Tylko naiwnym rządom krajów bądź regionów czy zarządom firm może się wydawać, że mają pełną kontrolę nad swoją przyszłością. Wszyscy jesteśmy dzisiaj częścią agresywnej geopolitycznej rywalizacji na wielu poziomach, a jej wyniki zależą od wielu realnie lub pozornie nieprzewidywalnych czynników.
W tym galimatiasie zmagających się ze sobą globalnych sił i ambicji rolą decydentów jest wyzwalanie z rządzonej populacji maksimum możliwości rozwojowych. Takich jak ponadprzeciętna przedsiębiorczość ujawniająca swą siłę w warunkach wolności gospodarczej czy powszechna innowacyjność zależna od skuteczności narodowych systemów edukacji, nauki, przejrzystych regulacji i zachęt do wdrażania rynkowych nowości. Zdolność do wytwarzania i wykorzystywania wiedzy, wspierana przyjaznymi przedsiębiorcom rynkowymi regulacjami oraz niezbędna do sukcesu powszechna wiara w możliwości odnoszenia sukcesów na innowacyjnej niwie to jednak dzisiaj tylko konieczne, ale niewystarczające warunki powodzenia.
Do przyciągnięcia krajowych i zagranicznych inwestorów oraz utalentowanych innowatorów potrzebne jest bowiem znacznie więcej. Niezbędna jest w szczególności międzynarodowa reputacja państwa i jego prorozwojowy wizerunek. Ten zdobywany jest przez lata za pomocą udokumentowanych, rzetelnych osiągnięć gospodarczych, technologicznych czy naukowych wspieranych przez dokonania w sferze kultury.
W kontekście walki o uznanie i dobrą reputację nie dziwi więc powszechna, granicząca z obsesją tendencja do sporządzania krajowych i globalnych rankingów wszystkich przejawów ludzkiej działalności. Stosując lepiej bądź gorzej dobrany zestaw kryteriów, tworzone są uporządkowane zestawienia dotyczące różnorodnych charakterystyk opisujących państwa, regiony i firmy. Takie klasyfikacje od dawna i z oczywistych powodów są sednem rywalizacji sportowych. Dają one odpowiedź na proste pytanie, kto jest lepszy, a dodatkowe roztrząsanie szczegółów dotyczących techniki czy taktyki ważne jest jedynie dla trenerów i zaprzysięgłych kibiców.
Czy jednak takie jednowymiarowe rankingi mają jakikolwiek sens w przypadkach bardziej złożonych przejawów życia publicznego, takich jak jakość życia społeczeństwa, jego innowacyjność czy poziom edukacji w danym kraju? Można przecież być lepszym w zakresie jednej cechy analizowanego zjawiska i gorszym w innej. Czy sprowadzenie obu charakterystyk do wspólnego mianownika może zyskać walor szeroko uznawanej reprezentatywności?
Dobrym przykładem takiej sytuacji są modne ostatnio rankingi uniwersytetów. Te międzynarodowe spośród nich nie są jedynie generatorem korzystnych zmian w szkolnictwie wyższym, ale może przede wszystkim symptomem rywalizacji o reputację w ważnym obszarze życia publicznego. Ze względu na niekwestionowane znaczenie rzetelnej edukacji uniwersyteckiej dla cywilizacyjnego rozwoju kraju i gospodarczych sukcesów przedsiębiorstw toczy się dzisiaj na świecie twardy bój o najlepszych wykładowców i najbardziej utalentowanych studentów. Wiedza staje się kluczowym czynnikiem wzrostu, coraz szerzej chronionym prawem własności intelektualnej. Kształtowany przez rankingi wizerunek uczelni wpływa zaś na wartość najważniejszych nośników wiedzy, czyli ich absolwentów. I to niezależnie od trudności tworzenia wiarygodnych rankingów, które powinny obejmować olbrzymie spektrum charakterystyk uczelni opisujących poziom kadry, warunki studiowania, kompetencje absolwentów czy opinie pracodawców.
W Polsce za najbardziej wiarygodny uznawany jest ranking koordynowany przez miesięcznik „Perspektywy”, na świecie największy rozgłos zyskał w ostatnich latach ranking szanghajski. Przewodnicząc od paru lat kapitule krajowego rankingu i mając rozległe doświadczenia z rankingami międzynarodowymi, muszę przyznać, że chyba największym wyzwaniem ich wszystkich jest rzetelne uwzględnienie opinii pracodawców, czynnika w końcu najważniejszego w ocenie absolwentów. Ranking szanghajski na przykład w ogóle nie bierze tego pod uwagę. Jest on skonstruowany bardzo specyficznie i bazuje wyłącznie na ocenie siły badawczej uczelni, preferując uczelnie duże i wielodziedzinowe (a u nas, co niekoniecznie wydaje się zresztą właściwe, przeważają uczelnie mniejsze – uniwersytety obejmują z reguły tylko obszar nauk humanistycznych, społecznych i ścisłych, oddzielnie zaś istnieją szkoły medyczne, techniczne czy rolnicze).
Z tego i paru innych względów moglibyśmy zapewne nie przejmować się przesadnie wynikami docierającymi do nas z Szanghaju, fatalnymi dla naszych uczelni, gdyby nie jeden drobiazg – utrwalone znaczenie tego rankingu dla kształtowania globalnej reputacji potencjału intelektualnego poszczególnych krajów. Wysyłalibyśmy chętnie do Polski za własne pieniądze wielu naszych studentów, słyszę, rozmawiając z przedstawicielami rządów krajów tak różnych jak Chiny, Indie czy Peru, ale wyłącznie na uczelnie wysoko notowane w szanghajskim rankingu. A z tym u was kiepsko, no może z wyjątkiem, choć nie do końca przekonującym (trzecia setka we właśnie opublikowanej edycji) uniwersytetów w Warszawie i Krakowie.
Czas się pogodzić z tą sytuacją. Przy wszystkich słabościach rankingów ich rola w coraz bardziej konkurencyjnym świecie będzie rosnąć. Doskonaląc nasz ranking krajowy, musimy podejmować konsekwentne starania o jak najlepsze miejsca w rywalizacji globalnej, nawet jeśli stosowane tu i ówdzie kryteria wydają się nam dalekie od doskonałości. I dlatego zapowiedziana u nas tegoroczna redukcja budżetu nauki najbardziej martwi w pozycji „dotacje projakościowe”. Bo właśnie jakość badań jest kluczem do poprawy międzynarodowego wizerunku nowoczesnego państwa.