posiadaczem ziemskim w Unii Europejskiej i monopolistą na rynku drewna w Polsce, którego sprzedaje za prawie 9 mld złotych rocznie. Dochód LP po odliczeniu wszelkiego rodzaju obligatoryjnych wpłat do kasy publicznej wynosi każdego roku ponad 400 mln zł. Warto jednak dodać, że te daniny w przeliczeniu na hektar administrowanej powierzchni są o wiele niższe niż np. w Czechach, Łotwie czy Austrii.

Wiele napisano o tym, czy wykazywane zyski Lasów Państwowych są odpowiednio duże. Według wielu ekspertów są one celowo zaniżane poprzez generowanie nieuzasadnionych kosztów, głównie osobowych oraz inwestycji. Dość przypomnieć, że średnie wynagrodzenie miesięczne w LP wynosi ok. 7800 zł brutto, a nadleśniczowie zarabiają często ponad 18 tys zł brutto.

Jednym z uregulowań Ustawy, które miało daleko idące konsekwencje, było przyznanie dużej samodzielności organizacyjnej i finansowej poszczególnym nadleśnictwom (których mamy w Polsce 430). Jednak z tego wynikała konieczność stworzenia finansowej “poduszki” dla niektórych jednostek. Jest to konsekwencja specyfiki prowadzenia gospodarki leśnej, której opłacalność mierzy się w perspektywie często dziesiątków lat. Mówiąc w skrócie, część nadleśnictw zawsze będzie w fazie, w której prace zalesieniowe i pielęgnacyjne generują koszty mniejsze od przychodów ze sprzedaży drewna. Dzieje się tak dlatego, że np. większość drzewostanu na danym terenie nie osiągnęła jeszcze wieku rębności, a duża jego część wymaga tzw. “przebudowy”, czyli dostosowania składu gatunkowego do wymagań siedliska. Oprócz tego, poszczególne obszary nawiedzają niejednokrotnie klęski żywiołowe, które powodują wieloletnią utratę zdolności do generowania zysków. Tak więc owa “poduszka” oprócz działania jako wewnętrzna kasa pożyczkowa miała być również swego rodzaju funduszem ubezpieczeniowym. Tak właśnie powstał Fundusz Leśny, którego przychody powstają w wyniku obowiązkowego odpisu ze sprzedaży drewna, obowiązującego każde nadleśnictwo. Jak wynika ze sprawozdań finansowych LP, w ostatnich latach wysokość tego odpisu kształtowała się na poziomie 14 proc. przychodów ze sprzedaży drewna, wynosząc ok. 1,1 mld zł rocznie (oprócz tego z innych tytułów Fundusz Leśny uzyskał ok. 400 tys. zł)

Pewna część przychodów Funduszu Leśnego przeznaczana jest na działania podejmowane na szczeblu centralnym, takie jak finansowanie niektórych programów w parkach narodowych, badań naukowych, edukacyjnych, tworzenie Planów Urządzenia Lasu, ochronę przyrody. Warto jednak dodać, że chociaż Lasy Państwowe z chęcią chwalą się tymi działaniami, w gruncie rzeczy przeznacza się na nie małą cześć przychodów Funduszu Leśnego (ok. 200 mln zł). Oprócz wydatków na „wspólne przedsięwzięcia jednostek organizacyjnych (152 mln zł) mamy tam również podatek dochodowy od osób prawnych (99 mln).

Jednak większą cześć wydatków Funduszu stanowią „środki na pokrycie niedoborów powstających przy realizacji zadań gospodarki leśnej”. Innymi słowy, pieniądze przekazane do centrali przez wszystkie nadleśnictwa są rozdzielane wśród tych jednostek, które planują w danym roku stratę.

Wg ostatniego sprawozdania finansowego LP, jest to ponad 900 mln zł rocznie, czyli 80 proc. wpływów Funduszu z tytułu obowiązkowych odpisów. Inna, część dotacji (ok. 150 mln zł) przeznaczana jest w nadleśnictwach na działania na inne cele, w tym na rzecz infrastruktury turystycznej oraz na edukację.

„Bieszczadzki worek” bez dna

W ostatnich miesiącach, dzięki kilku interpelacjom poselskim, Ministerstwo Środowiska w odpowiedzi na nie przekazało ciekawe dane, pokazujące przestrzenną dystrybucję przepływów w ramach Funduszu Leśnego, ilość pozyskanego drewna i przychody z tego tytułu dla poszczególnych Regionalnych Dyrekcji Lasów Państwowych (RDPL) oraz dla nadleśnictw w latach 2010-2017. Lektura tych odpowiedzi prowadzi do bardzo ciekawych wniosków, o których poniżej.

Przede wszystkim, można z przekazanych danych wyliczyć, jakie były przepływy netto (dotacje minus obowiązkowe odpisy na Fundusz Leśny).

Widać, że RDLP Krosno, której podlegają nadleśnictwa karpackie, jest olbrzymią “pompą ssącą”, która pochłonęła na pokrycie swoich niedoborów w ciągu ostatnich 8 lat prawie 600 mln zł. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko nadleśnictwa położone w górach to pochłonęły one zdecydowaną większość tych dotacji. Z kolei największymi płatnikami netto do Funduszu są Regionalne Dyrekcje w Szczecinie, Szczecinku Olsztynie, Pile i Zielonej Górze. Jak widać, tych pięć dyrekcji było w stanie w okresie ośmiu lat wpłacić netto do Funduszu Leśnego 1,7 mld złotych. Pokazuje to skalę rzeczywistej zyskowności gospodarki leśnej na tych terenach. Można obrazowo powiedzieć, że zyski Lasów Państwowych powstają głównie w lasach gospodarczych Polski zachodniej, ale wyrzucane są w karpackie błoto.

RDLP - wykres / Media


Taka sytuacja wydaje się zrozumiała: z jednej strony mamy do czynienia z płaskimi, łatwo dostępnymi obszarami, na których można wprowadzić mechanizację prac (osławione harwestery), a obiektem pozyskania są proste pnie drzew, w większości iglastych. Z drugiej strony prace leśne w górach prowadzone są ręcznie, pozyskanie drewna odbywa się z terenów trudniej dostępnych. Co więcej, ograniczenia wynikające z warunków ochrony przyrody (np. strefy ochronne, brak rębni zupełnych) te koszty jeszcze bardziej podwyższają. A wszystko wskazuje na to, że będą one wzrastać, bo już teraz ciężko o ludzi do pracy na tych terenach. Wymagania płacowe pracowników leśnych rosną, a wprowadzenie mechanizacji prac jest trudne, czasem wręcz niemożliwe. Kiedy dodamy, że Zakłady Usług Leśnych to często małe firmy, nie zawsze zatrudniające w pełni legalnie wszystkich pracowników, to przyczyny i perspektywy dalszego wzrostu kosztów wydają się jasne.
Powstaje pytanie, czy zatem gospodarka leśna na obszarach górskich i cennych przyrodniczo jest z zasady strukturalnie deficytowa, czy też straty wynikające z tej gospodarki są przejściowe i za kilka lat te jednostki zaczną przynosić zyski bez “kroplówki” z Funduszu Leśnego? Czy może ten deficyt ma charakter stały? Czy może transfery służą dzisiaj już tylko podtrzymaniu obecności i wpływów Lasów Państwowych na tych terenach.

Kiedy weźmiemy pod uwagę poszczególne nadleśnictwa, to widać, że wśród największych beneficjentów netto Funduszu Leśnego pojawiają się jednostki położone na obszarach szczególnie cennych przyrodniczo, o których ostatnio głośno za sprawą akcji prowadzonych przez organizacje pozarządowe. Są to trzy nadleśnictwa z rejonu Puszczy Białowieskiej oraz sześć z rejonu określanego przez działaczy na rzecz ochrony przyrody jako “Puszcza Karpacka”. Na tych terenach niektóre nadleśnictwa otrzymały dotacje, których wartość w przeliczeniu na metr sześcienny pozyskanego drewna wynoszą ponad 100 zł (rekordzistą jest nadleśnictwo Cisna, które pochłonęło 146 zł dotacji na 1 m3, przy średniej cenie sprzedaży drewna 180 zł!)

Nadlesnictwa - wykres / Media

Leśnicy z Lasów Państwowych podkreślają często, że wysokie koszty nadleśnictw karpackich wynikają z konieczności przebudowy drzewostanów porolnych - ich powstanie jest związane ze znacznym zwiększeniem się lesistości tych terenów, które jeszcze przed wojną były gęsto zaludnione, a ich lesistość wynosiła ok 35 proc. (dzisiaj prawie 70 proc.). Wydaje się jednak, że to nie jest decydująca przyczyna: w nadleśnictwach Polski zachodniej i północnej również wykonuje się również podobne zabiegi. Kluczowe wydaja się koszty pozyskania drewna wynikające z wyników przetargów dla Zakładów Usług Leśnych. W Karpatach są one trzy razy wyższe niż na zachodzie Polski. Po drugie, również inne nadleśnictwa położone w górach wymagają dopłat z Funduszu Leśnego (na przykład takie jak Śnieżka i Szklarska Poręba). Wydaje się, że mamy do czynienia z deficytem o charakterze strukturalnym, a szanse na wyjście “na plus” nadleśnictw karpackich i białowieskich są minimalne, nie mówiąc już o możliwości spłaty do Funduszu wszystkich pobranych w ostatnich latach dotacji netto.

Czy zatem kontynuowanie gospodarki leśnej w obecnym kształcie ma sens - przyrodniczy, a przede wszystkim - ekonomiczny? Te pytania nabierają szczególnej ważności w kontekście starań o utworzenie nowych parków narodowych lub rezerwatów, albo o radykalne ograniczenie gospodarki leśnej (i łowieckiej) na terenach cennych przyrodniczo. Czy nas na to stać? A może warto zadać odwrotne pytanie, czy stać nas jako współwłaścicieli firmy Lasy Państwowe, na pokrywanie deficytu związanego z obecnym modelem zarządzania tymi terenami?
Jeśli już trzeba wycinać drzewa w lesie, to niech to przynosi chociaż zysk (jak w lasach gospodarczych). W przeciwnym, razie zawsze lepiej po prostu kupić drewno; jeśli zaś nie może przynosić zysku, to niech chroniona będzie dobrze przyroda (jak w parkach narodowych i rezerwatach). Tymczasem nadleśnictwa karpackie ani nie przynoszą zysku, ani nie chronią odpowiednio przyrody. W pewnym sensie Lasy Państwowe stały się ofiarą własnego sukcesu, czyli skutecznej „ekologizacji” gospodarki leśnej prowadzonej od około 25 lat. Zręby prowadzi się punktowo, a nie na całych dużych powierzchniach; chronione są strefy przypotokowe. Oszczędzane są cenne drzewa o wymiarach pomnikowych, wokół stanowisk cennych gatunków ustanawia się strefy ochronne. Jak argumentują sami leśnicy, lasy karpackie mogły by przynosić zysk (przynajmniej w krótkiej perspektywie), gdyby prowadzono tam gospodarkę bardziej intensywną, ze zrębami zupełnymi, jak to widzimy np. w lasach słowackich czy rumuńskich. Ale w Polsce na pewno nie będzie akceptacji społecznej dla takiego modelu zarządzania lasami w górach. Wygląda zatem na to, że w takiej sytuacji tylko zaprzestanie wycinek jest decyzją, która może przynieść korzyści.

Jako kontrargument często przytaczana jest konieczność zapewnienia odpowiednich ilości surowca polskiemu przemysłowi drzewnemu i meblarskiemu – naszym lokomotywom eksportu. W Polsce pozyskuje się obecnie ponad 40 mln metrów sześciennych drewna, z tego na terenach sześciu kluczowych nadleśnictw Pogórza Przemyskiego i Bieszczad ok. 550 tys, czyli 1,4 proc. Produktywność lasów gospodarczych na Niżu będzie wzrastała z powodu osiągnięcia wieku rębności dwudziestowiecznych nasadzeń oraz globalnego ocieplenia powodującego szybszy wzrost zasobności drzewostanów. Nie ma zatem żadnego problemu z utrzymaniem dotychczasowego pozyskania drewna nawet po całkowitym wyłączeniu kilku nadleśnictw karpackich (i również białowieskich) z intensywnej gospodarki leśnej.

Wydaje się również, że w skali kraju można rozważyć zastosowanie do pewnego stopnia rodzaju gospodarki leśnej określanego jako „model oregoński”: Pozostawiamy część cennych drzewostanów działaniom procesów naturalnych (w Oregonie to prawie 30 proc., w Polsce naukowcy sugerują przynajmniej 10 proc.). W zamian za to intensyfikujemy pozyskanie na niektórych wybranych obszarach o mniejszej wartości przyrodniczej, stosując nowoczesne metody zwiększania wydajności z hektara, nawet (o zgrozo!) przekształcając małą część lasów w drzewne plantacje. Dotyczy to również nowo zalesianych obszarów.

Liczby to jedno. A ludzie tam, na miejscu? Po pierwsze, wydaje się, że problem potencjalnej utraty miejsc pracy jest wyolbrzymiony: rąk do pracy w lesie po prostu nie ma. Nie ma też (podobnie jak w całej Polsce) ludzi do pracy w firmach budowlanych, w które mogą się w razie konieczności przekształcić niektóre Zakłady Usług Leśnych. Co roku Bieszczadzki Park Narodowy odwiedza pół miliona osób, a cały rejon Bieszczad i Pogórza z pewnością wiele więcej. Ktoś ten ruch turystyczny musi obsługiwać, a zadaniem gmin jest stworzenie warunków do ruchu turystycznego przez cały rok. Można postawić tezę, że miejsc pracy usługach i budownictwie nie zabraknie.

W miarę bogacenia się społeczeństw wzrasta zapotrzebowanie na kontakt z przyrodą, w której nieobecne są (lub przynajmniej niewidoczne) skutki ingerencji ludzkiej. Coraz więcej ludzi chce przyjechać w „dzikie” Karpaty, gdzie nie słychać odgłosów pił spalinowych, a szlaki turystyczne nie zamieniają się w błotniste koleiny o metrowej głębokości. Ta grupa świadomych „ekoturystów” (nie tylko z Polski, ale i z całego świata) to grupa docelowa, której członkowie wydają zwykle więcej pieniędzy.

Dlatego środki, które dotychczas płyną do „bieszczadzkiego worka” bez dna powinny zostać tam, ale zainwestowane w inny sposób: w infrastrukturę komunalną, gospodarkę ściekową i ochronę jakości powietrza, pomoc w reorientacji zawodowej. A przyroda, która odetchnie od “ochrony” za pomocą piły i strzelby odwdzięczy się. Również finansowo.

Autor: dr Antoni Kostka, Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze