Resort edukacji myli się, obciążając winą za słabe wyniki matur z matematyki samych uczniów. Tegoroczny test był zbyt trudny - mówi prof. Krzysztof Konarzewski, były dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej
Czy system egzaminacyjny jest sprawiedliwy dla uczniów?
Sprawiedliwszy niż kiedyś, ale nie idealny. Jako dyrektor CKE chciałem go trochę poprawić, ale nie udało mi się przekonać urzędników resortu. Jeden z nich powiedział wprost: „Te pańskie fanaberie...”.
Co to były za „fanaberie”?
Proponowałem zmiany, konieczne, jeśli nasz system egzaminów zewnętrznych miałby osiągnąć poziom światowy. Po pierwsze, obliczanie wyniku w sposób uwzględniający trudność zadań egzaminacyjnych. Po drugie, sprowadzanie testów do wspólnej skali, co zapewniłoby porównywalność wyników między rocznikami. Po trzecie, większa obiektywność punktowania. Dziś często dwóch egzaminatorów inaczej oceniało tę samą odpowiedź na pytanie otwarte.
Da się tego uniknąć?
Pomysł był taki, by skanować arkusze egzaminacyjne, dzielić je na pojedyncze zadania i przesyłać egzaminatorom do oceny online. Wiadomo, że egzaminator rzetelniej ocenia jedno zadanie niż cały test. System informatyczny od czasu do czasu przesyłałby już ocenione zadania innym egzaminatorom, żeby kontrolować zgodność oceniania.
Teraz nie ma żadnej kontroli...
Nie było jej, gdy przychodziłem do CKE, czy jest teraz, nie wiem. Wiem, że sporadyczne kontrole nie zawsze wypadały dobrze. Pamiętam, że zgodność oceniania zadań maturalnych z matematyki była bardzo wysoka, ale z językiem polskim było gorzej. W pilotażu nowej matury względnie zgodnie oceniono tylko 20 proc. wypracowań. To za mało, żeby zdecydować o czyimś losie.
Teraz wszystko jest wystandaryzowane, ale i tak mówi się, że system nie jest uczciwy. Bo pojawiają się błędnie przygotowane pytania, klucze, niewyszkoleni egzaminatorzy.
System trzeba nieustannie kontrolować i poprawiać. Na pewno jest błędem, że nie ma porównywalności między rocznikami. Przykładem może być tegoroczna matura, której wyniki były gorsze niż w poprzednich latach. Efekt jest taki, że gdy o przyjęcie na studia ubiega się dwóch absolwentów: z 2014 i 2013 roku, ten drugi ma większą szansę niż pierwszy.
Jaki był powód słabych wyników: czy tegoroczne pytania były trudniejsze, czy uczniowie gorsi?
Oczywiście, że to pytania były trudniejsze. Można między bajki włożyć opinię, że to gorszy rocznik. Może się zdarzyć gorsza klasa, ale nie 300-tysięczny rocznik młodzieży.
Ale MEN mówi o roczniku, któremu poszło gorzej na testach na każdym etapie edukacji.
To pogłoska... Ja tych danych nie widziałem. Może i w gimnazjum test był trudniejszy. Nikt nie kontroluje poziomu trudności kolejnych testów. Są co prawda analizy doktora Henryka Szaleńca, które pokazują wyniki testów gimnazjalnych na wspólnej skali, ale na szczęście dla CKE kończą się na roku 2010, czyli nie obejmują feralnego rocznika.
Więc to był wypadek przy pracy?
Tak myślę. To, co CKE nazywa standaryzacją, sprowadza się do utrzymania trudności testu na stałym poziomie, tak by średnia wyników egzaminu w tym roku była z grubsza taka sama jak w zeszłym. Jeżeli w zeszłym roku było 13 proc. porażek na maturze z matematyki, to w tym roku – zgodnie z przyjętą metodą – powinno być tak samo.
Jak to się robi?
Ogólnie mówiąć, prowadzi się pilotaż testu. Jeśli wyniki wykazują, że nie zdałoby go powiedzmy 20 proc. uczniów, to eksperci wyszukują najtrudniejsze zadania i zastępują je łatwiejszymi.
Obecny szef CKE, Marcin Smolik, mówi, że to miejska legenda, jak ta z czarną wołgą.
Nie wiem, co dokładnie miał na myśli. Jest jednak jasne, że standaryzacja, czyli utrzymywanie wyników na stałym poziomie, istnieje. I że ktoś musiał na początku określić próg zdawalności. Zdecydować, czy nie zdaje 13 proc. czy 30 proc. Pierwsza próbna matura była w 2001 r. Wtedy zapoczątkowano całą tradycję, potem należało się jej trzymać. Gdy dochodziło do odchyleń, mieliśmy aferę polityczną. Dobrym przykładem była reakcja Romana Giertycha jako ministra edukacji na wzrost odsetka porażek o 7 punktów procentowych. Zarządził amnestię maturalną, którą później zakwestionował Trybunał Konstytucyjny.
Wtedy radykalnie spadła zdawalność matury z matematyki. Też popełniono błąd?
Tak. Ale nie dlatego, że ktoś się nie przyłożył, tylko dlatego, że przyjęto zawodną metodę. Przede wszystkim nie da się przeprowadzić porządnego pilotażu na losowej próbce uczniów, bo to by spaliło test. Stosuje się różne obejścia, z których każde wnosi błąd do ostatecznego oszacowania trudności. W rezultacie zastosowanie testu w prawdziwym egzaminie daje wyniki, które często zaskakują konstruktorów. Tak jak stało się w tym roku. Nie wierzę, że 300 tys. młodych ludzi zdających maturę cierpiało na zbiorowy deficyt wiedzy. Wiem natomiast, że tegoroczny egzamin z matematyki był trudniejszy niż poprzednie, bo zadałem sobie trud rozwiązania wszystkich matur od 2012 r. ze stoperem w ręku. I ostatnią rozwiązywałem najdłużej.
Ale to pan pierwszy wprowadzał maturę z matematyki. Wprowadziliście próg zdawalności?
Rzeczywiście w 2010 r. miałem szczęście wprowadzać na powrót matematykę, po ćwierćwieczu jej nieobecności, na listę przedmiotów obowiązkowych. To była kontrowersyjna zmiana, wielu ludzi było jej przeciwnych. Byłem świadomy, że jeśli test okaże się za trudny i zbyt wielu uczniów go nie zda, to wzbudzi to protesty społeczne i pomysł obowiązkowej matury z matematyki może upaść. Eksperci zgodzili się na 15 proc. niezdanych matur i tak budowaliśmy test. Na wyniki czekaliśmy w wielkim napięciu. Gdy się dowiedziałem, że nie zdało 13 proc., odetchnąłem z ulgą.
Kto przygotowywał zadania?
Zespół ekspertów pod wodzą prof. Wojciecha Guzickiego i patronatem prof. Zbigniewa Marciniaka. Przygotowania trwały kilka lat – pilotaże, analizy, zupełnie nowy system oceniania zadań otwartych, który wydaje mi się bliski doskonałości. Jest jednak oczywiste, że w bieżącej pracy CKE nie da się utrzymać takiego reżimu. Dlatego test z 2013 roku dał 15 proc. porażek, a test z 2014 – 25 proc.
Przecież – jak pan mówił – powinny być podobne?
Dzięki rozwiązaniu wszystkich testów poznałem je od podszewki. Rzeczywiście, są podobne, każdy kolejny to niemal klon poprzedniego. Dość spojrzeć na najtrudniejsze zadanie za 5 punktów. Wszędzie ma identyczną strukturę: dwa obiekty poruszają się z różną prędkością, tyle że raz są to piechurzy, raz samochody, raz pociągi. Na marginesie, uważam to za złą praktykę. Powtarzalny test to zachęta dla nauczycieli, by przygotowywać uczniów do matury przez rozwiązywanie starych testów.
To co się teraz stało, jeżeli wszystkie były klonami?
Bo w tym roku do zadań wprowadzono drugorzędne utrudnienia. Na przykład w poprzednim roku w zadaniu za 5 punktów podróż trwała 40 minut, czyli 2/3 godziny, a w tym – godzinę i 4 minuty, czyli 16/15 godziny. Jeśli uczniowie, budując równanie, od razu podstawiają wartości zmiennych, przekształcenia ogromnie się komplikują. Pojawiają się duże liczby, na przykład żeby obliczyć deltę, trzeba wyciągnąć pierwiastek z 16 900. Wcześniej było to 576. To bardzo utrudnia pracę.
Czy ktoś popełnił tu błąd?
Obawiam się, że tak. Testy z roku na rok są tworzone przez klonowanie. W tym roku ktoś musiał pomyśleć: trzeba większych zmian. I dodał drugorzędne haczyki.
Minister edukacji o słabszy wynik obwinia rocznik. Czy gdyby MEN uczciwie przyznało, że matura była trudniejsza, byłby to powód do krytyki?
Nie, pod warunkiem że byłaby to polityka przemyślana i zapowiedziana. Wiele środowisk krytykuje polską maturę, że jest za łatwa. Pamiętam protest nauczycieli z Krakowa, że matura z języka polskiego powinna być bardziej selekcyjna. Po pierwszej maturze z matematyki ciągle słyszałem zarzuty, że jej niski poziom jest kompromitacją dla Polski.
Był?
Przez 25 lat nie mieliśmy matematyki na maturze. Ignorancja matematyczna była wielka. Trzeba było zacząć z niskiego poziomu i dochodzić do standardu światowego stopniowo, nieco podnosząc trudność egzaminu z roku na rok. Tegorocznym maturzystom nikt nie powiedział, że nastąpi taki skok. Postęp w kształceniu matematycznym powinien polegać raczej na poszerzaniu listy zagadnień niż na komplikowaniu prostych zagadnień z okrojonej podstawy programowej.