Jaki jest najsłabszy punkt rodziców? Wiadomo, dzieci. Dlatego skuteczny przedstawiciel handlowy, zamiast tracić kreatywność na odpornych dorosłych, uderza w ich najsłabszy punkt. Idzie do szkoły i mówi dzieciom, że buty, które przyniósł, są super. Dziecko mu wierzy, bo człowiek tak już się rozwija, że w wieku kilku, a nawet kilkunastu lat chłonie wszystko, co usłyszy.
Sympatyczny pan daje przymierzyć buty, a potem zabiera je i znika. Właściwie ma już sprawę załatwioną, bo dziecko idzie do rodziców, żeby kupili mu te superanckie buty, tym bardziej że mama i tata Jasia już to zrobili. A na prośby dzieci rodzice są mniej odporni niż na prośby natrętnego sprzedawcy. Sposób „na szkołę” to właściwie samograj.
Takich sposobów jest mnóstwo. Każdy dziecięcy kanał filmowy pełen jest reklam niby to adresowanych do rodziców, ale tak naprawdę do dzieci. „Edukacyjne” zabawki dla twojej pociechy i cukierki „z witaminami”, żeby mama nie bała się o zdrowie malca. Do tego już się przyzwyczailiśmy. Można to wręcz potraktować jak okazję, by wytłumaczyć dziecku, że reklama to co innego niż prawda. Ale to jest telewizja. Coś, do czego mamy, a w każdym razie powinniśmy, mieć dystans.
Co innego szkoła. To instytucja zaufania. Dziecko tam się uczy. Jak mu wytłumaczyć, że nie wszystko, co usłyszy w szkole, to prawda? Może więc tego, co nauczyciele mówią na lekcjach, też nie należy brać poważnie?
Szkoła to też instytucja wychowawcza. Spodziewałabym się raczej, że wpuści pana z butami po to, żeby na jego przykładzie objaśnić dzieciom zasady działania reklamy, rozpocząć rozmowę o zdrowym dystansie do materializmu czy konsumpcyjnego stylu życia. Ale nie po to, żeby niedojrzałym podopiecznym wcisnąć buty za kilkaset złotych. Niech dyrektor sam kupi je swojemu dziecku.
I jeszcze jedno. Wszystkie kolejne szczeble odpowiedzialne za szkoły powinny traktować tę sprawę jak swoją. Bo jak nie one, to kto?