Im bardziej zróżnicowana wiekowo klasa, tym gorzej dla starszych dzieci. Różnice, które mogłyby zniknąć już w podstawówce, ciągną się do liceum
Dzieci sześcioletnie w I klasach szkół podstawowych / Dziennik Gazeta Prawna
Projektując reformę wieku szkolnego, Ministerstwo Edukacji Narodowej dopasowało poziom wymagań do sześciolatków. To one docelowo będą się uczyć w pierwszych klasach. Od 2008 roku do szkół idą jednak mieszane roczniki – apogeum przypada na ten i kolejny rok szkolny, kiedy zmiana jest obowiązkowa. Choć przeciwko wprowadzaniu reformy protestują głównie rodzice sześciolatków, okazuje się, że pod względem wiedzy, jaką zdobywają w szkole, najbardziej stracą siedmiolatki, które dziś uczą się w pierwszych klasach.
– Teoretycznie możliwa jest sytuacja, w której sześciolatki podciągają się do siedmiolatków, ale reforma spowoduje raczej odwrotny skutek. Patrząc na to, jak dzieci sześcioletnie są hołubione, jest duże ryzyko, iż poziom będzie dopasowany raczej do tych młodszych – uważa dr Joanna Appelt z Zakładu Psychologii, Socjalizacji i Wspomagania Rozwoju Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Opinia ma też uzasadnienie w dokumentach – pod sześciolatki obniżono wymagania podstawy programowej przyjętej w 2009 roku. W efekcie rocznik, który jako pierwszy trafił do szkoły i uczył się według założeń tej podstawy, głównie powtarzał to, co przerabiał już w zerówkach. Widać to też w rządowym elementarzu – korzystający z niego pedagodzy zgodnie twierdzą, że jest on dopasowany do młodszych dzieci. Dodatkowo przy wprowadzaniu reformy nauczyciele zostali uczuleni, by przede wszystkim dać szanse najmłodszym – na nich bowiem skupiła się dyskusja i uwaga publiczna.
– Dlatego w porównaniu z tym, co mogłyby opanować, bardziej stracą dzieci siedmioletnie – twierdzi profesor Krzysztof Konarzewski z Instytutu Badań Edukacyjnych. Przeprowadził on analizę, która potwierdza tę opinię.
Wynika z niej, że jeśli w klasie mamy dzieci, między którymi jest duża różnica wieku, młodsze mają o wiele gorsze osiągnięcia naukowe niż starsze. Przede wszystkim z matematyki i przyrody. Pokazały to wyniki badania pięciu tysięcy polskich trzecioklasistów, którzy wzięli udział w dwóch projektach – PRILS (badanie umiejętności rozumienia czytanego tekstu i pisania na pierwszym etapie edukacji szkolnej) oraz TIMSS (badanie kompetencji w dziedzinie matematyki i nauk przyrodniczych). Analiza rezultatów przeprowadzona przez profesora pokazała, że rozbieżność jednego roku daje starszym istotną przewagę w czytaniu i matematyce, a różnice widać nawet między dziećmi urodzonymi zaledwie dwa, trzy miesiące wcześniej i później. Niestety oznacza to także, że starsi, choć zdolniejsi, nie będą mogli jeszcze bardziej rozwijać swoich umiejętności. Powód: im bardziej zróżnicowana będzie grupa, tym młodsi będą wolniej doszlusowywać do lepszych, a w związku z tym nauczyciele nie będą podnosić im wymagań.
– Sytuacja jest bardzo trudna dla nauczycieli. Zwłaszcza że teraz do szkoły przychodzi wiele dzieci z dysfunkcjami, którym potrzebna jest jeszcze dodatkowa uwaga ze strony kadry nauczycielskiej – ocenia Urszula Moszczyńska, pedagog pracująca w poradni psychologiczno-pedagogicznej. – Dzieci starsze ciągną młodsze, jeśli nie ma konkretnych wymagań, których realizacja będzie później oceniona – na przykład w zabawach. Tam, gdzie wchodzi ocenianie, sprawa zaczyna się komplikować – tłumaczy.
Efekt jest taki, że dysproporcje zanikają dopiero na kolejnych etapach edukacyjnych. Jak wynika z analizy profesora Konarzewskiego, w jednorodnej wiekowo grupie uczniowie osiągają podobne wyniki już w czwartej, piątej klasie. Przy większych różnicach jednak jeszcze na etapie liceum można zauważyć związek między umiejętnościami a wiekiem. Ostatecznie różnice niwelują się dopiero przed maturą.
Tymczasem w związku z wprowadzaniem reformy obniżenia wieku szkolnego zdarzają się klasy, w których różnica wieku sięga nawet półtora roku – w jednej ławce mogą usiąść dzieci urodzone w styczniu jednego i czerwcu następnego roku. Dlatego głównym problemem reformy, zdaniem socjologa, było przemieszanie roczników. – Obniżenie wymagań jest korzystne dla rozwoju uczniów słabszych, w tym młodszych. Na podwyższeniu korzystają uczniowie mocniejsi, starsi. Ale jeśli nauczyciel ma zróżnicowaną klasę, to musi iść na zgniły kompromis: trochę jednym, trochę drugim – wyjaśnia profesor Konarzewski.
Niezdecydowanie pogrążyło reformę
Grunt pod reformę wieku szkolnego przygotowywała minister Krystyna Łybacka z SLD, która wprowadziła obowiązkowe przygotowanie przedszkolne dla sześciolatków. Dzieci mogły realizować obowiązek w przedszkolu lub szkolnej zerówce. Kolejny krok, w roku 2008 – cztery lata po odwołaniu Łybackiej ze stanowiska – wykonała dopiero Katarzyna Hall z PO. MEN pod jej rządami przygotowało projekt, zgodnie z którym sześciolatki obowiązkowo znalazły się w pierwszych klasach. Początkowo pomysł zakładał, by wszystkie dzieci przeprowadzić przez reformę naraz, aby jednego roku poszły do szkoły dwa roczniki. Według demograficznych prognoz najlepszym czasem na przeprowadzenie takiej zmiany były lata 2007–2009, kiedy dzieci w wieku wczesnoszkolnym było najmniej. Plan wzbudził jednak ogromne kontrowersje i protesty społeczne rodziców, którzy nie bez racji argumentowali, że do zmiany nie są przygotowane ani szkoły, ani nauczyciele. Nie pomogły też działania rządu, który obciął fundusze na modernizację szkół. Wokół zmian w ustawie zawiązał się ruch Ratuj Maluchy, a minister Hall zaczęła zmieniać w sprawie zdanie. MEN rozważał scenariusz rozłożenia startu szkolnego sześciolatków na dwa, a nawet cztery lata, tak by wpuszczać je do pierwszych klas półroczami lub kwartałami. Ostatecznie Katarzyna Hall pozostawiła decyzję rodzicom. Jej następczyni Krystyna Szumilas zdecydowała o podziale rocznika na pół – w 2014 r. do szkół miały pójść sześciolatki urodzone do 30 czerwca, a w 2015 – reszta, razem z całym kolejnym rocznikiem. Założyciele ruchu Ratuj Maluchy chcieli doprowadzić do referendum edukacyjnego. Zebrali w tej sprawie 2 mln podpisów, ale ustawa przepadła w Sejmie.