Już samo to, że zauważyliśmy szkodliwość zanieczyszczenia powietrza, oznacza, że wkrótce rozwiążemy ten problem. Pomoże w tym... kapitalizm.
Magazyn DGP 5.01 / Dziennik Gazeta Prawna
Czy wiecie, co to bagrut? Tak w Izraelu nazywa się świadectwo zdania egzaminów na zakończenie liceum, będące jednocześnie warunkiem wstępu na studia. To ichniejsza matura. Ekonomiści Avraham Ebenstein, Victor Lavy i Sefi Roth zbadali, czy na wyniki bagrutu wpływa zanieczyszczenie powietrza pyłem o średnicy do 2,5 mikrometrów (PM2,5), który Światowa Organizacja Zdrowia uznała za najgroźniejszy dla naszego zdrowia składnik smogu. Okazało się, że wzrost poziomu PM2,5 o jedną jednostkę pomiarową może obniżać wyniki egzaminów aż o ok. 4 proc. Ekonomiści zbadali też długotrwały wpływ PM2,5 na przyszłe zarobki zdających bagrut – jeśli w trakcie egzaminów poziom zanieczyszczenia jest wyższy o 10 jednostek, to średnia pensja po zakończeniu edukacji jest niższa o ok. 109 szekli (110 zł) miesięcznie. Wiarygodność tych wyników wzmacnia to, że poziom PM2,5 cechuje w Izraelu duża zmienność związana z częstymi pożarami lasów czy burzami piaskowymi, co ułatwia wychwytywanie statystycznych zależności.
To wszystko stanowi bardzo złą wiadomość także dla naszych maturzystów. Oni również wdychają PM2,5. Nie dość, że odpowiedzialny jest za całą litanię chorób i ok. 50 tys. zgonów w Polsce rocznie, to jak się teraz okazuje, zmniejsza także nasze dochody. Ale jest też wiadomość dobra. Na smog istnieją lekarstwa, a najważniejsze z nich to – uwaga! – kapitalizm.
Nie wierzycie? A słyszeliście o krzywej Kuznetsa?
Krzywa droga postępu
Nieżyjący od 1985 r. Amerykanin Simon Kuznets był ekonomistą badającym zjawisko nierówności w kontekście rozwoju gospodarczego, za co uhonorowano go Nagrodą Nobla. Był też wybitnym nauczycielem akademickim – prace doktorskie pisali pod jego nadzorem dwaj inni ekonomiczni nobliści: Milton Friedman i Robert Fogel.
Krzywa Kuznetsa to graficzne przedstawienie tezy, zgodnie z którą w wyniku rozwoju gospodarczego nierówności ekonomiczne najpierw rosną, a potem maleją – dlatego ma ona kształt odwróconej litery U. Wzrost nierówności związany jest z masowymi migracjami ze wsi do miast: zarobki rolników maleją, płace robotników rosną, ale zyski kapitalistów rosną jeszcze szybciej. W końcu jednak po osiągnięciu określonego pułapu średniego dochodu w gospodarce i pojawieniu się nowych instytucji (np. redystrybucji) nierówności zaczynają (relatywnie) maleć.
W latach 90 XX w. ekonomiści odkryli, że podobnie jest z zanieczyszczeniem środowiska: najpierw w wyniku rozwoju gospodarczego rośnie, by potem – również w wyniku rozwoju gospodarczego – maleć. Zaczęto mówić o środowiskowej krzywej Kuznetsa. Dowodów na prawdziwość tej teorii dostarcza historia krajów rozwiniętych. W powietrzu, którym oddychają ich obywatele, jest coraz mniej trujących tlenków azotu czy dwutlenku siarki, coraz czystsze są tam rzeki i jeziora, a powierzchnia lasów jest coraz większa. Szacuje się zresztą, że wystarczy, by dochód danego kraju osiągnął pułap 4,6 tys. dol. na głowę, by zjawisko deforestacji przestało występować, a z danych satelitarnych wynika nawet, że terenów zielonych przybywa już w ogóle w bilansie netto całej Ziemi. I to mimo wycinki lasów w Amazonii.
Od 1989 r. polskie środowisko naturalne również korzysta z proekologicznego oddziaływania wzrostu gospodarczego. Za czasów PRL o środowisko nie dbano niemal wcale. Priorytetem był przemysł ciężki. Jeszcze w 1988 r. wyemitowaliśmy do atmosfery 4 mln ton dwutlenku siarki, co plasowało nas wśród najbardziej zanieczyszczonych krajów Europy (obok NRD i ZSRR). „W okolicach lasów w Górach Izerskich leciał z nieba rozcieńczony kwas siarkowy. Kwaśne deszcze zniszczyły wielkie lasy górskie na terenie 15 tys. km kw. To była największa katastrofa ekologiczna w Europie! A woda? Z 822 miast zaledwie 274 miały biologiczne oczyszczalnie ścieków, a 172 – mechaniczne. W pozostałych nieoczyszczone ścieki płynęły prosto do rzek i jezior. Ponad 40 proc. wód uznawano za pozaklasowe” – przypominał w 2014 r. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” prof. Maciej Nowicki, ekolog i były minister środowiska. Kwaśne deszcze są już w Polsce przeszłością, woda jest czystsza, a smog nie jest tak groźny jak kiedyś, bo nie występuje już zjawisko kwaśnego smogu, czyli tej jego odmiany, która w grudniu 1952 r. zabiła w Londynie 12 tys. osób. Nawet zwykły smog osiąga o wiele mniejsze stężenia niż za komuny. Na przykład w Krakowie w latach 2015–2016 były one o niemal 80 proc. niższe niż w 1972 r. Postęp jest zauważalny.
Zbawienny silnik i końskie łajno
Skąd ten zbawienny wpływ wzrostu PKB na środowisko się bierze? Chodzi o nasze preferencje i hierarchię potrzeb. Gdy społeczeństwa zaczynają się bogacić, stają się coraz bardziej wysublimowane. Najpierw chcemy dbać o higienę osobistą, kupujemy więc mydło i szampon, a potem dopiero dbamy o naturę i zaczynamy się przejmować tym, by zanieczyszczona detergentami woda nie zabrudziła rzeki, bo to w końcu zniszczy zarówno przyrodę, jak i nasze zdrowie. Gdy stajemy się ekologicznie świadomi, w ślad za nami podążają przedsiębiorcy, starając się na ten fakt odpowiedzieć swoimi produktami.
Często jednak to firmy niejako niechcący przyczyniają się do postępu środowiskowego. Celem pierwszych producentów aut nie było ratowanie ludzkiego zdrowia, a jednak zrobili to, uwalniając nas od wątpliwej przyjemności wdychania drobinek końskiego łajna. Konie były przed wynalezieniem silnika głównym środkiem transportu (np. po Nowym Jorku na początku XX w. jeździło ich jeszcze 200 tys.), a ich odchody były groźniejsze niż smog samochodowy. Pełne były patogenów wywołujących m.in. cholerę, tyfus czy żółtą gorączkę. Innym przykładem zmian gospodarczych, które oczyściły powietrze, było wydobycie gazu ziemnego jako alternatywy do spalania węgla. W USA ten proces rozpoczął się już w latach 20 XX w. i doprowadził do opracowania skutecznych technologii wydobycia gazu łupkowego, ograniczając też zużycie ropy.
Oprócz mniej szkodliwych dla środowiska produktów czy coraz skuteczniejszego ich recyklingu mniej szkodliwe stają się także technologie ich wytwarzania. Większa waga przywiązywana jest do energooszczędności produkcji i do jej bezpieczeństwa.
To ostatnie jest szczególnie istotne w przypadku wydobycia surowców. Szwedzki ekonomista Johan Norberg w książce „Postęp: 10 powodów, aby z radością patrzeć w przyszłość” podaje, że między 2000 r. a 2014 r. do oceanów wyciekło w sumie ok. 257 tys. ton ropy, a więc tyle, ile wyciekało w latach 70 XX w. w ciągu jednego tylko roku.
Nowe ekologiczne technologie pojawiają się codziennie, ale na szczęście nie jest tak, że korzystać mogą z nich wyłącznie społeczeństwa zamożne. Przeciwnie – w wyniku globalizacji w różnym tempie rozprzestrzeniają się one po całym świecie. Dzięki temu szansę na pozbycie się smogu i innych zanieczyszczeń mają kraje takie jak Chiny, które zresztą już zaliczają tu pierwsze sukcesy.
Takie spontaniczne rozlewanie się nowych technologii po całym globie sprawia, że chociaż – jak wyliczyli Gene M. Grossman i Alan B. Krueger – wzrost PKB zaczyna działać na korzyść środowiska, gdy dochód per capita przekracza poziom 17 tys. dol., to relatywny postęp ekologiczny odbywa się nawet w państwach uznawanych za biedniejsze. Z indeksu wydajności środowiskowej (Environmental Performance Index) wynika, że od 2004 r. do 2014 r. stan środowiska polepszał się w 172 na 178 badanych państw.
Czy więc wystarczy poczekać, aż odpowiednio się wzbogacimy i zmodernizujemy, by problem smogu zniknął? Cóż, nie wszyscy mają tyle cierpliwości. Co z tego, że za 30 lat smog będzie mniejszy, skoro ja i moje dzieci oddychamy skażonym powietrzem. To zastrzeżenie wydaje się całkowicie uzasadnione. Dlatego wielu ekologów i wiele ruchów społecznych podkreśla znaczenie doraźnych kroków regulacyjnych i norm.
Trzecia droga, czyli znów rynek
Aż do drugiej połowy XX w. uważano, że istnieją tylko dwa sposoby na radzenie sobie z zanieczyszczeniem środowiska. W obydwu kluczową rolę odgrywał rząd. Pierwszy – to państwowe odgórne zarządzanie i kontrola. Rząd ustala normy zanieczyszczeń, wprowadza zakazy i nakazy, a armia urzędników pilnuje ich przestrzegania pod groźbą surowej kary za niespełnianie wymogów. Drugi to podatek Pigou. Jego nazwa pochodzi od nazwiska brytyjskiego ekonomisty Arthura Pigou, jednego z pionierów badań nad efektami zewnętrznymi, takim oddziaływaniem ekonomicznej aktywności ludzkiej, które dotyka osoby postronne. Może być ono pozytywne (pszczoły z mojego ula zapylają twoje rośliny) bądź negatywne. Do negatywnych efektów zewnętrznych należy zanieczyszczenie środowiska – ścieki z fabryki spływające do rzek, wydobywające się z przydomowych pieców chmury toksycznego dymu, spaliny samochodowe itd. Idea podatku Pigou jest prosta. Nakłada on dodatkowy koszt na stronę będącą źródłem negatywnych efektów zewnętrznych. Jeśli moja firma produkuje coś, czego efektem ubocznym jest skażenie powietrza, będę musiał wpisać koszt tego skażenia w mój biznesplan i jakoś na to zareagować – zmniejszyć produkcję albo zainstalować nowoczesne filtry. Podobnie jeśli mój domowy piec emituje zanieczyszczenia, to albo będę mniej w nim palił, albo kupię bardziej ekologiczny.
Pigou i inni ekonomiści sądzili, że dzięki podatkom można osiągnąć optymalny poziom produkcji i konsumpcji przy jednoczesnym znacznym ograniczeniu efektów zewnętrznych. To przekonanie okazało się błędne. Podatki Pigou zaburzają proces alokacji kapitału i prowadzą do nieoptymalnej produkcji w gospodarce. Natomiast odgórne normy i kary za ich nieprzestrzeganie na pierwszy rzut oka wyglądają atrakcyjnie, ale niosą ze sobą ogromne koszty egzekucji.
Na szczęście jest jeszcze Ronald Coase (zmarły w 2013 r.), który dla ekonomii zasłużył się jeszcze bardziej niż Kuznets i Pigou razem wzięci. Coase pokazał, w jaki sposób rynek – przy niewielkiej pomocy rządu – może poradzić sobie z negatywnymi efektami zewnętrznymi. Zauważył, że rzeczywistymi autorami negatywnych efektów zewnętrznych są zarówno ich emitent, jak i poszkodowany. Gdyby bowiem ten drugi nie znajdował się w obrębie działania tego pierwszego, problem by nie istniał. Z obserwacji tej Coase wysnuł wniosek, że kluczem do radzenia sobie z problemem są rynkowe negocjacje – możliwe jednak wyłącznie wtedy, gdy dokładnie wiadomo, co jest czyje. Innymi słowy, gdy na rynku mamy jasno zdefiniowane prawa własności i uprawnienia z nimi związane. Klasyczny przykład to emisja zanieczyszczeń do rzeki przez fabrykę, która szkodzi rybakom. Dopóki rzeka jest niczyja, nie ma czego negocjować. Gdy jednak należy do fabryki, ta może zażądać od rybaków opłat za jej niezatruwanie. I odwrotnie – jeśli należy do rybaków, będą mogli zażądać od fabryki opłat za pozwolenie na jej zatruwanie. Warunkiem, by negocjacje były skuteczne, są niskie, wręcz zerowe koszty transakcyjne, czyli koszty będące sumą wszystkich działań, które trzeba przeprowadzić, by dana transakcja doszła do skutku.
I właśnie ze względu na nie inny noblista James Meade uważał, że pomysł Coase,a radzenia sobie z efektami zewnętrznymi w praktyce zbyt często okaże się, cóż... tylko teorią. Meade za przykład dawał producentów miodu i właścicieli pól, twierdząc, że na tym rynku zawsze będzie deficyt pszczół miodnych i pszczół zapylających rośliny.
– Zdaniem Meadego właściciele pól będą korzystać za darmo z zapylania, bo to dla nich pozytywny efekt zewnętrzny, co z kolei będzie zniechęcać właścicieli pszczół do zwiększania pasiek. To zastrzeżenie okazało się jednak empirycznie fałszywe. W samych tylko Stanach Zjednoczonych branża usług zapylania warta jest ok. 15 mld dol. Pszczelarze objeżdżają ze swoimi pszczołami cały kraj i sprzedają ich usługi. Zasięg lotu pszczół jest niewielki, więc mają pewność, że nie skorzysta na tym nikt postronny. Coase miał rację – tłumaczy prof. Alex Tabarrok z George Mason University.
W przypadku dobra, jakim jest powietrze, problem jest jednak większy. Trudno ustalić, kto jest jego właścicielem – jest ono w ciągłym ruchu i w pewnym sensie wszyscy oddychamy tym samym. Niektórzy uważają, że wystarczy przypisać własność przestrzeni powietrznej znajdującej się w obrębie nieruchomości jej właścicielom, by problem rozwiązać. Jeśli ktoś zanieczyści ich powietrze, można będzie uznać to za wtargnięcie czy też agresję i pozwać go do sądu o odszkodowanie. Strona emitująca skażenie będzie zaś mogła w ramach negocjacji zaoferować opłaty w zamian za możliwość zanieczyszczania naszej przestrzeni. Niestety, ten pogląd się nie broni. Legalne stwierdzenie, że zanieczyszczenie powietrza to rodzaj kryminalnej agresji, oznacza w praktyce zakaz jakiejkolwiek działalności rynkowej – większość naszych działań ma w tym kontekście przecież jakieś negatywne efekty zewnętrzne. Nawet samo to, że oddychamy.
Kolejna rzecz to liczba stron biorących udział w negocjowaniu ceny zanieczyszczenia. Obecnie jest ich niemal 7,8 mld (co najmniej tyle, ilu ludzi na Ziemi). Żeby więc dogadać się na rynku z wszystkimi stronami, emitent zanieczyszczeń musiałby prowadzić mnóstwo negocjacji jednocześnie, przy czym osiągnięcie jednolitej ceny byłoby tym trudniejsze, że każdy oddychający chciałby wycisnąć z niego jak najwięcej: skoro A wynegocjował kwotę N, to ja wynegocjuję 2xN. Co więcej, zanieczyszczenia nie zawsze szkodzą bezpośredniemu sąsiedztwu. Korea Południowa ma problem ze smogiem nie dlatego, że wytwarzają go umiejscowione na jej terenie zakłady, a dlatego, że przylatuje on do niej z Chin. Słowem, koszty transakcyjne w przypadku urynkowienia powietrza okazują się zbyt wysokie.
Zwolennicy Ronalda Coasa mają na to odpowiedź. Skoro tradycyjny rynek akurat w tym względzie zawodzi, trzeba stworzyć rynek zupełnie nowy. Któż miałby go stworzyć? Cóż... rząd. – Taki nowy rynek to np. pozwolenia na emisję zanieczyszczeń. Rząd emituje taką ich ilość, by odpowiadała ona pożądanej redukcji zanieczyszczeń i pozwala nimi handlować. W ten sposób rynek sam odkrywa, w których firmach redukcja jest tania i nie potrzebują one zezwoleń, a w których droższa i opłaca się je zakupić. Efektem jest niższy koszt redukcji zanieczyszczeń, a to oznacza, że można ograniczać je na jeszcze większą skalę – tłumaczy prof. Tabarrok. Realnym przykładem rynku stworzonego w tym duchu są pozwolenia na emisję dwutlenku węgla, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by takie pozwolenia obejmowały większą liczbę szkodliwych substancji.
Po pierwsze, nie szkodzić
W Polsce głównymi emitentami zanieczyszczeń nie są zakłady przemysłowe (zdążyły się już zmodernizować), a gospodarstwa domowe. Nawiasem mówiąc, dokładne dane statystyczne tak bardzo różnią się tu w zależności od źródła, że nie ma sensu ich cytować. Warto tylko podać za Polskim Alarmem Smogowym, że aż 3,5 mln na 5 mln wszystkich gospodarstw domowych w Polsce ogrzewane jest piecami węglowymi, w których spala się – oprócz węgla i drewna – cokolwiek, co się pali.
Jak to zjawisko ograniczyć, by jednocześnie nie uderzyć po kieszeni najbiedniejszych? Niestety, nasz rząd przywiązany jest do tradycyjnych rozwiązań, a więc zakazów i norm. Od 1 października 2017 r. obowiązuje np. zakaz sprzedaży kopciuchów, czyli pieców, w których można palić wszystkim, a trwają też prace nad normami dla paliw stałych.
Tyle że zwykli Kowalscy nie zanieczyszczają środowiska ze względu na złośliwość, lecz ze względu na niską zamożność i, co za tym idzie, niewielką świadomość problemu. Właściciele trujących pieców nie są grupą jednorodną – jednych po kieszeniach zakazy i normy uderzą bardziej niż innych. W końcu istnieją też tacy, którzy zmian zupełnie nie odczują, bo trują ze zwykłego przyzwyczajenia, a nie z ubóstwa (dotąd nie mieli motywacji, by wymienić piec na lepszy).
Ta konstatacja powinna mieć fundamentalne znaczenia dla jakiejkolwiek próby rządowej interwencji w tym zakresie. Mogłaby natchnąć polityków, by zamiast dyktować ludziom, co mogą kupować i co mogą produkować, zastosować rozwiązanie w stylu Coase,a. Czy nie można zaprojektować pozwoleń na emisję zanieczyszczeń tak, by handlować nimi mogły między sobą pojedyncze gospodarstwa domowe? Nie chodzi o to, by ludzie kupowali je za gotówkę – wartość tych pozwoleń mogłaby być przecież wyrażona np. w jakiejś dodatkowej sumie ulg podatkowych. Szkodzisz mniej, masz większe ulgi. Szkodzisz bardziej, mniejsze. Rynek sam odkryłby, kto truje, bo musi, a kto może po niskim koszcie obniżyć emisję zanieczyszczeń z domowego pieca. Oczywiście pojawia się tu problem koordynacji. Jak już wspomnieliśmy, w Polsce mamy aż 5 mln jednorodzinnych gospodarstw domowych. Czy w praktyce nie oznacza to chaosu?
Think big! – jak to mawia prezydent Donald Trump. Żyjemy w epoce dostępu do internetu – jeździmy Uberem, a na portalu Allegro codziennie przeprowadzanych jest 1,2 mln transakcji. Stworzenie elektronicznej giełdy dla takich pozwoleń połączonej z systemem elektronicznych rozliczeń podatkowych nie wydaje się więc szczególnie karkołomnym zadaniem. A co z kontrolą? Skąd mielibyśmy wiedzieć, że dane gospodarstwo faktyczne emituje tyle, ile może? Duża grupa ludzi próbowałaby oszukiwać system, ale i tu z pomocą mogą nam przyjść nowe technologie. Zainstalowanie 5 mln czujników przy kominach w długiej perspektywie będzie znacznie tańsze niż zatrudnienie armii kontrolerów.
Mówiąc jednak szczerze, powyższy pomysł to tylko bryk dla tych niecierpliwych, którzy koniecznie chcą wykorzystać rząd do naprawy świata. Jest jeszcze inny sposób, dzięki któremu można uniknąć zarówno uciekania się do państwowej interwencji, jak i zdawania się na relatywnie powolny proces rynkowy.
Siła wspólnoty
Jak przekonująco udowodniła Elinor Ostrom (jedyna kobieta, która otrzymała Nagrodę Nobla z ekonomii), efektywne zarządzanie zasobami naturalnymi jest możliwe w oparciu o regulujące je przekonania i zwyczaje danej społeczności.
„Ostrom analizowała np. wycinkę lasów w XIII-wiecznej Szwajcarii i XVI-wiecznej Japonii czy systemy nawadniania pól w różnych regionach XV-wiecznej Hiszpanii. Badania te pokazują, że złożone umowy egzekwowane przez zarówno normy lokalne, jak i efektywny monitoring, są w stanie poradzić sobie z problemami gapowicza, które standardowa teoria ekonomii i być może wulgarny libertarianizm uważa za rozwiązywalne tylko przy użyciu praw własności. Poradzenie sobie z zatruwaniem powietrza jest oczywiście poważniejszym problemem, bo dotyczy on znacznie większej populacji, ma bardziej rozproszone źródła i konsekwencje, ale warto uświadomić sobie, że wolnościowe rozwiązanie tego problemu nie musi być z konieczności rozwiązaniem rynkowym” – tłumaczy w artykule „Prawa własności nie zawsze są rozwiązaniem wolnościowym” Sanford Ikeda, ekonomista ze State University of New Jork w Purchase.
Jak jednak oddolnie wytworzyć jako społeczeństwo odpowiednie normy, by ani prywatyzowanie wody i powietrza, ani uciekanie się do przymusu państwowego nie były konieczne? To zadanie dla tych, którzy realnie kształtują opinię publiczną. Raczej nie dla szkół, a dla różnej maści aktywistów (choćby tych z alarmów smogowych) czy wspólnot religijnych, które mogłyby ramię w ramię przeprowadzić akcję uświadamiania ludzi, jakim złem dla nich samych jest smog i wytworzyć klimat, w którym osoby szkodzące innym przez jego produkowanie poddawane byłyby jakiemuś rodzajowi społecznego naznaczenia. Brak akceptacji ze strony współziomków boli bardziej niż jednorazowy mandat. Że taka zmiana w społecznej świadomości jest niemożliwa? Bzdura – w tych czasach wszystko jest możliwe, skoro np. olbrzymią popularność zdobywają zupełnie oddolnie nawet takie kurioza, jak ruchy antyszczepionkowe. Trzeba tylko prześledzić mechanizmy tej popularności i zastosować je w dobrym celu.
Trudno ustalić, kto jest właścicielem powietrza. W pewnym sensie wszyscy oddychamy tym samym. Niektórzy uważają, że wystarczy przypisać własność przestrzeni powietrznej znajdującej się w obrębie nieruchomości jej właścicielom, by problem rozwiązać