Znikające z mapy Polski szkoły wyższe to zmartwienie ich właścicieli, ale – w gruncie rzeczy – dobra wiadomość dla nas wszystkich.
Pisanie, że marnej jakości wyższe szkółki tego i owego stały się maszynkami napędzającymi (prócz pieniędzy dla ich posiadaczy) rzesze bezrobotnych na rynek, jest równie oryginalne jak stwierdzenie, że woda w morzu jest słona. Więc nie żal, że kiepskie padają. Gorzej, że przy okazji pod wodę idą też te dobre – mam tu na myśli Wyższą Szkołę Biznesu w Nowym Sączu.
Większy problem jest jednak z tym, że także publiczne uczelnie dramatycznie zaniżają poziom. I nie chodzi już nawet o zamiejscowe wydziały, które często gęsto miały problemy z trzymaniem intelektualnego pionu, ale i poważne uczelnie matki. Przyczynił się do tego, zapewne nieświadomie, resort nauki, wprowadzając kierunki zamawiane. Dla szkoły jednym z warunków znalezienia się w programie (a więc otrzymania pieniędzy na stypendia dla studentów) jest coroczne powiększanie puli miejsc. „Jeśli moja uczelnia tego nie zrobi, środki weźmie inna” – żalił mi się niedawno profesor z jednej z renomowanych publicznych szkół wyższych. Efekt jest taki, że zamiast np. stu najlepszych przyjmują dwa razy tyle osób. Problem w tym, że ich zdolności intelektualne są, łagodnie mówiąc, ograniczone. One tracą więc niepotrzebnie czas, a ich obecność zaniża poziom w grupie.
Nauka to nie jest taki tam sobie interes, jak sprzedawanie jabłek na targu. Konsekwencje każdej decyzji objawiają się po kilku latach – np. przed chwilą brakowało nam inżynierów, ale założę się, że za 10 lat będziemy narzekać, że stado źle wykształconych absolwentów politechnik nie może znaleźć pracy.
Mam jednak cichą nadzieję, że obecny kryzys na rynku szkolnictwa wyższego wymusi poprawę edukacyjnej oferty. I będzie szansą na skok cywilizacyjny kraju.