MEN powinien się zatrzymać, chyba że reforma ma inne cele niż te, o których publicznie opowiada minister Anna Zalewska. Takie, których realizację zapewni tylko trzęsienie ziemi w szkołach.
Na prace nad reformą edukacji jest bardzo mało czasu. Aby zmiany można było wprowadzać od września, prezydent powinien podpisać wprowadzającą je ustawę do końca roku. Tymczasem Sejm ma zająć się ustawą dopiero 29 listopada. Do ostatniego posiedzenia w tym roku zostanie więc na wszystkie parlamentarne prace 17 dni. Ekstremalnie mało czasu jak na procedowanie 658 stron ustawy i przepisów wprowadzających likwidację gimnazjów, wydłużenie o dwa lata szkół podstawowych i o rok – średnich, a także dwustopniową szkołę branżową w miejsce zawodówki.
Rząd ustami Elżbiety Witek, szefowej gabinetu politycznego premier, przekonuje jednak, że w reformatorskim marszu się nie cofnie. Aby potwierdzić konieczność takiego postępowania, PiS przywołuje w mediach społecznościowych sondaż IBRIS, w którym 67,9 proc. Polaków opowiedziało się za reformą. Powszechne poparcie dla zmiany jest jednak zaklinaniem rzeczywistości. Przywoływana ankieta pochodzi z października 2015 r. Według sondażu tego samego ośrodka z października 2016 r. poparcie dla reformy spadło o 20 pkt proc. Dokładnie o tyle zwiększył się za to odsetek badanych źle oceniających zmianę. Przeciw jest już 48,3 proc.
Dla partii, która swoje główne ruchy kształtuje na podstawie sondaży, gwałtowny spadek notowań przebudowy systemu edukacji może być bardzo poważnym argumentem za odejściem od pomysłu likwidacji gimnazjów. Reformowanie oświaty to bowiem dla PiS coraz bardziej niebezpieczna gra na utratę poparcia. Wiedzą o tym partyjne doły, które buntują się na wieść o zmianach. Jak zwracał mi uwagę jeden z polityków: – Nikt nie może głośno skrytykować reformy. Ale ci, którzy jej nie popierają, po prostu odsuwają się od tej sprawy. Proszę zauważyć, że na początku o zmianach wypowiadali się jeszcze szeregowi posłowie, dzisiaj została tylko minister edukacji i jej najbliższe otoczenie – Ela Witek, Marzena Machałek (wiceprzewodnicząca sejmowej komisji edukacji z ramienia PiS, odpowiedzialna za przeprowadzenie zmiany przez Sejm – red.). Reszta czeka i stara się nie być kojarzona z tym projektem.
Jak pisaliśmy w DGP, partyjne doły starają się wręcz podgryzać reformę, np. interweniując u prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Skąd zmiana? Co prawda likwidacja gimnazjów, wprowadzenie ośmioklasowych szkół podstawowych i wydłużenie o rok szkół średnich były zapisane w programie wyborczym partii, ale nie były w nim ujęte konsekwencje takich kroków. A te okazały się przerastać wyobrażenia polityków. Wbrew zapewnieniom minister edukacji Anny Zalewskiej, że teoria szkolnego chaosu to wrzutka opozycji, samo dostosowanie sieci szkolnej to w wielu gminach gwarantowany bałagan na najbliższych pięć lat.
Do spadającego poparcia dochodzi aktywizacja środowiska nauczycielskiego. W ubiegłym tygodniu do Warszawy przyjechało kilkanaście do 50 tys. pedagogów (statystyki policji i Związku Nauczycielstwa Polskiego nie są zgodne), którzy przeszli pod MEN, domagając się wstrzymania prac nad reformą. Jeśli masowo dołączą do nich rodzice, a słupki poparcia dla zmiany nadal będą się zmniejszać, może się okazać, że z reformy trzeba się będzie wycofywać. Jeśli taka decyzja faktycznie miałaby zapaść, dla PiS im szybciej, tym lepiej. Dopóki projekt nie jest jeszcze podpisany, jest szansa, by wyjść z tego z twarzą.
1 Scenariusz pierwszy to przesunięcie reformy o rok tak, by dać samorządom czas na przygotowanie się do zmian. Na razie MEN nie ujawnił jeszcze niczego: nie ma ramowych planów nauczania (czyli liczby lekcji, które trzeba będzie przeznaczyć na poszczególne przedmioty na różnych etapach edukacji) ani podstaw programowych (określają, czego uczniowie mają się dowiedzieć). Co za tym idzie – nie ma też podręczników. Ponieważ nie ma również podpisanej ustawy, samorządy odmawiają publikowania projektów sieci szkolnej. Nie ma więc także informacji, do jakiego budynku i z jaką klasą po wakacjach będzie chodził szóstoklasista. To budzi największe obawy wśród rodziców. Gdyby gimnazja zacząć wygaszać nie od najbliższego, a od kolejnego roku szkolnego, można by w spokoju przygotować książki, dokumenty, przeszkolić nauczycieli z nowych wymagań i uspokoić rodziców, konsultując z nimi zmiany.
2 Scenariusz drugi zakładałby przesunięcie reformy tak, by w nowy system weszły dzieci, które w przyszłym roku pójdą do czwartej klasy. Gdyby MEN w tym roku opracowało programy nauczania, przyszła czwarta klasa miałaby już perspektywę całego cyklu nauki. Wydawcy zdążyliby przygotować książki, nauczyciele podzielić materiał między lata i przeszkolić się z nowych wymagań, a dyrektorzy zaplanować zatrudnienie nauczycieli do przedmiotów przyrodniczych. Samorządowcy mieliby z kolei trzy lata na szczegółowe dopracowanie sieci szkolnej. W tym układzie gimnazja zaczęto by wygaszać w 2020 r.
Takie rozwiązanie – z pewną modyfikacją – Ministerstwu Edukacji Narodowej sugerował nawet przychylny reformie prawicowy publicysta Piotr Zaremba. Na łamach „W Sieci” pisał: „Byłoby lepiej, aby to dzieci, które poszły w tym roku do klasy czwartej, przeszły cały nowy tryb nauczania niejako od początku. Oznaczałoby to zapowiedź reformy i prace nad nią, ale jej realne odłożenie – nawet o dwa lata. W imię jakości nauczania. W imię tego, żeby żaden rocznik nie padł ofiarą eksperymentu, wpadając w czarną dziurę”.
W tych dwóch scenariuszach wystarczyłoby, że minister edukacji przyznałaby, że podczas licznych spotkań, które odbywa z samorządowcami i nauczycielami, usłyszała wiele głosów, które skłoniły ją do odłożenia reformy w czasie. To zresztą nie byłaby nowość w sposobie dyskusji minister edukacji. Anna Zalewska nieustannie przekonuje, że ludzi słucha i dlatego robi reformę (na moje prośby o przesłanie choćby jednej pozytywnej opinii o reformie edukacji resort jednak nie odpowiedział od 7 października). Takich głosów, które sugerują choćby opóźnienie reformy, związkowcy, badacze oświaty, działacze stowarzyszeń oświatowych publikowali natomiast na pęczki. Opóźnienie reformy wreszcie uwiarygodniłoby minister jako tą, która ludzi rzeczywiście słucha. Wystarczyłaby wspólna konferencja prasowa, na której Anna Zalewska przyznaje: przekonaliście mnie. Jeśli tak się nie stanie, być może PiS będzie zmuszony do wdrożenia scenariusza trzeciego.
3 Scenariusz trzeci: wprowadzenie do gry prezydenta. Andrzej Duda w rozmowie z telewizją Polsat przyznał, że jeśli uwagi samorządów i nauczycieli nie zostaną przez MEN uwzględnione, będzie się zastanawiał nad podpisaniem ustawy. Później co prawda wielokrotnie zapewniał o swoim poparciu dla reformy, ale gdyby w awaryjnym trybie trzeba było zapobiegać jakimś wielkim wpadkom, prezydencka karta mogłaby wrócić do gry. Jako arbiter i strażnik narodowego interesu to on mógłby zaproponować opóźnienie reformy o rok lub trzy lata. Lub – w wyjątkowej sytuacji – także bardziej radykalne rozwiązanie. O takie rozwiązanie zaczynają zresztą upominać się obywatele. Podczas wizyty w Zabrzu Andrzeja Dudę przywitał transparent: „Panie prezydencie, ratuj gimnazja”. Na Twitterze coraz częściej pojawiają się zdjęcia rodziców trzymających kartki z napisem: „Prezydencie #NIEpodpisuj”.
4 Scenariusz czwarty: to zupełne wycofanie się z likwidacji gimnazjów. Wciąż jeszcze można go wdrożyć na podobnych zasadach jak pierwsze – czyli po przyznaniu, że rząd nadal słucha obywateli. Może okazać się też awaryjnym wyjściem, jeśli reforma przyniesie spektakularną porażkę sondażową, ogólnopolski strajk nauczycieli lub po prostu samorządom nie uda się jej wprowadzić bez wywoływania wielkich konfliktów społecznych. Takie rozwiązanie mogłoby uratować partię, gdyby ta zafundowała sobie drugi czarny protest – czyli masowe demonstracje, takie jak po jesiennej zapowiedzi zmian w ustawie aborcyjnej. Przemarsze przeszły wówczas przez wszystkie największe miasta Polski, a PiS rakiem wycofał się z poparcia zaostrzającego prawo antyaborcyjne projektu. Ten scenariusz można by wdrożyć nawet w ostatniej chwili – zanim samorządy podejmą uchwały intencyjne w sprawie sieci szkolnej.
Ten ostatni ze scenariuszy użyty w scenerii konfliktu nie obyłby się bez ofiar. Musiałby zakładać dymisję minister edukacji Anny Zalewskiej. A być może także stałby się pretekstem do dymisji premier Beaty Szydło, która otwarcie i lojalnie ją popiera (jeśli reforma edukacji by upadła, ciężko byłoby zadbać o wiarygodność premier). Razem z nimi musiałaby zapewne ucierpieć także reszta dolnośląskiego „pokoju nauczycielskiego”, który obecnie stanowi zaplecze reformy: Elżbieta Witek i Marzena Machałek.
W zamian w MEN mógłby pojawić się mąż opatrznościowy – szef resortu spoza dotychczasowej pierwszej linii polityków PiS – zdolny do uspokojenia nastrojów społecznych. Ktoś, kto na przykład zreformuje na pisowską modłę programy nauczania bez rewolucyjnych zmian w strukturze.
Jeśli na sytuację w oświacie spojrzeć zdroworozsądkowo, któryś ze scenariuszy MEN powinien wdrożyć jak najszybciej. Politykom PiS wypadły bowiem z ręki wszystkie argumenty za wywracaniem do góry nogami struktury szkolnictwa. Gimnazja się sprawdziły: młodzi Polacy dzięki gimnazjom zrobili spory awans edukacyjny mierzony m.in. badaniami PISA – do poziomu 15-latka nasi uczniowie są jednymi z najzdolniejszych na świecie. Problemy zaczynają się później, i to na reformowaniu wyższych etapów należałoby się skupić (przyznają to zresztą sami kuratorzy). Gimnazja wyrównują szanse: w PISA najbardziej podciągnęli się najgorsi do tej pory uczniowie. W gimnazjach przemocy jest mniej niż w podstawówkach: pokazują to analizy Instytutu Badań Edukacyjnych. Rektorzy nie popierają likwidacji gimnazjów: obaliła ten mit „Gazeta Wyborcza”, po prostu pytając wszystkich o zdanie. Reforma jest nieprzygotowana: wciąż nie ma programów i podręczników, samorządy muszą wyposażyć 10 tys. podstawówek w sprzęty dla uczniów z siódmej i ósmej klasy (pracownie przedmiotowe, wyższe stoły i krzesła), nie wiadomo też, co z uczniami szkół artystycznych, sportowych, muzycznych.
MEN powinien się zatrzymać, chyba że reforma ma inne cele niż te, o których publicznie opowiada minister Anna Zalewska. Takie, których realizację zapewni tylko trzęsienie ziemi w szkołach.
W książce „My” dziennikarka Teresa Torańska zamieściła wywiad m.in. z Jarosławem Kaczyńskim, dziś szefem PiS. Rozmawiają o dekomunizacji, polityk klaruje dziennikarce, że ta jest niezbędna, żeby budować nową jakość w kraju. „Gospodarka jest regulowana w ogromnej mierze przez siatkę przeróżnych układów, wcale niekoniecznie władzy państwowej, i w gruncie rzeczy nie ma konkurencji rynkowej, ale istnieje konkurencja tych układów. Uważałem, że nam to grozi, ponieważ z jednej strony wprowadzano rynkowy system gospodarczy, a z drugiej: działała dawna siatka zależności i przywilejów od najniższego szczebla począwszy – brygadzisty w fabryce rozdzielającego robotę dla swoich kolesiów od wódki, z partii czy ORMO, na prezydencie kończąc i na dodatek układ ten w miarę upływu czasu się petryfikował. Należało go rozbić, a nie liczyć, że albo reguły rynkowe same z siebie go przebiją, albo zbankrutują wszystkie wielkie przedsiębiorstwa, co byłoby pewnym remedium, ale nieosiągalnym, bo wszystkie by przecież nie padły”.
Układ był centralnym pojęciem polityki Jarosława Kaczyńskiego w czasie ostatnich rządów PiS w latach 2005–2007. Choć dziś w retoryce partii nie ma po nim śladu, skutki reform prowadzonych przez partię mogą doprowadzić do wymiany oświatowych brygadzistów. Z pewnością nie będzie już 7 tys. dyrektorów gimnazjów. Przekształcenia szkół podstawowych z mocy prawa otworzą drogę do wymiany 13 tys. dyrektorów szkół podstawowych, a także dyrektorów szkół zawodowych.
Trudno uwierzyć, żeby rewolucjonizowanie oświaty miało na celu realizację takiego projektu. Jeszcze ciężej byłoby jednak wierzyć w to, że zmiana proponowana przez PiS tak naprawdę nie ma żadnego celu. A – jeśli wykreślić powyższą wersję – na to właśnie będzie wyglądało.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej