Szef ZNP Sławomir Broniarz zapewnia, że rosnące żądania nie mają żadnego związku z nadchodzącymi wyborami.
Ewa Kopacz jest słabą kobietą?
Panią premier miałem okazję spotkać osobiście tylko raz podczas merytorycznego spotkania na komisji trójstronnej. Była wtedy ministrem zdrowia. Nie oceniam premierów przez pryzmat płci.
Po ostatnich protestach górników pokazała swoją słabość i przystała na ich warunki. Stąd więc moje pytanie, czy związkowcy po prostu nie wyczuli, że jest słabym premierem?
Z pewnością jest premierem, który przyszedł w trudnych okolicznościach z punktu widzenia wydarzeń w kraju. Doceniam prowadzenie rzeczywistego dialogu przez panią premier. Sami apelowaliśmy, by rząd wsłuchał się w to, co pracownicy mają do powiedzenia.
Czy czasami pańska strategia nie jest wpisana w rytm kalendarza wyborczego?
Nie, choć wysuwanie żądań w roku wyborczym nie jest zabronione. Jeśli mówimy o naszym wystąpieniu płacowym, to ono nie ma kontekstu wyborczego. Takie decyzje zapadły na krajowym zjeździe ZNP w listopadzie 2014 r. Wtedy oczywiście wiedzieliśmy, że w 2015 r. będą wybory, ale to nie był główny powód wystąpienia z takimi żądaniami.
Za premiera Tuska nie krzyczał pan tak głośno o podwyżki...
Jak to nie! Za jego rządów były manifestacje ZNP i były podwyżki, choć nie wyrażam zachwytu ich wysokością. Ciągle mówiło się o kryzysie, więc staraliśmy się to zrozumieć. A teraz mamy trzeci rok z rzędu bez wzrostu płac nawet o wskaźnik inflacji. Choć muszę przyznać, że w tym czasie wzrosły pensje nauczycieli akademickich, o co także zabiegał związek.
Według wyliczeń Ministerstwa Edukacji Narodowej wtedy płace wam wzrosły o 50 proc.
W czasach Władysława Gomułki krążył żart, że w Polsce o 100 proc. wzrosła liczba lokomotyw. Mieliśmy jedną, a teraz mamy dwie. Podobnie jest z tymi podwyżkami dla nauczycieli. Statystyka jest taką nauką, że każdy może ją interpretować według własnych potrzeb. Zwracam uwagę na to, że podwyżki w 2009, 2010 i 2011 r. były nieśmiałą próbą naprawiania zapaści finansowej, która powstała w latach 2004–2009. Przez cały ten czas nauczyciele klepali biedę, bo ostatnia podwyżka była za rządów Leszka Millera. Podwyżki przyznane przez Tuska były próbą zasypania tej potężnej dziury, jaka powstała w budżetach nauczycieli. Sam wymiar procentowy może przemawiać za argumentami resortu tylko wobec stażystów, natomiast wymiar złotówkowy dla pozostałych nie zachwyca.
Wiosna będzie należeć do związkowców?
Myślałem, że jest ona przypisana rolnikom. Ale mówiąc poważnie, ZNP domaga się 10-proc. wzrostu płac. Jest on bardzo uzasadniony z punktu tych 500 tys. nauczycieli. Na kolejnym spotkaniu płacowym w marcu będziemy chcieli poznać stanowisko resortu na ten temat.
Będzie strajk, jeśli nie dostaniecie podwyżek?
Jeśli nauczyciele nie będą objęci podwyżkami, będziemy się domagać, aby rząd takie stanowisko przedstawił jeszcze przed czerwcem. Tym bardziej że co roku w tym miesiącu są prezentowane makrowskaźniki do budżetu na kolejny rok. Czerwcowe posiedzenie Zarządu Głównego ZNP będzie poświęcone przede wszystkim ocenie negocjacji z rządem. Strajk jest jedną z form rozwiązywania sporów zbiorowych. Każda forma walki o prawa pracownicze musi być brana pod uwagę.
Pewnie macie też wyliczenia, ile rząd musiałby przeznaczyć na ten cel.
Zanim dojdziemy do kwoty, nas interesuje, czy w obszarze 40 mld zł, które z budżetu w postaci subwencji oświatowej trafia do gmin, można zlikwidować część dodatków i włączyć je do pensji zasadniczej. Jeśli w obecnym kształcie nie da się części z nich zlikwidować, na pewno jest potrzeba rozmów o wzroście płac i zwiększenia subwencji.
Trochę unika pan odpowiedzi na pytanie, ile trzeba znaleźć w budżecie na podwyżki.
Średnio gminy dokładają do edukacji 23 proc., czyli 8 mld zł. Należy się zastanowić, jaka kwota z tej puli idzie na pensje nauczycieli, a jaka na modernizację i utrzymanie budynków. Jeśli się okaże, że połowa trafia do nauczycieli, uwolnijmy gminy od tego balastu. Według naszych szacunków subwencja powinna wzrosnąć w 2016 r. o 4 mld zł, aby zapewnić nauczycielom 10 proc. podwyżki, nie powodując zapaści finansowej gmin.
A może rozmowa o podwyżkach powinna się zacząć, gdy związki zrezygnują z części przywilejów i zgodzą się na uproszczenie systemu płac, np. zlikwidowania średnich?
ZNP nigdy nie był zwolennikiem średnich płac, to minister Handke wprowadził taki mechanizm do ustawy, a minister Szumilas dodatek uzupełniający, wbrew opinii ZNP, odbierając nam prawo do corocznych negocjacji.
Nie lepiej byłoby pozostawić tylko wynagrodzenie zasadnicze, dodatek stażowy i motywacyjny?
Przecież my już w 2000 r. wnioskowaliśmy, aby płace nauczycieli w całości były pokrywane bezpośrednio z budżetu państwa, a gminom pozostałby tylko dodatek motywacyjny i funkcyjny. Ta propozycja wciąż leży na stole.
A czy budżet państwa to udźwignie?
Skoro gminy mają 8 mld zł dodatkowo na oświatę, to znaczy, że te pieniądze są w obiegu.
Czyli zabrać gminom?
Nie zabrać, ale przyznać im o 4 mld zł więcej, aby nie musiały za pieniądze z subwencji budować dróg, ale godziwie wynagradzać nauczycieli.
W gorszej sytuacji od nauczycieli są pracownicy administracji rządowej, którzy nie mieli podwyżek od 2008 r. Żołnierze otrzymali zaledwie po 300 zł. A przecież dla wszystkich może zabraknąć na podwyżki w 2016 r. Czy ma pan to na względzie?
Pewnie gdyby nauczyciele mieli tak duże emerytury i różnego rodzaju dopłaty, jak mundurowi, gdy odchodzą ze służby, to żądania byłyby inne. Natomiast nie wskazujemy na to, że chcemy zabrać urzędnikom czy wojskowym. My podkreślamy, że edukacja wyróżnia nas na tle Europy i należy to docenić, a nauczycieli odpowiednio wynagradzać. Nie mówimy o 31. miejscu fatalnej służby zdrowia, tylko chwalimy się edukacją.
Szkoda, że wynikami matur nie możemy się chwalić...
A kto wymyślił, że wszyscy w kraju muszą mieć maturę? Dlaczego rozmontowano szkolnictwo zawodowe? Dlaczego odebrano szanse dzieciom, które po gimnazjum niekoniecznie musiały iść do liceum? Zostały wyrzucone na margines przez negatywną selekcję. Każdy ma mieć prawo do kształcenia. Trzeba się także zastanowić, czy 2,5 roku w liceum wystarczy, aby zdać maturę.
Kolejny problem jest w tym, że karta chroni słabych nauczycieli.
Nie. Kartę można porównać do książki kucharskiej. Jeden dyrektor, który z niej korzysta, może upiec wspaniałe ciasto, a drugiemu będzie wychodził zakalec. Słabych nauczycieli, jeżeli nie poprawią jakości pracy, można skutecznie zwolnić, a to zależy wyłącznie od woli i kompetencji dyrektora.
Co pan zrobi, jeśli karta zostanie zlikwidowana? Pójdzie na emeryturę?
Karta jest potrzebna uczniom i nauczycielom, potrzebna edukacji. Ale jeśli chodzi o emeryturę, będę musiał pracować do ukończenia 67 lat, aby mieć ją w miarę godziwą.
Co pan rozumie przez godziwą?
Taką, abym mógł spłacić zaciągnięte kredyty i żyć.
A dokładnie?
Średnia krajowa.
Obecna szefowa MEN jest zdeterminowana, aby ustawa z 1982 r. przestała obowiązywać.
Polemika z obecną panią minister jest trudna. Jest duża różnica między nami w zakresie postrzegania oświaty, roli nauczyciela i jego zadań.
Wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP Marek Olszewski mówił DGP, że likwidacja karty to tylko kwestia czasu.
Dziś karta stabilizuje systemowo i prawnie status nauczyciela. Gdyby nie było karty, sytuacja nauczyciela byłaby taka sama, jak pracowników samorządowych zatrudnionych w szkole, np. sprzątaczek czy woźnych. Nie są podmiotem, ale przedmiotem działania dyrektora. Nauczyciele nie mieliby wtedy nic do powiedzenia. W takiej sytuacji związek jest potrzebny.
Gminy często powtarzają, że Karta nauczyciela je dobija.
Nie zgodzę się na używanie takiego czasownika. ZNP ciągle domaga się zwiększenia nakładów na oświatę, w tym objęcie subwencją przedszkoli. Można więc powiedzieć, że związek ich wspiera w staraniach, aby na edukację trafiało więcej pieniędzy.
Czyli będą podwyżki, a karta zostanie?
Będziemy o to zabiegali. To najlepsze rozwiązanie.