Niby wiadomo, że chodząc w kółko, nie dotrzemy do celu, samym mieszaniem nie posłodzimy herbaty, a dysząc panicznie, zamiast natlenić organizm, doprowadzimy się do omdlenia. A jednak mam wrażenie, że pomysł, który wyszedł z resortu nauki, został wygenerowany właśnie w stanie hiperwentylacji.
Chodzi o to, by uczelnie, które nie mają prawa do nadawania tytułów doktorskich, nie mogły kształcić studentów na kierunkach ogólnoakademickich, np. socjologii czy ekonomii. Przekształcą się w wyższe szkoły zawodowe, nauczając w takich dziedzinach, jak kosmetologia, rehabilitacja etc. Programy nauczania pomogą im pisać przedstawiciele biznesu, a studenci wylądują na trzymiesięcznych praktykach. W efekcie mają być lepiej przygotowani do pracy, więc powinni ją szybciej znaleźć.
Dobrze brzmi, prawda? Ale mnie się to nie podoba. Nie wierzę, że słabe szkoły kształcące ogólnie zamienią się nagle w świetne uczelnie kształcące szczególnie. Jeśli nauka była fikcją, fikcją będą też praktyki. Już dziś niektóre placówki je obchodzą. Jedna z metod: wpisujemy 12 godz. warsztatów, na kolejne 12 zapisujemy „praca własna” i gotowe.
To raz. Dwa: idea wyższych szkół zawodowych jest dla mnie kuriozalna. Nie taniej to skończyć zasadniczą zawodową albo technikum i szybciej wejść na rynek pracy? Ups. Zapomniałam, że dziś zaganianie młodych na studia nieco poprawia statystyki bezrobocia. Mówiąc serio, studia wyższe muszą dawać coś więcej niż wiedza zawodowa. Jakiś fundament intelektualny, który odróżnia wykształconego człowieka od, pardon, robola.
Żeby nie było, że tylko się czepiam. Wprowadźmy wreszcie skuteczny, przejrzysty system ewaluacji wartości dyplomów wydawanych przez uczelnie. Wówczas młodzi ludzie będą sami wiedzieli, którą wybrać.