Produkcja magistrów na masową skalę spowodowała, że maturą dla studenta jest doktorat. Ale w kuźni elit też coraz ciaśniej, bo na studia doktoranckie walą tłumy jak do sklepu podczas wyprzedaży. Z promocji korzystają uczelnie, które robią interes na doktorantach bez stypendium.
W akademickiej hierarchii statut doktoranta jest niedookreślony. To już niby nie student niedosypiający z powodu nadmiaru zajęć, kolokwiów i egzaminów, ale jeszcze nie pracownik, który posiada stopień naukowy i znaczący dorobek. Doktorant ma się przyuczać do samodzielnej pracy naukowej, zdawać egzaminy, robić badania, pisać rozprawę, a jednocześnie prowadzić zajęcia ze studentami, za które uczelnia nie zapłaci mu złamanego grosza, bo nie jest jej pracownikiem. Dydaktykę trzeba więc traktować jak trening motywacyjny. A trening – jak wiadomo – czyni mistrza. Choć od doktoranta do profesora droga nieskończenie długa. – Doktorant to ni pies, ni wydra. Wisi na promotorze albo na dziekanie i lepiej, żeby nie podskakiwał. A jeśli podpadnie, czeka go śmierć cywilna. Najgorzej jest na uczelniach artystycznych, których jest mniej, więc wszyscy dziekani dobrze się znają i wystarczy kilka telefonów, by na dobre uziemić człowieka i zablokować mu karierę – słyszę w fundacji Fundusz Pomocy Studentom.
Andrzej postanowił robić doktorat, bo magisterium nie wyczerpuje jego ambicji naukowych. – Kategoria studenta się pauperyzuje. Papier magistra przestał cokolwiek znaczyć – narzeka. Jest humanistą, zna języki, biegle operuje fachową terminologią, co i rusz wplatając do naszej rozmowy elementy łaciny, bynajmniej nie podwórkowej, lecz akademickiej. Znaczy się – intelektualista! Teraz kontynuuje naukę na Uniwersytecie Warszawskim i jest szczęśliwy, że dostaje jakiekolwiek stypendium, bo większość towarzyszy niedoli na roku nie ma i tego, ciesząc się z legitymacji i zniżki na pociąg. W dodatku zawnioskował o środki na badania statutowe i dostał 3 tys. zł, z czego kupił parę książek i sfinansował sobie udział w kilku konferencjach. Wcześniej nie dostał, ponieważ nie wiedział, że może się ubiegać. Studia doktoranckie nazywa metaforycznie terra incognita, czyli nieznanym lądem, który trzeba odkrywać na własną rękę. Ale już stwierdzeniem, że na dużą karierę naukową nie ma szans, Andrzej nie odkrywa Ameryki. U niego na wydziale doktorzy po pięćdziesiątce nie osiągają profesury. A on sam dopiero ledwo przekroczył trzydziestkę. Jeśli więc wytrwa w akademickim znoju, na najważniejszy awans poczeka do spokojnej starości.
Takich jak Andrzej – uczestników studiów trzeciego stopnia – jest na polskich uczelniach ponad 40 tys., z czego nieco ponad trzy czwarte nie płaci za naukę. Liczba doktorantów od początku lat 90. lawinowo rośnie. W 1991 r. doktorat robiło zaledwie 2,7 tys. młodych naukowców, ale w ciągu dziesięciu lat chętnych przybyło aż dziesięciokrotnie! Największy, bo aż 40-proc. przyrost, przypadł na lata 2006–2013. Kłopot w tym, że ta krzywa rosnąca nijak nie pokrywa się z krzywą efektywności doktoranckiej włóczęgi, bo tempo nadawania stopni doktorskich już tak szaleńcze nie jest. W 2014 r. udało się zamknąć niecałe 6 tys. przewodów doktorskich. To dość mizerny bilans, zważywszy na to, że pretendentów do dyplomu jest nadpodaż, a szczęśliwców z dyplomem – przy tej nadprodukcji – wstydliwa mniejszość. Składa się na to kilka czynników.
Aby bezpiecznie dotrwać
Zacznijmy od tego, że pójść na studia i robić doktorat nie znaczy wcale zostać i doczekać do końca, a jeśli się dotrwa i dokończy, to też nie jest jeszcze powiedziane, że dojdzie do obrony dyplomu. Studia doktoranckie trwają przeważnie cztery lata. Zwyczajowo po przekroczeniu półmetka trzeba zacząć jeść tę żabę, podejmując męską decyzję o otwarciu przewodu doktorskiego. Do tego czasu można bezpiecznie studiować i korzystać z miękkich benefitów, takich jak ulga komunikacyjna, dostęp do zbiorów bibliotecznych czy wnioskowanie o granty i stypendia. Po otwarciu przewodu schody do kariery robią się bardziej strome. – To związuje z uczelnią. Bo od tego czasu mamy już przypisanego promotora i temat rozprawy, który wprawdzie można zmienić, ale to pociąga za sobą pisanie podania i konieczność uzyskania zgody rady całej jednostki. Poza tym tego samego tematu nie można otworzyć w innej jednostce, co komplikuje sprawę niezdecydowanym – tłumaczy Michał Gajda, przewodniczący Krajowej Reprezentacji Doktorantów.
Mówi się, że doktorant z otwartym przewodem dobrze rokuje, bo poza tematem dysertacji ma zaczątek badań, no i przynajmniej jeden opublikowany artykuł w czasopiśmie naukowym. A im więcej artykułów, tym lepiej – dla doktoranta, ale przede wszystkim dla uczelni, bo dorobek uczestnika studiów trzeciego stopnia wpływa na prestiż jednostki macierzystej, co przekłada się na wyższą co roku dotację z budżetu państwa. – Uczelnie by wolały, żeby doktoranci bronili się artykułami, zamiast pisać własną rozprawę – śmieje się Piotr Kowzan, który sam robi doktorat z pedagogiki. Chociaż na jego kierunku studiów stopień doktora uzyskuje jedynie średnio co dziesiąty magister. Ma to związek ze zjawiskiem ABD (All But Dissertation), czyli przypadkami osób, które kończą studia, ale nie bronią pracy. – Nie mają doktoratu i niby ciągle są na uczelni, ale tak jakby ich nie było. Ludzie satelity – mówi Kowzan.
ABD najczęściej nie zamykają przewodu, bo albo popadli w konflikt z promotorem, albo ogrom badań zaczął ich przerastać i polegli pod ciężarem tematu pracy, albo założyli rodzinę i mają dzieci. Albo – jak Piotr – dostali angaż na uczelni i samodzielną pracę naukową muszą godzić z użeraniem się na zajęciach ze studentami. – Studia doktoranckie skończyłem dwa, trzy lata temu, ale jeszcze nie zamknąłem przewodu doktorskiego. A to dlatego, że zaproponowano mi asystenturę. I moje studia naturalnie wygasły. Wszedłem w uczelniany tryb z koniecznością wyrobienia pensum. Im więcej dydaktyki, tym mniej czasu na pracę naukową – przyznaje Kowzan.
Zakałą wydziałów są wieczni doktoranci. Czyli ci, którzy zaciemniają statystyki i utrudniają analizę czteroletniego przebiegu studiów. Na nic rachowanie, skoro nie wszyscy rozpoczynający doktorat ze startu wspólnego kontynuują naukę, a zwłaszcza otwierają przewód doktorski w tym samym czasie, poza tym jeśli już otworzą, to nie wiadomo, kiedy (przy założeniu, że to w ogóle nastąpi) go zamkną. Z danych GUS poświęconych „Szkołom wyższym i ich finansom” oraz analiz KRD wynika, że w 2014 r. spośród 5712 dyplomowanych absolwentów równo połowa zamknęła przewód po upływie dwóch lat od otwarcia, a pozostała odkładała dyplom w czasie – na 3–4 lata (2059 osób), na 5–6 lat (540), a niektórzy nawet na ponad 11 lat (35). Gdy do wydłużania przewodu dochodzi przeciąganie studiów, batem na opieszałych jest niepłacenie im stypendium, mimo że uczelnia cały czas dostaje środki na ten cel! Trudno jednak straszyć kijem, skoro na marchewkę – o czym później – łapie się zaledwie co piąty doktorant.
Tania siła doktorancka
Zmienił się też system robienia doktoratów. Teraz o dyplom starają się przeważnie studenci, a jeszcze w latach 90. była to domena głównie pracowników naukowo-dydaktycznych zatrudnianych przez uczelnie na stanowisku asystentów. – Obecnie liczba doktorantów czterokrotnie przewyższa liczbę asystentów – szacuje Aleksander Temkin z Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej. Statystyki przyznają mu rację. Od połowy ubiegłej dekady liczba tych drugich stopniowo maleje i dziś jest ich na uczelniach około 10 tys. (w ciągu ostatnich 10 lat to spadek aż o blisko 50 proc.!). Uczelnie na tym ubytku kadrowym zaoszczędziły, ponieważ odpadły koszty utrzymania obciążających etatów. – A doktoranci nie są pracownikami uczelni, więc nie trzeba im płacić wynagrodzenia ani odprowadzać świadczeń emerytalnych. Bo co innego stała pensja – tak jak w przypadku asystentów – a co innego co roku odnawiane stypendium doktoranckie, które nie podlega opodatkowaniu i oskładkowaniu – kontynuuje Temkin. Toteż na wielu uczelniach asystent jest zjawiskiem coraz rzadziej występującym w akademickiej przyrodzie. W jego buty wchodzi doktorant wykorzystywany jako tania siła robocza. Posyłanie naukowców na dorobku na odcinek dydaktyczny osładza uczelniom tęsknotę za przepracowanymi asystentami. Lepiej zagonić do roboty doktoranta, który i tak w ramach praktyk ma obowiązek odbębnić rocznie jedną trzecią z 240 godzin pensum asystenta. Pańszczyźniany obowiązek.
Czasami uczelnia podpisuje z doktorantem umowę o pracę, zapewnia etat i płaci za dydaktykę wynagrodzeniem, a nie obietnicą stypendium. W zamian za kiepsko płatną asystenturę doktorant kupuje sobie cenny czas – osiem lat spokoju na uzyskanie stopnia doktora. Kokosów z tego nie ma, bo minimalne miesięczne wynagrodzenie dla asystenta Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wyceniło w 2015 r. na 2450 zł brutto, z czego wychodzi niecałe 1800 zł na rękę. Ale jeśli dodać do tego inne dobra – jak w przypadku Kowzana – zapomogi na dzieci i środki z grantów badawczych, da się jakoś przeżyć. – Nie znam danych w skali kraju, ale w SGH ani jeden doktorant nie jest na asystenturze – twierdzi dr Jacek Lewicki, adiunkt w Szkoły Głównej Handlowej. Taka strategia też jest zrozumiała, bo wciąganie doktorantów na listy płac niesie ze sobą spore ryzyko. Z jednej strony etatowi magistrowie gwarantują uczelni środki budżetowe na swoje utrzymanie, z drugiej odcinają chlebodawcę od dużo wyższych fruktów, jakie jednostka dydaktyczna dostałaby za nich, gdyby nie zostali zatrudnieni, tylko mieli nadal status doktorantów hojniej opłacany przez ministerstwo.
Umasowieniu studiów trzeciego stopnia sprzyjają też ambicje kadry naukowej. Przynajmniej dwóch wypromowanych doktorantów i dodatkowo jeden z otwartym przewodem przybliża doktora z habilitacją do upragnionej profesury. A więcej profesorów na uczelni to – znowu – większe wpływy z dotacji budżetowej i możliwość rozszerzenia działalności wydziału o nowe kierunki studiów, do czego niezbędne jest określone minimum kadrowe. – Dlatego zdarzają się uczelnie, które na siłę szukają doktorantów, obiecując im złote góry. Doktoranci przychodzą na studia, a później okazuje się, że brakuje środków na badania, że nie ma pieniędzy na stypendium – wylicza Gajda. No właśnie – stypendia. Jak zwykle chodzi o pieniądze.
Stypendium jak płaca minimalna
Katalog świadczeń stypendialnych jest na tyle zróżnicowany, że aby nie komplikować sprawy, podzielmy przysługujące doktorantom środki na dwa koszyki. Z jednego – Funduszu Pomocy Materialnej – wypłaca się trzy rodzaje stypendiów: socjalne, dla osób niepełnosprawnych i dla najlepszych doktorantów, oraz zapomogi. W drugim koszyku mamy środki na stypendia naukowe, czyli – podstawowe i projakościowe, a także stypendium ministra za wybitne osiągnięcia dla doktorantów i stypendium dla wybitnych młodych naukowców. Dodajmy jeszcze, na marginesie, że osobny koszyk pomocowy powstał z myślą o doktorantach cudzoziemcach – w ich przypadku pieniądze mogą płynąć i uczelnianym, i rządowym strumieniem.
A teraz wróćmy do realiów. Głównym zajęciem marzycieli o doktoracie jest twarde stąpanie po korytarzach uczelnianych, czyli praca – naukowa (nad własnym dorobkiem) i dydaktyczna (nad potencjałem studentów). A za pracę zapłatą ma być stypendium. I jest. To znaczy bywa. Podstawowe comiesięczne stypendium doktoranckie jest wypłacane z zasobów dotacji dydaktycznej, którą każda uczelnia otrzymuje co roku od MNiSW. Świadczenie to nie może być niższe od 60 proc. minimalnego wynagrodzenia brutto asystenta, czyli obecnie – na czysto – wynosi 1470 zł. Mniej być nie może, może być więcej, ale uczelnie oszczędnie wydatkują. Stypendium podstawowe dostają więc wybrani. Według danych GUS w sezonie akademickim 2013/2014 spośród wszystkich 43 358 doktorantów pobierało je 8693, czyli co piąty beneficjent. Można ulec wrażeniu, że dostają najwybitniejsi, rozpoznana elita z masowego zaciągu. Ale to tylko wrażenie. Wygodne alibi dla uczelni.
Zasady przyznawania podstawowego stypendium określa rozporządzenie ministra z 2014 r. Z treści wynika, że przysługuje ono tym, którzy w terminie realizują program studiów, robią postępy w pracy naukowej, są zaangażowani w realizację badań lub z zaangażowaniem prowadzą zajęcia dydaktyczne ze studentami. Nie trzeba było mieć na studiach zajęć z logiki, aby wiedzieć doskonale, że pojęcia typu „postęp” albo „zaangażowanie” można dowolnie interpretować, i tak się dzieje. Andrzej, który robi doktorat, ma średnią 5,0 i wierzy, że m.in. dlatego dostaje comiesięczny bonus, mimo że ustawodawca – w przypadku doktorantów drugiego roku i starszych – milczy w kwestii uwzględniania ocen wpisywanych do indeksu. Czy zatem średnia 5,0 u notorycznie piątkowego ucznia znamionuje postęp? Jak mierzyć zaangażowanie doktorantów w dydaktykę, też do końca nie wiadomo. Może liczbą nadgodzin? O tym, komu przyznać stypendium podstawowe, na końcu decyduje rektor, ale wcale nie musi precyzować zasad w uczelnianym zarządzeniu. A skoro reguły gry są mgliste, uczelnie chętnie korzystają z ogólnikowych przepisów i rozdają świadczenia wedle uważania. – Nie wiem, kto na moim wydziale jest stypendystą. Nikt się nie chwali. Ale z tego, co się orientuję, mało osób ma stypendium podstawowe – przyznaje Andrzej. Mało, ponieważ doktorant ze stypendium to duży ból głowy.
Jeszcze dwa lata temu z ministerialnej dotacji podstawowej uczelnia dostawała na utrzymanie jednego studenta około 3300 zł. Tak, studenta, ponieważ i studenci, i doktoranci są w algorytmie rozdzielania dotacji uwzględniani razem. Otrzymana kwota to dopiero podstawa do dalszych obliczeń. Przemnaża się ją przez przeliczniki, dzięki którym wiadomo, ile uczelnię kosztuje pojedynczy uczestnik studiów. Wedle algorytmicznych ustaleń do 2014 r. w stosunku do wszystkich studentów stosowano przelicznik razy jeden, a dla doktorantów różnie: osobom bez prawa do stypendium przysługiwał przelicznik razy trzy, a stypendystom razy pięć. Wykonajmy zatem kilka prostych działań matematycznych, aby oszacować, jaki mógł być przybliżony koszt kształcenia osoby decydującej się na doktorat. Te 3300 zł mnożymy razy pięć i dostajemy kwotę 16,5 tys. zł – tyle szło na roczne utrzymanie doktoranta stypendysty. Jeżeli nasz doktorant uwijał się z obroną pracy w regulaminowym czasie, na jego czteroletnią naukę uczelnia przeznaczała łącznie 66 tys. zł. Przy założeniu, że rokrocznie brał stypendium podstawowe (i po roku nie wypadał do niższego przelicznika), z tej sumy wydatkowano na ten cel (przyjmując widełki 1200–1400 zł, bo kwota stypendialna ulegała wahaniom) ponad 60 tys. zł w skali całych studiów. Czyli dotacji nie wystarczało albo wystarczało ledwo, ledwo. Jeśli dodać do tego, że to przeważnie uczelnie pokrywają koszty obrony przewodu doktorskiego, co jest jednorazowym wydatkiem rzędu 16 tys. zł, widać jak na dłoni, że do doktoranta stypendysty trzeba tylko dokładać. I to całkiem sporo. Jaki interes mają zatem uczelnie w rozdawaniu podstawowego stypendium na lewo i prawo? Przyznajmy – niewielki.
Inaczej to wygląda w przypadku pozostałych 80 proc., którzy nic nie dostają. Oni do 2014 r. liczeni byli razy trzy, więc taki delikwent kosztował rocznie 10 tys. zł, a w skali całej czterolatki 40 tys. zł. Z tej puli można było opłacić mu obronę dyplomu i jeszcze sporo zostawało. Pokaźna różnica nie szła na marne. Zdarza się, że uczelnia łata z resztek doktoranckich pensję dla pracowników administracyjnych lub przeznacza je na „inne cele”.
Wspomniane przeliczniki są nieustannie przedmiotem sporów. Po 2014 r. obniżono je dla doktorantów bez stypendium z trzech do jednego, co miało zachęcić uczelnie do rozszerzenia świadczeń. Nowy projekt zmian w rozporządzeniu MNiSW o podziale dotacji podstawowej proponuje jeszcze inne wartości – podniesienie obu współczynników doktoranckich – dla stypendystów z pięciu do sześciu, a dla pozostałych z jednego do półtora. W dodatku Krajowa Reprezentacja Doktorantów z sukcesem postulowała zapis do nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym, że od przyszłego roku akademickiego każda uczelnia ma zapewniać stypendium podstawowe przynajmniej co drugiemu doktorantowi w ramach studiów stacjonarnych. Z tego powodu wiele jednostek dydaktycznych zapewne ograniczy nabory. Ale KRD jeszcze jeden fakt nie daje spokoju. Otóż od początku przyszłego roku rośnie płaca minimalna do 2000 zł brutto, czyli 1459 zł na rękę. To niemal tyle samo, ile minimalne stypendium doktoranckie. – Pytanie, czy doktoranci powinni pozostać w reżimie studenckim (czyli stypendialnym), ale mieć obligatoryjne i wyższe stypendia, czy warto powrócić do systemu doktoranta asystenta, tylko nie przy tamtym wymiarze dydaktycznym? – zastanawia się Gajda. – Istotne jest, żeby doktorant miał stałe finansowanie i mógł budować zdolność kredytową.
Panie ministrze, jak żyć?
W batalii o zapewnienie podstawowego stypendium dla jak największej liczby doktorantów chodzi o ukrócenie samowolki praktykowanej przez uczelnie, które płacą, jeśli chcą. Bo wydatków z puli dotacji podstawowej nie sposób skontrolować, natomiast już zwiększenie stypendium doktoranckiego z dotacji projakościowej trafia do konkretnych adresatów, czyli do maksymalnie 30 proc. najlepszych doktorantów na roku. Minimalna miesięczna stawka zwiększenia wynosi 800 zł i z tych pieniędzy uczelnie muszą się rozliczyć. Ale znowu ustawowe kryteria wyłaniania najlepszych nie są klarowne, bo te pieniądze idą na konto wyróżniających się w pracy naukowej i dydaktycznej. Czym? Erudycją? Entuzjazmem? Niestety, nie dodano. Na szczęście władze każdej uczelni mają ministerialne polecenie stworzenia regulaminu zasad, który to wyjaśni. Na szczęście dla doktorantów, bo o wyborze adresatów stypendium podstawowego decydowała dobra wola.
To, jak stypendium wpływa na postępy w nauce, jest osobną kwestią. Z raportu NIK o kształceniu na studiach doktoranckich oraz danych GUS wynika, że w roku akademickim 2013/2014 najwięcej stopni doktorskich nadano na uczelniach artystycznych (57,5 proc. absolwentów), medycznych (56 proc.) oraz technicznych (48,6 proc.), przy czym o ile aż 47 proc. przyszłych lekarzy korzystało wtedy ze stypendium, to z kształcących się artystów ledwie garstka, tylko 4 proc. Wniosek – pieniądze dyplomu nie dają...
W całej tej awanturze o kasę nie powinno umknąć uwadze to, że wysokość comiesięcznych benefitów doktoranckich nie powala na kolana i trudno za te marne grosze opłacić czynsz, rachunki, zrobić zakupy, a nie daj Boże spłacać kredyt. Aż chciałoby się spytać: „Jak żyć, panie ministrze/rektorze, za ten niecały 1 tys. zł albo te prawie 1,5 tys. miesięcznie?”. Kołem ratunkowym czy raczej brzytwą ostatniej szansy są liczne granty. Tylko co z tego, skoro tutaj też czyha wiele pułapek. Z programu Preludium można wyciągnąć nawet 50 tys. zł rocznie, ale to kwota na badania, z której fundator Narodowe Centrum Nauki wydzielił doktorantom sztywną pensję w wysokości tysiąca złotych brutto. Żyć czy umierać? W dodatku tych pieniędzy samemu ruszać nie wolno. Aby je podjąć, trzeba zawrzeć umowę o pracę z uczelnią (tak, tak, to do niej NCN transferuje środki na Preludium), a to jak podpisać na siebie wyrok, bo będąc pracownikiem, traci się prawo do stypendium. Czy komuś z przyszłych doktorantów, kto doczytał do tego miejsca, marzy się jeszcze naukowa kariera? Tak? Powodzenia – przyda się.
– Pisanie doktoratu w mojej dyscyplinie to praca na cały etat. Trzeba poświęcić temu zaledwie całe życie. Czasami spędzam w bibliotece sześć, osiem, a nawet dwanaście godzin. Maria Janion mówiła: „Biblioteka Narodowa to grób mojej młodości” – cytuje mistrzynię humanistów socjolog Piotr Szenajch, który jest doktorantem optymistą. W odróżnieniu od innych prekariuszy znalazł się w trudnej sytuacji z wyboru. Wierzy jednak, że wiedza zmienia człowieka na lepsze. Też zdobył Preludium i dzięki temu miał przez dwa lata z czego opłacić kawalerkę. Ale nie podpisałby się pod radą profesorów dla młodszych roczników: „Powinniśmy być dla nauki, nie dla pieniędzy”. – Jeśli młodym naukowcom nie zapewni się podstawowych warunków pracy, począwszy od minimalnej pensji, szanse na wartościowe wyniki w nauce są małe – uważa. Trudno się z nim również nie zgodzić, kiedy dodaje, że „w dużej mierze polską naukę finansują młodzi ludzie z prywatnych zasobów, pensji małżonków, mieszkania po babci”. Sam jest w podobnej sytuacji.
Może mimo wszystko nie ma powodów do narzekań, bo ministerstwo zapaliło właśnie światełko w tunelu w postaci programu dla doktorantów wdrożeniowych, który ma pomóc im odnaleźć się w otoczeniu gospodarczym. Bo z przeprowadzonych dwa lata temu badań Bilans Kapitału Ludzkiego autorstwa Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości i Uniwersytetu Jagiellońskiego wynika, że gospodarka najbardziej potrzebuje robotników: stolarzy, szwaczek, glazurników; nie naukowców. Dlatego propagandowe hasełko „studenci do nauki” w dzisiejszych realiach co najwyżej bawi, choć tak samo martwi. Bo gdyby literalnie podążyć za tamtym tokiem rozumowania, to „literaci do piór, pasta do zębów”, a doktoranci do glazury.
Ustawowe kryteria wyłaniania najlepszych nie są klarowne, bo te pieniądze idą na konto wyróżniających się w pracy naukowej i dydaktycznej. Czym? Erudycją? Entuzjazmem? Niestety, nie dodano.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej