Autor ten sam, drobne zmiany, ale już trzeba kupić nowy podręcznik – przyznaje właścicielka warszawskiej księgarni. Wydawcy szybko nauczyli się stosowania różnych trików, dzięki którym rynek rokrocznie zwiększa się o kilkanaście procent. Jego wartość szacowana jest na ponad 800 mln złotych. Nic więc dziwnego, że walcząc o niego grają ostro. Straszenie pozwami, doniesienia do prokuratur i urzędów skarbowych, dziesiątki tysięcy złotych na agencje PR, a nawet skargi do Komisji Europejskiej - to niektóre z metod.
Minister edukacji Krystyna Szumilas zdawała sobie sprawę, że wsadza kij w mrowisko. Ale nie spodziewała się, że mrówki będą aż tak jadowite. Pomysł, by za publiczne pieniądze stworzyć bezpłatne podręczniki elektroniczne, które mogłyby skutecznie konkurować z tradycyjnymi książkami, wywołał wojnę z wydawcami podręczników. Starcie obrońców wolnego rynku ze zwolennikami dobra społecznego miało w zamierzeniu zaowocować większą konkurencją i obniżeniem cen książek. Na razie to pasmo niekończących się awantur, oskarżeń i czarnego PR. Czy podręczniki papierowe stanieją, nie wiadomo. Czy wszystkie 18 e-podręczników pojawi się do 2015 r., też nie jest jasne. Jedno jest pewne: żadna ze stron nie zamierza odpuścić.
– Żadnej wojny nie ma – zapewnia Krzysztof Wojewodzic, szef projektu e-podręcznik w Ośrodku Rozwoju Edukacji (ORE), rządowej jednostce podległej MEN. – Tak naprawdę sprzęgło się w tym samym czasie kilka wydarzeń, które wywołały spore napięcie. Po pierwsze, w tym roku weszła w życie nowa podstawa programowa, czyli jeden rocznik licealistów nie ma szans na zakup używanych podręczników, bo są pierwszymi uczącymi się na nowych zasadach. Po drugie, ubiegłoroczne podwyższenie VAT na książki odbiło się też na wynikach wydawców. I po trzecie, plan rządowych e-podręczników, który przestraszył branżę wydawniczą. Ta nagle zdała sobie sprawę, że prędzej czy później rynek musi się drastycznie zmienić. Ten zbiór wydarzeń doprowadził do przeróżnych perturbacji – tłumaczy Wojewodzic. W efekcie już na samym starcie projekt e-podręcznika nabawił się złej opinii i kilkumiesięcznego opóźnienia.

Łakomy kąsek

Kluczem do zrozumienia tych kłopotów jest data. Nowy, bezpłatny e-podręcznik ma być dostępny od września 2014 r. Wtedy właśnie do szkół trafi 600, może nawet 700 tys. uczniów. W normalnym trybie byłoby ich około 400 tys., ale właśnie w 2014 r. w trybiki edukacyjnej maszyny dostaną się wszystkie 6-latki, które ustawowo zostaną wysłane do szkoły. To kąsek, na który wydawcy ostrzyli sobie zęby. Ale właśnie wtedy rodzice mają otrzymać od resortu edukacji prezent. Jeszcze nie wszystkie z zapowiadanych 18 podręczników elektronicznych, ale pierwszą transzę, która może znacznie odciążyć budżet na wyprawkę szkolną. Co roku we wrześniu w mediach słychać głosy rozgoryczonych rodziców, którzy muszą wysupłać średnio od 500 zł przy jednym do 1000 tys. zł przy dwójce dzieci na same tylko podręczniki. Dlatego też wydawcy są tak zaniepokojeni – pojawienie się darmowej konkurencji może być dla nich poważnym ciosem. Choć MEN twierdzi, że jedynie poszerza rynek. – E-podręczniki będą udostępniane na wolnych licencjach i będą mogli z nich korzystać nie tylko nauczyciele i uczniowie, lecz także wydawcy – tłumaczy nam minister Szumilas. Dzięki bezpłatnemu dostępowi do tych zasobów wiedzy, zdjęć czy ilustracji będą mogli taniej produkować swoje książki. Wydawcy widzą to inaczej. Cena, a raczej jej brak, to coś, z czym się nie da konkurować. – Nacisk rodziców na to, by skoro jest bezpłatny e-book, korzystać właśnie z niego, będzie ogromna – mówi Piotr Marciszuk, szef sekcji edukacyjnej Polskiej Izby Książki. A Włodzimierz Albin, prezes PIK, dodaje, że w efekcie rynek podręczników skurczy się, i to znacznie: – Stanie się ofertą dla niszowej elitarnej grupy, dla wymagających szkół i rodziców, którym zależy na dobrej jakości wykształcenia.

Kura znosząca złote jaja

Jeszcze w latach 90. rynek podręcznikowy, choć rosnący z roku na rok, w dużej części składał się z obrotu książkami używanymi. Normą było ich odsprzedawanie, ponieważ treść podręczników zmieniała się tylko nieznacznie. Boom wydawniczy zaczął się wraz z reformą edukacji w 1999 r. Pojawienie się gimnazjów, skrócenie podstawówek i zmiany w szkołach średnich powiązane były z koniecznością stworzenia zupełnie nowych pomocy szkolnych. Efekt: jak wylicza Biblioteka Analiz, wartość rynku w ciągu jednego roku rekordowo podskoczyła z 360 mln do 450 mln zł. I wcale się nie zatrzymała, bo od czasu reformy już kilka razy zmieniano podstawy programowe i za każdym razem wymagane były nowe książki. Od trzech lat mamy grupę blisko 400 tys. uczniów szkoły podstawowej i podobną liczbę młodych klientów w gimnazjum, która nie może kupować używanych książek, nawet gdyby bardzo chciała. Powód? Trafili do szkół jako pierwszy rocznik uczony według zmienionej podstawy, a więc i zupełnie nowych książek. Różnice są choćby takie, że literki dla I-klasistów są większe. – Podręcznik do religii nie różni się prawie niczym, kilka nowych zdjęć czy inny układ rozdziałów. Autor ten sam, drobne zmiany, ale już trzeba kupić nowy – przyznaje właścicielka warszawskiej księgarni. Wydawcy szybko nauczyli się stosowania różnych trików, dzięki którym rynek rokrocznie zwiększa się o kilkanaście procent. Po pierwsze, podręczniki są regularnie poprawiane, a każda poprawka to tak naprawdę nowa książka – a nauczyciele chcą przecież korzystać z jak najświeższych źródeł. Po drugie, podręczniki łączone są z ćwiczeniami. Samą książkę można więc odkupić, ale już nie wypełnione ćwiczenia. Ponadto wydawcy powszechnie dodają do podręczników różne pomoce, np. dopasowane do zestawu zeszyty czy atlasy – każda to dodatkowe kilkanaście złotych. Efekt widać najlepiej w rosnącej liczbie wydawanych tytułów: 4430 – tyle ukazało się w 2011 r. Z tego 1880 to premiery. Jeszcze dziesięć lat temu na rynku dostępnych było o ponad jedną czwartą podręczników mniej, bo zaledwie 3100. Dziś angielskiego w klasach IV – VI w szkole podstawowej można się uczyć, wybierając spośród 57 książek, a w kolejce na zatwierdzenie przez resort czekają 94 nowe tytuły. Ministerstwo zaakceptowało 130 różnych książek do nauczania początkowego, a kolejnych 135 nie uzyskało jeszcze zgody. W gimnazjum do języka polskiego przeznaczonych jest 68 podręczników, a drugie tyle zostało zgłoszone do MEN.



Po trzecie, wydawnictwa mocno rozbudowały zespoły sprzedażowe i zaczęły docierać z ofertą bezpośrednio do szkół i nauczycieli, przekonując do wyboru właśnie ich produktów. Tak więc, choć liczba uczniów wraz z niżem demograficznym z roku na rok spada i zmniejszają się nakłady sprzedawanych podręczników (z 66 mln w 2010 r. do niecałych 50 mln w roku ubiegłym), obroty całego rynku wciąż rosną. W ubiegłym roku przekroczyły rekordowe 815 mln zł. W tym, jak szacuje branża, mogą dojść do 850 mln. Przyszłość zaczyna się jednak rysować w coraz ciemniejszych barwach. Spokój naruszony
Pomysł na e-podręcznik do kształcenia ogólnego jest odpryskiem wdrażanego właśnie pilotażu cyfrowej szkoły. Skoro chcemy zinformatyzować nauczanie, musimy nie tylko zapewnić uczniom i nauczycielom sprzęt, ale także multimedialny, nowoczesny kontent, na którym mogliby pracować – takie myślenie stoi za udostępnieniem e-podręcznika. – Plan wprowadzenia e-podręcznika, czy raczej 18 różnych e-podręczników, które mają być alternatywą do tego, co jest dziś na rynku, może być odczute przez branżę wydawniczą jako konkurencja, jako psucie prosperującego biznesu – przyznaje Alek Tarkowski, dyrektor think-thanku Centrum Cyfrowy Projekt. – Ale trzeba sobie zadać pytanie, czy zadaniem rządu jest dbanie o biznes określonej grupy przedsiębiorców, czy może raczej priorytetem jest dobro społeczne, w tym wypadku bezpłatny dostęp do odpowiednio przygotowanej, uporządkowanej wiedzy – dodaje Tarkowski.
Podobnie argumentuje szefowa MEN Krystyna Szumilas: Ministerstwo nie prowadzi działalności komercyjnej, zatem nie może być mowy o naruszaniu konkurencji. Resort zakłada, że z e-podręcznika może docelowo skorzystać nawet 40 proc. uczniów. I właśnie ta liczba – choć nie wiadomo, jaka jest podstawa szacunków resortu – stała się wodą na młyn wydawców, którzy zaczęli oskarżać rząd o plany rozsadzenia ich rynku. Zarzuty formułowali na tyle skutecznie, że nad losem polskiej branży pochyliły się dwa międzynarodowe stowarzyszenia: International Publisher Association (Międzynarodowe Stowarzyszenie Wydawców) oraz Federation of European Publishers (Federacja Wydawców Europejskich), które wystosowały do Komisji Europejskiej listy, ostrzegając przed planami polskiego rządu, które w ciągu kilku lat zniszczą dużą część rynku komercyjnego.
W rządowych założeniach, oprócz tajemniczych 40 proc., jest więcej znaków zapytania. Wiadomo, że budżet na cały projekt to 45 mln zł, w większości z Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki czy dotacji unijnych, które trzeba wydać i rozliczyć do końca obecnego programowania, czyli 2015 r. I taka jest też data wykonania wszystkich e-podręczników. Cały projekt podzielono na część techniczną, czyli platformę e-learningową, oraz części merytoryczne, czyli treści do konkretnych przedmiotów. Zadanie rozpisania konkurów na wykonanie tych projektów MEN przekazało Ośrodkowi Rozwoju Edukacji. Na tym jednak kończą się pewniki. Czym właściwie opracowywane e-podręczniki mają być? – Nie ma tu jasności. Pewne jest, że mają działać na wolnych licencjach, ale to, jaki kształt osiągną, czy będą bardzo bardziej przypominać elektroniczne wersje książek, czy kolekcję multimediów, jak na YouTube, okaże się dopiero po ich wykonaniu – przyznaje Tarkowski.
Wydawać by się mogło, że to wydawcy powinni zawalczyć o ministerialne kontrakty. Te postanowiły jednak konkurs zbojkotować. – To jest przede wszystkim pomysł polityczny. Rodzice skarżą się na drogie podręczniki, więc zamiast systemowo pomóc w stworzeniu tańszej oferty, rząd decyduje się na rozdawnictwo, nie bacząc na to, jakie ten pomysł może mieć skutki – tłumaczy Piotr Marciszuk. Jego zdaniem MEN powinno wyjść z ofertą platformy, dzięki której możliwe byłoby udostępnienie e-podręcznika, ale odpłatnego. I nie jednego, ale wielu, w tym także tych oferowanych przez wydawców. Włodzimierz Albin z PIK wskazuje na jeszcze jeden problem: powrót do modelu obowiązującego w PRL. – Rząd daje jedną słuszną drogę i jeden podręcznik. Władza będzie miała monopol na przekazywanie wiedzy. Pal licho, jeżeli będzie to dotyczyć matematyki. Ale jak będzie z historią? Ministerstwo się broni, że treści będzie można modyfikować, a ich zakres dzięki multimedialności będzie bardzo szeroki, lecz wątpliwości zostają – tłumaczy.

Walka na słowa

Wydawcy nie poprzestali na zapewnieniach, że nie wezmą udziału w konkursie. Sięgnęli po pomoc agencji PR. W imieniu zawiązanego przez kilka największych wydawnictw Porozumienia Nowoczesna Edukacja agencja wyliczała, jak wielkie straty poniesie branża, jakie kłopoty może mieć Polska w Unii Europejskiej w związku z naruszeniem zasad wolnej konkurencji i zapewniała, że projekt nie ma szans na powodzenie.
Prawdziwa bomba wybuchła dopiero, kiedy ORE wybrało wykonawców e-podręczników. Z dużych graczy swoje oferty zgłosiły tylko Grupa Edukacyjna i e-learningowy oddział PWN. Ledwie zapadła decyzja o wyborze wykonawców, gdy posypały się skargi od uczestników konkursu. Zastrzeżenia dotyczyły głównie firmy Progress Framework, która miała wykonać za 12 mln zł warstwę techniczną projektu. Zarzucono jej brak doświadczenia, niejasności finansowe w funkcjonowaniu, a przede wszystkim to, że wygrała w oparciu o niejednoznaczne zasady punktacji. Po nagłośnieniu skarg w mediach ORE zarządziło kontrolę konkursu. Choć potwierdziły się zarzuty, że przy punktacji wzięto pod uwagę wymagania, których nie uwzględniono w opisie konkursu, wynik został utrzymany. Nie na długo. Po cyklu tekstów „Rzeczpospolitej” o powiązaniach kierownictwa ORE oraz wiceminister Joanny Berdzik z wykonawcami projektu, a szczególnie po informacji, że szef ośrodka Jarosław Wojdyła w przeszłości skazany był za paserstwo, szefowa MEN zarządziła: części konkursu, w odniesieniu do których pojawiły się kontrowersje, należy unieważnić.



Wielomilionowe kontrakty straciła nie tylko Progress Framework, lecz także Grupa Edukacyjna, która wygrała część konkursu na wykonanie e-podręczników do nauczania początkowego. Wojdyła w ekspresowym tempie podał się do dymisji, a wiceminister Berdzik po cichu odsunięto od zarządzania cyfryzacją edukacji. Wtedy też MEN wynajęło za 69 tys. zł własną firmę PR do poprawy wizerunku projektu e-podręcznika. Minister Szumilas zdecydowała też zlecić wykonanie e-podręczników uczelniom wyższym. – To ucieczka do przodu. Skoro to uczelnie wyższe, nie będą budziły takich kontrowersji, jak firmy prywatne. Pojawia się jednak pytanie, czy poradzą sobie z trudnym zadaniem stworzenia platformy informatycznej i treści dla dzieci – mówi Tarkowski. Częściowe kontrakty trafiły więc już do Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocławskiego Uniwersytetu Przyrodniczego i Politechniki Łódzkiej. Dwie ostatnie części konkursu – na warstwę techniczną i podręczniki do nauczania wczesnoszkolnego – czekają na rozstrzygnięcie.

Wydawcy też na celowniku

Wydawcy nie złożyli jednak broni. Na początku września kancelaria prawna reprezentująca czterech największych (WSiP, Nowa Era, PWN i Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe, czyli członków Porozumienia Nowoczesna Edukacja), skierowała do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego pismo, w którym ostrzegała, że udział uczelni w wykonaniu e-podręczników „będzie naruszeniem prawa, a mianowicie stanowić będzie czyn nieuczciwej konkurencji i będzie spełniać wszelkie cechy porozumienia naruszającego konkurencję”. – Jak inaczej odczytać takie pismo niż jako groźbę? Szczególnie że wydawcy równolegle poskarżyli się praktycznie wszędzie, gdzie tylko mogli. Nie tylko do Komisji Europejskiej, ale także do UOKIK, NIK i Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, które odpowiada za wydawanie środków unijnych – mówi nam jeden z uczestników konkursu na e-podręcznik. – To jest styl prawniczy, może dlatego tak brzmi – broni się Marciszuk. Zarzut o naruszanie konkurencji stawiany jest jednak również samym wydawcom. – Pomysł e-podręcznika zamawianego i finansowanego przez rząd rzeczywiście może naruszać wolną konkurencję, tu wydawcy mają rację. Ale oni wcale nie są lepsi – wzdycha Henryk Tokarz, prezes Izby Księgarzy Polskich zapytany o rynek podręczników. – To naprawdę kura znosząca złote jaja. Nic dziwnego, że właściciele tej kury robią wszystko, by złotych jaj nie zabrakło, nie bacząc na interes innych grup – tłumaczy. Tokarz wyciąga pismo, jakie IKP dostała pod koniec czerwca od dyrekcji Zespołu Szkół im. Adama Mickiewicza w Bielsku Podlaskim. Pismo jest odpowiedzią na wystąpienie IKP o informacje, jaki sprzęt i od kogo szkoła otrzymała w ramach darowizny. Tablica interaktywna, projektor multimedialny, notebook, drukarka – wszystko od wydawnictwa Macmillan specjalizującego się w pomocach do nauki języków. Dyrekcja zapewnia, że darowizna nie jest związana z wyborem konkretnych podręczników, ale na wykazie tytułów, jakie szkoła wskazała na ten rok szkolny do nauki języków, są tylko pozycje wydane przez Macmillan. – Takich przykładów mamy mnóstwo. Od lat szkoły i nauczyciele dostają od wydawców sprzęt, są im oferowane wyjazdy na konferencje połączone z dobrymi obiadami, wizytami w teatrze, czasem nawet wyjazdy na konferencję za granicą – opowiada Tokarz, przekonując, że taka praktyka jest powszechna. Sami wydawcy zaprzeczają: może i zdarzały się takie przypadki, ale sporadycznie i w przeszłości.
Nie tylko księgarze wypominają wydawcom naciski na nauczycieli. Tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego kancelaria prawna Smoktunowicz & Falandysz zamieściła w prasie i w internecie ogłoszenie: „Dyrektorzy szkół i nauczyciele nie są łapówkarzami! Oddajemy brudny sprzęt. Chcemy uczciwie zarabiać, pracując z dziećmi, a nie dogadując się z wydawcami, którzy za wybór ich podręczników dają nam i naszym szkołom laptopy, odtwarzacze, zagraniczne wycieczki, pobyty w spa” – wzywając szkoły i nauczycieli, którzy spotkali się z podobnymi praktykami, do oddania prezentów od wydawców i zapewniając im pomoc w rozwiązaniu tego problemu. Sama kancelaria nie chce ujawnić, na czyje zlecenie zamieściła ogłoszenie, ani tego, ilu nauczycieli na nie odpowiedziało. Do akcji nie przyznaje się też żaden z graczy na tym rynku. Wypierają się jej MEN, księgarze, mniejsi wydawcy edukacyjni, a nawet organizacje pozarządowe będące zwolennikami otwartych zasobów edukacyjnych. Nawet ci ostatni przyłączyli się bowiem do wojny o podręczniki. Fundacja Nowoczesna Polska, od lat zajmująca się tworzeniem tzw. wolnych lektur, czyli książek dostępnych w sieci na otwartych licencjach, po alertach wydawców straszących zapaścią na rynku zapytała resort edukacji o skalę pomocy rządowej i unijnej, z jakiej korzystają wydawnictwa. Okazało się, że w ciągu trzech lat dostały one aż 42 mln zł dofinansowania, czyli niemalże tyle, ile wynosi budżet projektu e-podręcznika.
Także księgarze zmasowali ataki i rozsyłają dziesiątki pism do samorządów, skarżąc się na praktyki nauczycieli i szkół, które pod wpływem profitów oferowanych przez wydawców same sprzedają książki, pomijając pośredników i łamiąc prawo. Nie prowadzą działalności gospodarczej, nie posiadają zatem kas fiskalnych i nie odprowadzają od tych czynności podatków. – Rynek książki kuleje, są księgarnie, które praktycznie utrzymują się tylko z podręczników. I dlatego działania podejmowane przez wydawców, lobbowanie bezpośrednio u nauczycieli, uderzają też w nasz biznes – tłumaczy Tokarz. – W tym roku wysyłamy jeszcze więcej pism niż zazwyczaj, bo oprócz szkół podobny proceder ma miejsce w zerówkach dla 6-latków – dodaje Tokarz.
Podręcznikowa wojna sięga więc od samorządów po Komisję Europejską. ORE na dniach ogłosi, kto wykona część techniczną i podręczniki dla klas I – III szkół podstawowych. Zgłosiły się cztery uczelnie. Wiadomo jedno: ktokolwiek dostanie kontrakt, wzbudzi to kontrowersje.