Dzisiejsze czołówki gazet dotyczące zmian oświatowych wytykają politykom te same błędy, które popełniali ich poprzednicy, wprowadzając gimnazja.
Co tak naprawdę robią urzędnicy MEN, ogłaszając wielką reformę edukacyjną, w wyniku której mają powstać całkiem nowe szkoły? Zmieniają struktury i szyldy. Mnożą administrację, bo ile gimnazjów, tyle będzie nowych dyrekcji. Tworzą nową formę, zaś o tym, co najważniejsze, czyli o treści reform, wypowiadają się w sposób – delikatnie mówiąc – niespójny” – tak reformę gimnazjalną, którą prowadził rząd AWS-UW, podsumowywała pod koniec 1998 r. „Polityka”. Dobre intencje, twarde decyzje, burzliwe protesty, a w efekcie – pierwszy dzwonek jak zwykle i pospieszne łatanie dziur w reformie. Jeśli przyjrzeć się, jak wprowadzanie nowych szkół relacjonowała prasa, można dojść do wniosku, że styl reformowania oświaty w Polsce w ogóle się nie zmienił. Nagłówki można by bez problemu kopiować i do dzisiejszych czasopism.
Pomysł
Reforma edukacji, którą zaprojektował rząd AWS-UW, przekształcała obowiązujący w Polsce od 1968 r. system szkolnictwa z podstawówką i szkołą średnią w system trzystopniowy. Między dwa dotychczasowe poziomy wprowadzono jeszcze trzyletnie gimnazjum. Nowością był też system egzaminów zewnętrznych – zamiast egzaminów do liceum czy technikum i matury w szkole wprowadzano test szóstoklasisty, egzamin gimnazjalny i maturę. Wszystkie złożone z arkuszy przygotowanych przez zewnętrznych ekspertów.
Była to jedna z czterech dużych reform. Poza oświatą zmieniano jeszcze systemy emerytalny, administracyjny i opieki zdrowotnej. Jak pisały ówczesne gazety, reformatorski zapał nie mógł dziwić – ogromna większość Polaków była niezadowolona z tego, jak funkcjonuje szkoła. W maju 1996 r. 71 proc. badanych mówiło ankieterom CBOS, że zmiana jest „potrzebna i pilna”. Powszechna zgoda na jakąś reformę była niezależna od opcji politycznej. Dotychczasowy system oświaty krytykowały i „Gazeta Wyborcza”, i „Nasz Dziennik”.
Mirosław Handke wspominał na łamach „GW”, że „pełne poczucie zadowolenia będzie miał, kiedy uda się wprowadzić reformę przy jak najmniejszym bałaganie”. Dość proroczo. Bowiem kiedy tylko opublikował rozkład jazdy reformy, nazywany od koloru broszurki „pomarańczową książeczką”, w prasie rozpoczął się festiwal wątpliwości.
Rzeczniczka MEN tłumaczyła na łamach „Wprost”, że niektórzy dyrektorzy po otrzymaniu pakietu informacyjnego wyrzucili go do kosza, zamiast omówić go na radzie pedagogicznej. Włodzimierz Paszyński, wtedy kurator, a dziś wiceprezydent Warszawy, przekonywał na łamach „Wyborczej”, że trudno będzie opanować nauczanie pod testy. Na łamach „Naszego Dziennika” ukazał się tekst podpisany przez Stowarzyszenie Rodzina Polska. W nim chyba najbardziej miażdżąca dla reformy ocena. „Czy [projekt] budzi niepokój? To za mało powiedziane. On budzi grozę i przerażenie. Polskiemu społeczeństwu proponuje się drastyczne obniżenie poziomu nauczania”. Stowarzyszeniu nie podobało się ograniczenie liczby godzin języka polskiego i historii Polski (reforma położyła większy nacisk na historię powszechną), wprowadzenie matematyki na maturę i jednocześnie zmniejszenie liczby jej godzin w szkole, ograniczenie zajęć plastyki i muzyki, a także połączenie biologii, chemii i fizyki w przyrodę. Autorzy tekstu postawili tezę, że nadrzędnym celem reformy jest realizacja ekonomicznych interesów Unii Europejskiej. A był to dopiero początek krytyki.
Sceptycznie o reformach wyrażali się też nauczyciele. „Zgadzamy się z koniecznością reformy, ale nie z jej kształtem” – mówił dla „Wprost” prezes ZNP Sławomir Broniarz. „Przede wszystkim nie odpowiada, o jakiego absolwenta nam chodzi. Nie wiemy też, czy państwo na to stać, szczególnie kiedy w tym samym czasie wprowadzane są trzy inne reformy”. Jak się później okazało, ministerstwo też nie do końca to wiedziało. Prawdziwy zalew newsów wywołała wiadomość, że w pierwszym roku reformy tylko ułamek 190 z 1600 gmin dostanie gimbusy, którymi można było dowozić dzieci do szkoły. Powód? Błąd rachunkowy ministra edukacji.
Argumenty przeciwników zmian trafiały jednak w pustkę. Już w połowie 1998 r. pomysł wydawał się przesądzony. Choć Sejm jeszcze nie przyjął ustawy, wiadomo było, że ta przejdzie, bo dla całego pakietu reform zbudowano stabilną większość. Politycy zapowiadali, że ustawa będzie gotowa do stycznia 1999 r.
Faktycznie, już na początku miesiąca pomysł trafił pod obrady Sejmu, a debata nad nim była bardzo gorąca. Posłowie SLD krytykowali reformę za to, że nie wprowadzała jednocześnie obowiązku szkolnego dla 6-latków. „Opozycja uważa, że na reformę brakuje pieniędzy, nie są gotowe programy nauczania, nauczyciele nie są doszkoleni. Posłowie opozycji postulowali, by odłożyć zmiany do kolejnego roku. MEN jednak upierał się, że na początek pieniędzy starczy, programy są napisane, a nauczyciele zdążą się douczyć” – relacjonował wtedy Wojciech Staszewski z „GW”.
Co ciekawe, Mirosław Handke nie pojawił się w Sejmie. Twarzą sejmowej debaty nad reformą został poseł sprawozdawca Kazimierz Marcinkiewicz.
Realizacja
Reforma została przyjęta i przez Sejm, i przez Senat. Ustawę podpisał Aleksander Kwaśniewski, ale ministrowi Mirosławowi Handkemu przesłał list pełen zastrzeżeń. Machina jednak ruszyła. Anna Radziwiłł, doradca ministra edukacji, miała powiedzieć, że czuje się jak Boryna, który wraca z pola, bo resortowi wreszcie udało się „zasiać”. „Jeśli dziecko przyniesie Państwu za półtora roku na świadectwie A z matematyki albo »interesuje się przedmiotem, spełnia poprawnie wymagania« z historii, to będzie znaczyło, że wszedł w życie nowy sposób oceniania” – pisał Staszewski.
Szybko okazało się, że projekt ekspresowego wprowadzania gimnazjów budzi wiele kontrowersji nie tylko wśród polityków, ale też wśród rodziców. W styczniu nie było wiadomo, gdzie gimnazja powstaną. MEN obiecywało, że uczniowie i rodzice dowiedzą się tego w lutym. W wielu regionach i tej obietnicy nie dotrzymano. „Od nowego roku szkolnego w Białymstoku nie będzie ani jednego siódmoklasisty, bo tegoroczni szóstoklasiści pójdą do gimnazjów. Gdzie będą te gimnazja? Jeszcze nie wiadomo, ale ma być ich 18” – pisała Monika Żmijewska z „GW Białystok”. A inne regionalne wydania relacjonowały narastające lokalne konflikty: „Dyrektorzy olsztyńskich szkół nie otrzymali jeszcze oficjalnych decyzji urzędników o usytuowaniu gimnazjów. Ujawnione przez »Gazetę« informacje jednych ucieszyły, innych zdenerwowały”. „Protestują rodzice, którzy nie chcą, by ich dzieci zmieniały szkołę podstawową, i ci, którzy woleliby, aby ta podstawówka stała się samodzielnym gimnazjum”. „Nie wszystkie szkoły mogą być gimnazjami, czego chcą nauczyciele, ani pozostać podstawówkami, jak pragnęliby rodzice dzieci z klas młodszych. Tworzenie sieci szkół podstawowych i gimnazjów wymaga rezygnacji z własnych aspiracji”. „Nie poślemy dzieci do gimnazjum. W ogóle nie będziemy go tworzyć – zapowiada wójt Radomina – bo gmina nie dostała gimbusa i nie będzie miała czym dowozić uczniów”. Redaktorzy podsumowywali: „Reforma oświaty jest słuszna aż do znudzenia. Ale kiedy rodzicom ogłaszają, że ich dziecko będzie musiało dojeżdżać do gimnazjum albo że zlikwidują im podstawówkę – to nikt nie myśli przecież o reformie oświaty, tylko o tym, co będzie z jego dzieckiem”.
Na początku roku nauczyciele zjechali pikietować pod Sejmem. I nic dziwnego. Ewa Nowakowska z „Polityki” przekonywała, że minister Handke kompletnie ich zignorował. „Od wiosny ubiegłego roku trwa coś w rodzaju nieustającej konferencji prasowej ministra edukacji na temat reformy, ale odbywa się ona ponad i z dystansem wobec środowiska, które powinno być pierwszym tej reformy sojusznikiem i propagatorem, jej sprawnym wykonawcą i beneficjentem. Nie uczyniono nic, aby pozyskać dla sprawy szeregowych nauczycieli” – pisała. A „GW” wtórowała: „Od nauczycieli zależy teraz los całej reformy oświaty. Bez ich zaangażowania reforma po prostu powieść się nie może”.
A, jak wynikało z relacji prasowych, nauczyciele reformy się obawiali. „Boję się, że zepsuje mi dotychczasową pracę, ponieważ skróci kontakt z uczniem w liceum z 3 do 4 lat. Reforma jest robiona od tej strony, która nikogo nie boli, nawet nie obchodzi: tu zmienimy liczbę klas, tamto nazwiemy gimnazjum. Oczekiwane przez nas zmiany powinny najpierw odbyć się w kieszeni nauczyciela: przyzwoite wynagrodzenia i jasne, konsekwentne wymagania” – mówił dla „Polityki” Henryk Pawłowski, nauczyciel matematyki w IV Liceum Ogólnokształcącym w Toruniu. Związkowcy z kolei przekonywali, że reorganizacja szkół pociągnie za sobą zwolnienia.
Krzysztof Pawłowski, ekspert cytowany przez „Wprost”, punktował ministra, który jego zdaniem reformę zaadresował do uczniów, ale o nauczycielach zapomniał. „Wbrew pozorom problemem nie są płace, lecz to, że nie ma w Polsce dobrych szkół kształcących nauczycieli. W większości z nich już na wstępie dokonuje się zbyt wąskiej specjalizacji”. Inni eksperci wskazywali też na negatywną selekcję do zawodu, a badania cytowane przez „Wprost” miały pokazywać, że pedagodzy szkoleń potrzebują, bo mentalnie tkwią jeszcze w poprzednim systemie. 40 proc. miało przyznawać w ankietach, że nie czyta prasy codziennej, 88 proc., że nie zagląda do fachowych pism, część, że nie potrafi rozszyfrować takich pojęć jak konkordat czy proces legislacyjny. W dodatku wielu nauczycieli odesłało do badaczy ankiety z błędami.
Tymczasem Mirosław Handke nie spuszczał z tonu. Mówił wtedy w wywiadach, że „najsłabszym ogniwem reformy edukacji są nauczyciele”. A debata zamieniła się w ministerialno-eksperckie odbijanie piłeczki.
Wrzesień
Choć 1 września 1999 r. uczniowie do szkół poszli, szybko zaczęło się okazywać, że obawy, o których pisała prasa, były uzasadnione. W Warszawie nauczycieli zabrakło. Z początkiem roku szkolnego trzeba było zatrudnić 500 pedagogów, którym jednak oferowano pensję między 500 a 1000 zł. „Życie Warszawy” relacjonowało, że urzędnicy nie są przekonani, czy za takie pieniądze ktoś przyjdzie pracować. Liczyli, że jeśli nie uda się ich zatrudnić, szkoły sięgną po emerytów. Smaczku dyskusjom o pensjach dodawało to, że część pedagogów w stolicy nie dostała na czas swoich wypłat. Bank twierdził, że zaginął gdzieś przekaz nadany przez samorządową księgową.
Przeprowadzenie reformy oprócz nauczycieli dziwiło dziennikarzy. „Polityka” pisała, że sukces zmian zależy przecież wprost od nich. „To on [nauczyciel – red.] będzie główną postacią reformy – jej animatorem, wykonawcą, adresatem oczekiwań i odbiorcą pretensji obu stron – rodziców i administracji szkolnej. Żadna z pozostałych, już wdrażanych reform, nie była tak jednoznacznie i silnie uzależniona od postawy i wysiłku jednej grupy zawodowej”.
De facto większość obowiązków, które narzucała reforma, przerzucono na – dopiero co również zreformowaną – administrację samorządową. To samorządowcy musieli reorganizować sieć szkolną, którą dostali w spadku po PRL, pomyśleć o kadrze pedagogicznej, a nawet o gimbusach. Efekty były różne. We wrześniu 1999 r. „Polityka” pisała: „Rodzice wszystkich gimnazjalistów w Strzelcach Opolskich już w czasie wakacji dostali informator o dowożeniu uczniów. Zaś w gminie Radomin (woj. kujawsko-pomorskie) informacja o odmowie przydziału gimbusa wywołała wręcz rewolucyjne nastroje i zapowiedź zamknięcia gimnazjum jeszcze przed otwarciem. Zdezelowany autobus szkolny mieści 39 uczniów, a od 1 września trzeba będzie dowozić 200 z szesnastu rozrzuconych wsi”.
W Michałowie w woj. lubelskim rodzice nie posłali do szkoły około 40 gimnazjalistów. Jak relacjonowali dziennikarze „Życia” Tomasza Wołka, chodziło o to, że w szkole nie powstał zamiejscowy oddział gimnazjum. Protestować chcieli też rodzice w Podhorcach w woj. lubelskim. „Rodzice planowali, że zasiądą w ławkach szkolnych zamiast dzieci, gdyż nie podoba im się nowa dyrektorka szkoły. Protest miał się rozpocząć mszą, po której dzieci miały wrócić do domu, a rodzice do szkoły. Plany protestujących pokrzyżowała decyzja o przeniesieniu mszy z kościoła do budynku szkoły. W tej sytuacji dzieci chcąc nie chcąc przyszły z rodzicami do szkoły” – pisała gazeta.
„Nie wszystkie gimnazja mają jeszcze wyposażone sale. Na początku września zakończy się przetarg m.in. na sprzęt komputerowy” – 1 września relacjonowało „Życie Warszawy”. Dziennikarze dodawali, że nawet podwarszawskie gminy musiały czekać na dowożące dzieci do szkół gimbusy.
Co ciekawe, choć protest przeciw gimnazjom zapowiadali nauczyciele z Solidarności, z początkiem roku szkolnego oflagowane zostały jednak tylko nieliczne szkoły. Pedagodzy przyjęli strategię, by robić swoje.
I później
Po miesiącu od przeprowadzenia reformy „Polityka” podsumowała wprowadzone zmiany. Trudno mówić o wielkim sukcesie: „Okazało się, że nowe podręczniki są droższe niż przewidywano, szkolne autobusy wyjechały na drogi tam, gdzie samorządy kupiły je w porę za własne środki, a nauczyciele ciągle czekają na podwyżki” – pisali dziennikarze. We „Wprost” było podobnie: „Rodzice gimnazjalistów podchodzą do reformy z dystansem. Martwi ich głównie brak list z wykazem podręczników oraz to, że większości książek nie ma jeszcze w księgarniach”.
Z doniesień prasowych wynikało, że założenia reformy poszły swoją drogą, a praktyka swoją. Nauczycielom pracującym na wsi obiecano dodatki do pensji i dopłaty do mieszkań. Wiejskie gimnazja potraktowano jako zaczątek sieci pełnego szkolnictwa średniego na wsi, które ma doprowadzić do matury 80 proc. dzieci. Tymczasem gimnazja stały się przybudówkami podstawówek. Z 5 tys. tych szkół, które w pierwszym roku reformy założono w całej Polsce, tylko 160 powstało przy liceach. 130 z nich – w miastach.
Okazało się, że najgorsze warunki znów miały dzieci z terenów popegeerowskich. To im reforma miała pomóc najbardziej, ale w jej efekcie to one spędzały najwięcej czasu poza domem, tracąc godziny na dojazdy. Zabrakło prostych udogodnień, jak np. bony na obiady. Ewa Nowakowska podsumowała w „Polityce”: „Na początku lat 70. podobne deklaracje składał w reformatorskim tonie ówczesny minister edukacji, który wymyślił gminną szkołę zbiorczą. Miała być takim samym panaceum na mizerię wiejskiej edukacji jak obecne gimnazjum. Skutki? Wedle optymistów co 120. student w latach 90. pochodzi ze środowiska wiejskiego. Wedle pesymistów – co 140.”.
W reformie Handkego prasa opisywała też inne dziury: brak reformy szkolnictwa zawodowego, brak dopasowania do rynku pracy. Brzmi znajomo.
Bałagan wokół przebudowy systemu oświaty sprawił, że zupełnie roztrwonione zostało poparcie dla niej. CBOS zapytał o opinie dotyczące koniecznych zmian w edukacji także w marcu 1999 r. „Dziś dużo częstsza jest odpowiedź »potrzebna, ale inne sprawy kraju są ważniejsze« (44 proc.), a rzadsza »potrzebna i pilna« (23 proc.)” – relacjonowano wyniki na łamach „GW”.
Na pierwszej stronie „Życia Warszawy” w dzień po starcie roku szkolnego 1999/2000 zamieszczono tytuł, który najlepiej podsumowywał atmosferę: „Bez wiary w nowy rok szkolny”. Za ilustrację posłużył nieco znudzony uczeń w białej, niedbale zapiętej koszuli.
„Okazało się, że nowe podręczniki są droższe, niż przewidywano, szkolne autobusy wyjechały na drogi tam, gdzie samorządy kupiły je w porę za własne środki, a nauczyciele ciągle czekają na podwyżki” – pisali dziennikarze „Polityki”