Koronawirus pośpiesznie i chaotycznie reformuje polską oświatę. Wiosną pandemia zamknęła szkoły, zaś uczniów wraz z rodzicami zamknęła w areszcie domowo-komputerowym. Potem została odwołana przez najwyższe czynniki państwowe, by następnie wrócić i zaskoczyć.
Na początku na głowy różnych ministerstw, w tym edukacji, ciskano gromy. Na MEN o tyle słusznie, że ówczesny minister stał co najmniej pół kroku za premierem i co najmniej dwa kroki za wydarzeniami. I o tyle niesłusznie, że naprawdę nie jakość „pandemicznej” edukacji wydawała się priorytetem, lecz obrona przed śmiertelną chorobą. Polska nie była jedynym państwem europejskim, które w szkolnych sprawach działało po omacku.
Prawdziwą klęską okazały się te miesiące, w których nacisk zelżał. W tle majaczyły przewidywania nowej, październikowej fali pandemii, jednak nie było jednomyślności specjalistów (i nic dziwnego, bo niby jak być tu czegoś pewnym!) ani co do czasu, ani co do skali. MEN wrócił do tego, co umie najlepiej, czyli do rutynowych decyzji o charakterze administracyjnym. Minister zaś do pohukiwania na określone siły kryjące się pod płaszczykiem. Tak odpowiedzieliśmy na koronawirusa.
A przecież, nawet gdyby zapowiadana druga fala miała się okazać lekka (nie okazała się), to oczywistym obowiązkiem władzy było zebranie doświadczeń i wskazanie możliwych wniosków płynących z czasów zdalnego nauczania. Trudne sytuacje, związane z np. mutacją wirusa grypy albo kryzysem klimatycznym, są na horyzoncie. Nie tylko koronawirus może okresowo zmuszać szkołę do trybu „zdalnego”!

Skąd wiemy, jak jest

Pora na zastrzeżenie, że naukowych badań na temat „jak to było” trochę się pojawiło. Jest też pula raportów dziennikarskich i pogłębionych reportaży. Sam chętnie korzystam z pouczającego badania Polskiego Towarzystwa Edukacji Medialnej. Według niego niemal (w innych badaniach ponad) 30 proc. uczniów czuło się w czasach pandemii samotnie. Jeszcze więcej było przygnębionych. 60 proc. rodziców uznało nauczycieli za dobrze przygotowanych do zdalnego nauczania, co krzepiące lub świadczące o tym, że zaangażowanie (wielu) rycerzy i rycerek oświaty uznano za „przygotowanie”.
Trzymam się na dystans od diagnozowania problemów przez zapisanie liczb. Chodzi o to, że z danymi statystycznymi możemy sobie poradzić na dwa sposoby. Pierwszy – sporządzić ogólnopolski raport z wszystkiego. Opracować wnioski oparte na sumowaniu i agregowaniu. Dojść np. do konkluzji, że jedna trzecia uczniów w całym kraju jest przygnębiona. Następnie uruchomić Narodowy Program Dobrej Zmiany Nastroju. Napisać broszurę z pożytecznymi informacjami i rozesłać po szkołach. Wydać kuratorom polecenie, aby udostępnili szkołom spis numerów telefonów wojewódzkich poradni zdrowia psychicznego oraz poradni pedagogicznych. Wysłać wizytatorów, którzy sprawdzą, czy szkoły wywiesiły w widocznym miejscu tabelę z pożytecznymi numerami i czy podczas rady pedagogicznej dyrektor poinformował zebranych o broszurze NPDZN. Po roku dokonać ogólnopolskiego badania i ogłosić, że nastroje uczniów w województwie np. warmińsko-mazurskim poprawiły się o 1,7 proc., a uczennic o 2,2 proc.
Drugi sposób: potraktować wyniki różnych badań jako wezwanie do czynu na poziomie lokalnym. Od dwóch dekad edukacja narodowa szlifuje metody ewaluacji pracy szkół. Do sukcesu jeszcze daleko. Nie jest bowiem łatwo doprowadzić szkołę do umiejętności zamówienia, zanalizowania i wykorzystania badań, które dotyczyłyby ich własnego zespołu i własnych podopiecznych. Dane „z Polski” są dobrym impulsem do badań własnych i oknem, przez które możemy obejrzeć wycinek rzeczywistości „w Polsce”. Prawdziwie ważna jest jednak odpowiedź na pytania o to, co pomaga, a co przeszkadza NASZYM uczniom i NASZYM pracownikom. Jedna trzecia samotnych w próbie ogólnopolskiej pobudza do sprawdzenia, jak jest u nas. I co Janek rozumie przez deklarowaną samotność: nie jest zapraszany do mediów społecznościowych, szkoła była dla niego głównym miejscem uczestnictwa w życiu społecznym? A może jest zapraszany, ale po to, aby być przedmiotem szykan i przyczyna jego samotności – bardzo dolegliwej, czasem groźnej dla życia nastolatka – leży bardzo daleko od pandemii.
Ten pierwszy, centralistyczny sposób jest dla każdej władzy łatwiejszy. Ewaluacja polskiej szkoły polega zatem na zbieraniu danych dających się obrobić przez program komputerowy oraz sprawdzaniu zgodności papierkologii szkolnej z papierkologią kuratorium. W „normalnych” czasach brak prawdziwego, nie papierowego wsparcia MEN dla szkół da się jakoś wytrzymać. Oczywiście, szkoda energii wydatkowanej na obsługę kolejnych e-maili, kontroli, kwestionariuszy i ankiet, wszelako straty można wliczyć w koszta zawodu pedagoga i machnąć ręką. Natomiast w czasach nienormalnych – nauczania wśród bomb informacji o liczbach zakażonych itp. – rezerwy czasu i energii na obsługę głupot zwyczajnie nie ma. Jest natomiast realna potrzeba, aby resort edukacji – skoro już istnieje – ułatwiał pracę.
W modelu idealnym, do którego trzeba spokojnie dążyć, a nie go zadekretować, zespół pedagogiczny umie sprawdzić realny stan psychiczny uczniów. Wie, do której pracowni badań się zwrócić, jakie zadać pytania i jak zinterpretować wyniki. Tak jak umie definiować mocne i słabe punkty swoje i swojego e-nauczania. Potrafi także wspierać nauczycieli. Nie jest błahym zagrożeniem możliwy wysyp przygnębienia, stanów depresyjnych, podobnie jak apatia i byle jaka praca. Kontrole nic w tej sprawie nie załatwią. Samowiedza daje szansę. Wszędzie tam, gdzie zespół nauczycielski jest intelektualnie sprawny, wiedza daje mu siłę do tworzenia strategii nauczania bez zwyczajowych sprawdzianów i lekcji – byty te przeniesione do internetu wyglądają jak ryba wyciągnięta z wody. Żyć bez wody musi się dopiero nauczyć.

Resort ma budynek

Takie było zadanie MEN na czas między czerwcem a październikiem: przygotować szkoły do lekcji bez budynku. Kiedy jednak przyszedł październik, zostaliśmy z powtórką wiosennego olaboga zarządzanego konferencjami prasowymi.
Spośród wielu efektowych podziałów środowiska nauczycielskiego wybierzmy jeden – na inżynierów i partyzantów. Inżynierowie podchodzą do podstawy programowej – zwykle krytykowanej – jak do zadania „ile cementu zmieści się do worka?”. Często są to dobrzy nauczyciele w tym znaczeniu, że potrafią ciężką pracą swoją i podopiecznych naprawdę dużo do worka upchnąć. Sprawdziany, prace domowe, odpytki, ćwiczenia… Są przy tym często cenieni przez uczniów, wymęczonych co prawda, ale świadomych, czego się od nich wymaga. Nie raz, nie dwa, realizacja programu zakłada korepetycje. Mówi się trudno i jedzie się dalej.
Partyzanci podchodzą do zakreślonych w programach ram jak pies do jeża. Przejęci swoją misją nauczania, stawianą w opozycji do upychania cementu, uczą przede wszystkim tego, co ich zdaniem jest ważne. Uczą po swojemu. Przy odrobinie szczęścia i rozumu potrafią zaciekawić uczniów treścią, a nie stopniami.
Wśród inżynierów spotyka się nieraz ludzi o ograniczonych horyzontach. Wśród partyzantów – niezrealizowanych guru, którzy ze swojej słabości (nieumiejętność gry w zespole) czynią cnotę (Prometeusz z pochodnią). W obu gatunkach jest jednak wielu nauczycieli po prostu dobrych i pożytecznych, chociaż tak od siebie różnych. Można też chyba ostrożnie powiedzieć, że edukacja potrzebuje obu nóg. Szkolny świat bez inżynierów albo partyzantów by utykał.
Covidowa reforma edukacji bezceremonialnie uderzyła w inżynierów. Prawda jest taka, że metody i treści nauczania przygotowane na czas zwykłej szkoły nie mają szans sprawdzić się w szkole… No, właśnie, jak ją określić? Niezwyczajnej? Naprawdę staje się ona coraz bardziej zwyczajna. Popatrzmy na uczniów drugiej klasy liceum czy technikum – zaskakująco niedługo liczba godzin w e-nauczaniu przekroczy w ich licealnym życiu liczbę godzin „stacjonarnych”. Przekaz z góry jest jednak jasny: szkoła jest teraz gorsza, a lepsza będzie, jak wszyscy wrócimy do koszar. W rezultacie inżynier dostaje kijem po głowie. Jak ma uczyć? Jak zawsze, tylko inaczej niż zwykle. Czego ma uczyć? Tego, co zawsze, tylko że czegoś innego niż zwykle. Świat się sypie…
O niebo lepsza psychologicznie jest sytuacja partyzanta. Świat się posypał, lecz runął też system kontroli. Zdrowy rozsądek pokazuje, że naprawdę trzeba uczyć inaczej. Nie można, ale właśnie trzeba!
Szkoda, że partyzanci z zasady nie idą wspólnym frontem. Nie wytworzą nowej szkoły, wzoru do naśladowania. Robią raczej dobre (a czasem nie) swoje własne lekcje. Pracuję w dwóch szkołach. W obu partyzanci są wcale licznie reprezentowanym gatunkiem. W obu, niejako na przekór temu, co przed chwilą napisałem, widać starania, aby działać solidarnie, mieć nowe, wspólne ustalenia i e-ustalenia, wymieniać się doświadczeniami. Jest trudno, niemniej każdy wysiłek na rzecz tego, aby być razem, a nie osobno, niesie poprawę działania wszystkich. Nie jest polskim paradygmatem transparentność i wspólnotowość pracy, chociaż są one z zasady chwalone. Tak, MEN miał swoją życiową szansę bycia przydatnym. Tak, mógł powolutku uruchamiać współdziałanie między szkołami i nauczycielami, nauczycielami i psychologami. I dyrektorów z różnych placówek. Zamiast przywództwa MEN wybrał jednak powrót do rutyny. Kiedy COVID-19 ponownie ją rozwala, ministerstwo po raz kolejny nie umie wskazywać drogi.

Kredyt na wyrost

Ostatnie zdanie może się komuś wydać krzywdzące. Przecież nowy minister edukacji zapowiedział we wtorek prace nad tymczasową redukcją wymagań programowych. Powiedział nawet, że pracami zajmują się już odpowiednie zespoły (jak zwykle, nic o nich nie wiemy). Zazwyczaj nie krytykuję nowych ministrów na wejściu, czas trzeba dać każdemu. W sprawie programowej aktywności Przemysława Czarnka nie mam niestety złudzeń. Już sam fakt, że jej okrojenie ma być tymczasowe, świadczy, w jakiej mgle błądzą mędrcy pana ministra. Na pewien czas wyrzucą oni część treści z nierealnych, gigantycznych programów. Te, które i tak nie byłyby naprawdę zrealizowane. Darują nam Niderlandy… Na dodatek minister swoją koncepcją zdążył się już wcześniej pochwalić w Radiu Maryja. Mianowicie powołaniem zespołów „osób, które weryfikują treści, jakie są zawarte w podręcznikach, zwłaszcza w podręcznikach do języka polskiego, do historii, do wiedzy o społeczeństwie, po to, aby wyeliminować stamtąd treści, które nie pasują do podstaw programowych”. Skoro bobrują te osoby w przedmiotach mających kształtować odpowiednie postawy młodych Polaków, to rozumiemy, że cel ideowy był najpierw, a cel pandemiczno-dydaktyczny później.
Nie mamy od lat szczęścia do kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej. Nie jestem pewien, czy rozumni ministrowie poradziliby sobie wiele lepiej. Jestem jednak prawie pewien, że póki resort raczej przeszkadza niż pomaga, szkoła zdana jest na partyzantów działających, niestety, w rozproszeniu.