Nauczyciele są przyzwyczajeni, że rządzą i nikt im nie podskoczy. Władza jest immanentna, przypisana do stanowiska. Nie trzeba jej zdobyć ani sobie na nią zasłużyć. Stąd przypadki jej nadużywania, łamania zasad dobrego wychowania. Nauczyciel nie powinien komentować publicznie spraw prywatnych dotyczących ucznia czy go obrażać. Ale takie rzeczy wciąż się zdarzają. Wśród urzędników, którzy powinni służyć społeczeństwu, też się zdarzają patologie. - mówi Jarosław Klejnocki, dyrektor Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, pisarz, poeta, eseista, krytyk literacki. Adiunkt w Instytucie Polonistyki Stosowanej UW.
Zaczyna się rok szkolny i rodzice ruszają zapisywać swoje dzieci na tysiące zajęć dodatkowych. Ten, który tego nie robi, jest wyrodny i nie kocha.
Ta presja wynika z pewnej mody, ale też chęci samych dzieciaków. Bo jak koleżanka Paulina chodzi na balet, to ja też, więc tato, mamo, koniecznie mnie zapiszcie. Wysyłanie dzieci na zajęcia dodatkowe – jeśli rodziców na to stać – samo w sobie złe nie jest. Wynika z antycznej filozofii wychowania, o której później w Polsce najfajniej pisał Mikołaj Rej: szkoła powinna być miejscem, gdzie dziecko spotka się z różnymi dziedzinami wiedzy i sztuki. Tak, aby dać młodemu człowiekowi szansę na zrozumienie, co go naprawdę interesuje.
Pod warunkiem że obserwujemy, przy czym błyszczą mu oczy i pozwalamy rozwinąć skrzydła. Gorzej, jeśli wymagamy, aby dziecko doskonaliło się we wszystkich dziedzinach, nawet tych, które go męczą i nudzą.
Jeśli dziecko wyraźnie odmawia, jeśli coś go nie pasjonuje, to nie widzę żadnej przyczyny, dla której rodzic miałby je torturować.
Ale on chce dziecku zapewnić dobrą przyszłość. Wie, że w pewnych kręgach nie tylko trzeba mówić po angielsku, francusku i mandaryńsku, ale jeszcze grać w golfa i żeglować. Więc rodzic zrobi wszystko, żeby od małego je w to wdrażać. To inwestycja. Żal mi tych małych skazańców: mają dzień wypełniony od świtu do nocy. Co z nich wyrośnie?
Jest niebezpieczeństwo, że zamiast wszechstronnie wykształconych ludzi, którzy będą się potrafili znaleźć w każdej sytuacji, wychowa się maszyny ludzkie. Bo jeśli czas, a także siły witalne zużyją w tych wszystkich ćwiczeniach, które im rodzice zadają, nie będą już mieli sił na wewnętrzny rozwój. Większa część tych młodych ludzi odnajdzie się potem w dorosłym życiu, będą sprawnymi pracownikami korporacji, ale pozostaje pytanie o takie błahostki, jak samorealizacja czy szczęście. Niewymierne kwestie. Dzieciństwo powinno być jednak czasem pewnej beztroski, ładowania emocjonalnych akumulatorów. To też jest potrzebne.
Takie grzeczne dzieci – robociki-prymusiki – osiągają wymierny sukces w dorosłym życiu?
Mogę odpowiedzieć na przykładzie swoich studentów: regułą jest, że wszechstronni prymusi radzą sobie na ogół gorzej niż ci, którzy mieli nawet słabsze oceny wejściowe, ale za to pasję i ciekawość w sobie. Właśnie z tych trójkowiczów, zbuntowanych, ale mających zainteresowania, wyrastają często wybitni ludzie. A ci, którzy wchodzili na studia jako wszechstronni i genialni, potem jakoś oklapli.
A czego im brakowało?
Samodzielności i inspiracji. Nie byli niczym tak naprawdę zainteresowani, przyzwyczaili się do tego, że muszą tylko wypełniać polecenia, aby byli chwaleni. Nie stać już ich na własną inicjatywę. Pisali prace, rzetelne, ale średnie. Podczas kiedy ci pasjonaci, rozczochrani często duchowo, zbyt temperamentni intelektualnie, byli w stanie robić rzeczy świetne.
Szkoły nie lubią tych intelektualnie rozczochranych. Powiem więcej – tępią ich z całej siły.
Nie jest to normą. Uczyłem dłużej w dwóch szkołach, publicznej i prywatnej. W tej publicznej była dyscyplina – to było dobre warszawskie liceum, które przyciskało śrubę. Ale takich wybijających się, z inwencją, staraliśmy się chronić. Z kolei w tym prywatnym, gdzie dbałość o rozwój osobowy dziecka była priorytetem, miałem ucznia – genialny humanista, ale noga z matematyki. Pani profesor, która wykładała ten przedmiot, strasznie go cisnęła, bez skutku. Postanowiła zostawić go na drugi rok w tej samej klasie. Wiele godzin dyskutowaliśmy, przekonywałem, prosiłem. Jako ostatecznego argumentu użyłem twierdzenia, że ja jej gwarantuję, że z niego wyrośnie człowiek wybitny. Niechętnie się zgodziła. Ale miałem rację. Już zrobił doktorat.
Nawet humanistyczny geniusz powinien znać tabliczkę mnożenia.
Zgoda, wyobrażam sobie nawet, że rekrutacja na każdy wydział humanistyczny powinna brać pod uwagę także wyniki z matury matematycznej. Żeby wiedzieć, iż ktoś, kto do nas aplikuje, ma wszechstronną wiedzę i chłonny umysł. Ale też przykład, który podałem, był ekstremalny.
Wróćmy do dzieciństwa: ma być beztroskie. Ale jest to też czas, kiedy człowiek najszybciej się uczy. Akumulatory należy ładować, także te intelektualne.
Zapisywanie dzieci na tysiąc kółek to jest łatwizna, jeśli jednocześnie rodzice w ten sposób tworzą sobie alibi, by się własnymi dziećmi nie zajmować. A wiele efektów się uzyska, jeśli pójdzie się z dzieckiem na spacer, opowie o drzewach albo zabierze do teatru. Takie rodzicielskie inicjatywy poznawcze, kiedy mamy synergię beztroskiego dzieciństwa z edukacją.
Dziecko nie powinno się nudzić?
Nuda też jest ludzkim doświadczeniem, jak dziecko doświadczy umiarkowanej porcji nudy, to też mu się nic nie stanie. Nuda jest takim momentem resetu, zachęca do przyszłego działania.
Mały człowiek powinien mieć czas na to, żeby zastanowić się, co chciałby robić.
Nadmiar bodźców, tak samo jak niedomiar, jest niedobry. Ja sam miałem kłopoty z ojcem. Przychodził i widział, że patrzę w okno. „No i co tak siedzisz i nic nie robisz”. Jak to nic nie robię? Myślę! To, że akurat nie zasuwałem łopatą, nie oznacza, że był to moment bezproduktywny.
A może liberalne teorie o edukacji młodego pokolenia to przeżytek. Azjaci wybrali inny model, który nam wydaje się okrutny – szkoła, korepetycje, odrabianie lekcji, potem jeszcze kursy dokształcające – ale daje wyniki.
Trochę wiem o szkolnictwie koreańskim, pewien czas tam spędziłem. Szkoła jest restryktywna, stawia bardzo wysokie wymagania, na każdym szczeblu są egzaminy nastawione na odsiew. To efekt filozofii innej od naszej. W sztukach walki też chodzi przecież o to, żeby ćwiczyć do upadłego, trenować od rana do nocy, aby osiągnąć doskonałość. Wymaga też tego cywilizacja. W Seulu są 15-kilometrowe korki, nieznane w Europie przeludnienie i aby w takim mieście się jakoś poruszać, trzeba być zorganizowanym i zdyscyplinowanym. Natomiast w sensie stylu życia, rozrywki, życia duchowego ta cywilizacja, bardzo stechnicyzowana, sprawia często wrażenie dość płytkiej.



My stawiamy na geniuszy, oni na mrówki. Efekt jest taki, że jeździmy koreańskimi czy japońskimi samochodami, a nasze telefony komórkowe mają skośne oczy.
Podziwiam cywilizację cyfrową, ale uważam, że od telefonu, na który nagrywamy naszą rozmowę, ważniejsze jest to, co się na nim nagra.
Pod warunkiem że mamy na co nagrywać.
No tak. Mieć czy być.
W świecie Zachodu furorę zrobiła książka „Wojenna pieśń matki tygrysicy” Amy Chua, naturalizowanej w USA Chinki. Ona nie ma wątpliwości: z dziecka trzeba wycisnąć, co się da, a w przyszłości nam za to podziękuje.
Będę obstawał przy złotym środku, co nie oznacza braku dyscypliny. A dyscyplina nie oznacza tresury.
Większość dzieci nie chciałaby się uczyć, gdyby nie poganianie przez rodziców i nauczycieli.
W życiu się z takim wnioskiem nie zgodzę. Kiedy dzieci idą do szkoły, to są pełne zapału. Może przestraszone, że bez mamy, ale pełne nadziei. Jest coś takiego w polskiej szkole, że ona je potem do siebie zniechęca.
Zamiast traktować nauczyciela jako autorytet, nie szanuje się go. Albo się go boi, bo siłą wyrobił sobie poważanie. Albo gardzi i wsadza kosz na głowę.
Jeśli nauczyciel jest dla uczniów autorytetem, wtedy jest w stanie wychowywać. Tłumaczę swoim studentom: jeśli chcecie przekonać dzieci do czytania, sami musicie być zapalonymi czytelnikami. Zapalonymi, bo bycie letnim nie da efektów. Szkoła jest sceną, więc trzeba sprzedać uczniom nawet trochę podkręcony entuzjazm. Inaczej się nie zarażą i nie uwierzą. Nauczycielowi, któremu uczniowie ufają, łatwiej jest utrzymać ich uwagę, a co za tym idzie – dyscyplinę. A jeśli człowiek wchodzi na lekcję znudzony i wkurzony, że musi tu być, to uczniowie jak barometry wyczuwają: będzie jatka. I stąd się też między innymi bierze agresja w szkołach.
Jestem sceptyczna, jeśli chodzi o doniesienia o wzroście agresji. Kiedy przypomnę sobie swoją podstawówkę... Tylko nikt tego komórkami nie filmował.
W każdej instytucji hierarchicznej agresja i przemoc się zdarzają. Nie da się tego całkiem zlikwidować. Dlatego najważniejsze jest, aby nauczyciel był – jeśli nawet nie najlepszy – to po prostu stabilny i przewidywalny. On jest, oprócz rodziców, jedynym przedstawicielem świata dorosłych, cały dzień spędza z naszym dzieckiem. I to od niego ono się uczy: tak wygląda świat, tak trzeba postępować. Nie może być tak, że wychowawca np. używa stopni, które powinny być oceną merytoryczną, żeby odegrać się na uczniu, zdyscyplinować.
Mnie dziwi to, że mając świadomość, jak ważna jest szkoła, kolejne ekipy polityków ograniczają się do kosmetycznych zmian, które zwykle system jeszcze bardziej demolują, zamiast zacząć od podstaw. Czyli właściwego doboru nauczycieli. To już nie kwestia finansowa, bo pensje poszły bardzo w górę. Ale potrzebne są sita, by wybrać, kto powinien uczyć i wychowywać, a kto nie.
Zarobki są od pewnego czasu głównym walorem, który przyciąga do zawodu. Jak pytałem studentów, czy chcą zostać nauczycielami, kiedyś 90 proc. odpowiadało mi, że nie. A dziś wszyscy chcą, planują, że wrócą do swoich miasteczek i będą szczęśliwi.
Zostanę dyplomowanym nauczycielem, będę mieć pensji 4,8 tys. zł i już nic mnie nie ruszy, nawet jeśli do końca życia nie przeczytam już żadnej książki, a na każdej lekcji będę drzemać.
Jest wiele zmiennych, o których należy pamiętać. Znam wiele dobrych publicznych szkół, do których nie bałbym się posłać swoich dzieci. I do jednej z takich szkół chodzą.
Przyjmując nowe kadry do policji, adeptom robi się testy, aby odsiać np. sadystów. Wysyłając ludzi do klas pełnych dzieci, nikt tego nie robi.
To byłoby jak najbardziej wskazane. Ale jeśli chodzi o doskonalenie się w zawodzie, to – żeby odnieść się do policji – tam też jest wielu brzuchatych funkcjonariuszy, którzy już nie przeskoczą żadnego płotu w pogoni za złodziejem. To jest kwestia samodyscypliny danego człowieka, jego poczucia honoru i obowiązku.
System powinien działać niezależnie od tego, czy przyjdą pracować ludzie z powołania, czy gorsi. A nauczyciela, nawet jeśli jest trutniem, zwolnić się nie da.
System szkolenia i zdobywania kolejnych stopni nauczycielskich jest wadliwy. Po pierwsze, jest absolutnie teoretyczny. Po drugie, w miarę szybko można dojść do najwyższej pozycji nauczyciela dyplomowanego, którego nic nie rusza. Po trzecie zaś, brakuje systemu kontrolnego i motywacyjnego dla osób, które już osiągnęły te szczyty. Kiedyś był system wizytatorów, którzy przynajmniej w teorii mogli poderwać nauczyciela do lotu. Teraz już nie ma.
Za chwilę znikną kuratoria i system oświaty całkowicie przejdzie w ręce samorządów, które nie mają wiedzy niezbędnej, żeby kontrolować sprawy edukacyjne.
Każdy system psuje się od głowy. Kiedy kilka lat temu tworzył się rząd PiS – Samoobrona – LPR, lider partii, która wygrała wybory, stwierdził publicznie, że jego koalicjanci nie dostaną żadnych ważnych resortów. No i Giertych został ministrem edukacji. Tak to wygląda.



Co zrobić, żeby do zawodu szli ludzie, którzy się do tego naprawdę nadają?
Trzeba postawić jakieś warunki wstępne. A dzisiaj bierze się, jak leci. I jeszcze trzeba utworzyć jakiś system motywacji, żeby chciało im się nad sobą pracować. Potrzebne są też narzędzia, łącznie z możliwością relegowania z zawodu. I to niekoniecznie w drastycznej sytuacji, kiedy nauczyciel popełni już przestępstwo.
Zgwałci uczennicę na środku klasy, bo już przychodzenie po alkoholu do pracy w niczym nie przeszkadza.
Właśnie. Zdarza się czasem, że mądry dyrektor problem wychwyci, ale przyznaję, że miałem zajęcia w szkole, w której jeden z kolegów zaczynał dzień od wypicia setki.
Wkrótce odbędzie się kongres samorządowy, na którym jednym z głównych tematów będzie zniesienie Karty nauczyciela. Gminy i powiaty nie mają tyle pieniędzy, żeby na oświatę w tym systemie łożyć. Ale jest więcej powodów, żeby odebrać nauczycielom niektóre przywileje. Dlaczego nie traktować ich jak innych pracowników: zostali wynajęci do tego, aby uczyli nasze dzieci.
Byłem nauczycielem w szkole prywatnej, gdzie Karta nauczyciela nie obowiązywała. To była normalna umowa o pracę, bez żadnych przywilejów, np. prawa do urlopu rocznego dla poratowania zdrowia. Nie powiem, że było różowo. Zdarzały się konflikty, jakie normalnie występują na linii pracownik – pracodawca, ale nie czułem się pokrzywdzony. Pracowałem, zarabiałem. Więc jestem zdania, że Karta nauczyciela w jakimś stopniu ograniczona może być podstawą do wypracowania nowego systemu, który będzie bardziej motywował nauczycieli. Oni tego jeszcze nie pojmują, ale tego potrzeba. Zwłaszcza że demograficzne prognozy mówią o dramatycznym spadku dzietności, więc w szkołach też będzie mniej miejsca dla pedagogów. Ale niż demograficzny to również szansa na zmiany w nieefektywnym systemie. Nie tylko takim, aby nauczycieli zwalniać. Również takim, żeby przeanalizować, co i dlaczego nie działa. I np. wykorzystać to, że jest mniej dzieci, i utworzyć mniejsze, bardziej efektywne w nauczaniu klasy. Rozważyć, na co nas stać.
Nauczyciele są olbrzymią siłą polityczną, więc do tej pory żaden z rządów nie odważył się ich tknąć. Teraz to się stanie?
Nie wiem, ale zastanawiam się, jak by się to odbywało. Do tej pory nasi pedagodzy nigdy twardo nie strajkowali, tak żeby nie prowadzić lekcji. Tymczasem w innych krajach, choćby przedstawianej jako socjalny raj Szwecji, jest to oczywistość.
A o co mieliby strajkować? Mają jak u pana Boga za piecem. Ale myślę, że jeśli im się zabierze np. trwający trzy miesiące urlop, to wyjdą na ulice.
Eh, ten urlop, to było bardzo fajne w pracy nauczycielskiej.
I jeszcze pensum w wymiarze 18 godzin.
18 godzin przy tablicy, razem jest 40 godzin, w sensie przygotowania się do pracy.
Chętnie wystawiłabym dodatkową fakturę mojemu pracodawcy, bo także się muszę do każdego materiału przygotować.
Każdy zawód ma swoją specyfikę. Takie kwestie, jak trudna usuwalność z pracy, brak systemu motywacyjnego, to są faktycznie sprawy do zmiany. Ale jeśli chodzi o czas wolny, tobym podyskutował. Bo jeśli nauczyciel jest nierób, pozostanie nierobem nawet w sytuacji, kiedy mu się da tylko trzy tygodnie urlopu. Wiem, że ludzie bulgoczą, kiedy słyszą o trzech miesiącach wakacji. Spójrzmy na to inaczej: nasze dzieci też potrzebują wolnego. I nie musi być tak, że szkoła kończy się w połowie czerwca, a zaczyna na początku września. Można skrócić wakacje letnie, ale zracjonalizować wolne podczas roku szkolnego. Bo teraz dzieci idą do szkoły 1 września, pierwszy dzień wolny mają w październiku, kiedy jest dzień edukacji, potem jeszcze Wszystkich Świętych i Święto Niepodległości w listopadzie i aż do Bożego Narodzenia – ciężko zasuwają. To maraton, który ciężko przetrwać. Niemcy podchodzą do tego inaczej: tu wolny tydzień, tam tydzień. To lepsze, bo dziecko ma mniejszą wytrzymałość niż dorosły. A jeśli nie chcemy zamęczyć dzieci, nie zamęczajmy nauczycieli.
Jest w tym jakaś logika. Ale przywołam doświadczenia kolegi, który mieszkał parę lat w USA i posyłał dzieci do amerykańskiej szkoły. Tam nauczyciel był dostępny dla niego o każdej porze dnia. Kiedy ja chciałam porozmawiać z nauczycielem o swoim synu, musiałam się zwalniać z pracy.
Jest w tym racja. Ale chciałbym, żeby wszyscy zrozumieli, że praca dobrego nauczyciela to nie jest taka sobie lada posada. Każda lekcja jest jak występ na scenie. Z tymi samymi konsekwencjami: stres, pot, bo to zajęcie nie tylko intelektualne, ale i fizyczne. Tymczasem nasze pokoje nauczycielskie są miejscami, gdzie nie można nawet usiąść podczas przerwy, bo brakuje krzeseł. Łatwo jest stawiać wymagania.
Biedni nauczyciele. Mają złe warunki pracy, beznadziejnych uczniów, a rodzice uprzykrzają im życie.
Trzeba też pracować z rodzicami, choć bywa to trudniejsze niż praca z uczniami. Są wśród nich osoby nadgorliwe, przemądrzałe, które uczą nauczycieli, jak uczyć, są roszczeniowe i irytujące. Nie jest tak, że nauczyciele są źli i wszystkiemu winni, a rodzice dobrzy. Spotkałem ojca, który przychodząc na wywiadówkę, pytał: no i co ten mój idiota zmalował. Było mi przykro. Albo taka sytuacja: zauważyłem, że pewna uczennica w charakterystyczny sposób marszczy nos, patrząc na tablicę. Zadzwoniłem do rodziców, poprosiłem, aby wzięli dziecko do okulisty. Oni nie zauważyli, że ma dużą wadę wzroku. Tyle że dla mnie troska o ucznia nie powinna dotyczyć tylko uczenia. To powinien być standard.
Utkwiła mi w pamięci taka scena: siedzę na wywiadówce, a nauczycielka opowiada, jaki to skandal, że dziewczyny przychodzą w modnych ciuchach, a jej na to nie stać, bo za mało zarabia. Albo nauczyciel WF, który poprosił mnie na rozmowę i zagaił szarmancko: „Wezwałem tu panią...”.
Pierwszy przypadek to klasyczna frustracja. Tej pani nie powiodło się w życiu, bo miała być księżniczką. Drugi to częsty przykład złej implementacji władzy. Nauczyciele są przyzwyczajeni, że rządzą i nikt im nie podskoczy. Władza jest immanentna, przypisana do stanowiska. Nie trzeba jej zdobyć ani sobie na nią zasłużyć. Stąd przypadki jej nadużywania, łamania zasad dobrego wychowania. Nauczyciel nie powinien komentować publicznie spraw prywatnych dotyczących ucznia czy go obrażać. Ale takie rzeczy wciąż się zdarzają. Wśród urzędników, którzy powinni służyć społeczeństwu, też się zdarzają patologie.
Tyle że zawód nauczyciela jest szczególny. To człowiek, któremu powierzamy dzieci, a wraz z nimi – jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało – przyszłość świata. Tymczasem już od studiów pedagogicznych system zawodzi – nie nauczą się tam, jak postępować z dziećmi. Mają być ich duchowymi przewodnikami, ale żaden z nich nie ma superwizora, jak np. psycholodzy.
Mam wrażenie, że uczelnie są jak wielkie transatlantyki tnące ocean, którym bardzo trudno zmienić kurs, nawet gdy wpadają na górę lodową. Zbyt powolnie reagują na zmiany.
Co by należało zmienić w systemie kształcenia nauczycieli, żeby było lepiej?
Nie wiem, czy jest możliwe, ale jest konieczne – student powinien mieć więcej zajęć typu metodycznego z większą możliwością połączenia teorii z praktyką. Coś jest też niedobrego z blokiem przedmiotów psychologiczno-pedagogicznych. Niby są, a się nie sprawdzają. Więc może program jest źle ułożony, może czegoś za mało, nie tak podawane. I metodyka nie powinna być przedmiotem, na którym uczymy tylko technik – czyli tego, jak sprawnie wkładać dzieciom mądrości do głowy. Powinniśmy też przy okazji modelować postawy młodych ludzi, ich stosunek do świata. Na koniec selekcja. Jest niezbędna. Zanim pośle się młodych nauczycieli do szkoły, trzeba by im zrobić rozmaite testy, aby sprawdzić, czy czasem któryś z nich nie ma poważnych dysfunkcji.
Mówiąc wprost – czy nie są sadystami, pedofilami, czy nie wpadają w furię z lada powodu lub nie są zbyt mściwi. Czy zna pan kogoś, kto nie dostał uprawnień pedagogicznych z któregoś z tych powodów?
Znam jeden przypadek, co prawda sprzed dwudziestu z górą lat, kiedy odmówiono zatrudnienia człowiekowi, dlatego że był niepełnosprawny – chodził o kulach. Skorzystano z paragrafu, że nauczyciel nie może mieć odrażającego wyglądu. Wprawdzie wuefista byłby z niego pewnie żaden, ale jestem pewien, że byłby wspaniałym pedagogiem.
Czyli sadysta może uczyć nasze dzieci, a niepełnosprawny jest wykluczony.
Bo o ile kule widać, o tyle sadyzm można ukryć.