- W półtoragodzinnym filmie na YouTubie przerabiam tyle, ile przez cztery miesiące w szkole. Nieważne, czy ogląda mnie jedna osoba czy 50. Nawet 20 minut skupienia przed ekranem daje często więcej niż lekcje w klasie, gdzie co chwila ktoś kogoś rozprasza - mówi w wywiadzie dla DGP Dawid Łasiński nauczyciel chemii w Zespole Szkół im. gen. Dezyderego Chłapowskiego w Bolechowie, autor podręcznika do chemii dla uczniów szkoły podstawowej.
Nauczyciel, co nie boi się internetów. To pan?
Ja. Nie boję się, bo sieć jest genialnym miejscem komunikacji z ludźmi, z którymi nie zawsze mogę spotkać się w realu, a z którymi mamy sobie coś do przekazania. Tym czymś jest wiedza. Bo edukacja to relacja, a internet daje mi zasięg.
W pana przypadku to blisko 1,4 mln wyświetleń na YouTubie, ok. 40 tys. subskrybentów i niemal 10 tys. fanów strony Pan Belfer na Facebooku. Tyle się ostatnio mówi w szkołach o uzależnieniu nastolatków od sieci, a pan ich jeszcze do tej sieci przyciąga…
Oni już tam są, więc nikogo siłą nie wciągam. Pokazuję, że można robić coś innego niż straszyć rodziców wynikami badań o tym, ile czasu z komórką w ręku spędzają dzieci. Albo organizować kampanie ostrzegające przed szkodliwymi skutkami zamieszczania w sieci zdjęć czy filmików, które kogoś ośmieszają. Im więcej dobrego wrzucę do sieci jako nauczyciel, im więcej osób zachęcę do twórczego korzystania z niej, tym bezpieczniejszym będzie ona miejscem.
Taka idea przyświecała stworzeniu Pana Belfra?
Tak się nazywam w mediach społecznościowych, taki jest mój kanał na YT. Ale zaczynałem jako zwykły nauczyciel tablicowy. Czyli taki, co kredą rysuje w klasie wiązania chemiczne. Zawsze jednak chciałem robić coś więcej. Najpierw w 2008 r. w gimnazjum w Koziegłowach, niewielkim mieście pod Poznaniem, założyłem z uczniami kanał na YT. Robiliśmy filmy promujące szkołę, relacje z ważnych wydarzeń. Chodziło o to, by dzieciaki po lekcjach nie uciekały do miasta i szwendały się po galeriach handlowych, ale by je integrować. I do tego właśnie służył mi ten „zły” internet, który ponoć zabija relacje między ludźmi. Od 2012 r. zaczęliśmy pracować w grupie na FB. Ustalaliśmy tam wszystkie szczegóły naszych planów, które potem w realu sprawnie realizowaliśmy. Po reformie edukacji w 2018 r. przeniosłem się do liceum w Bolechowie i dalej rozkręcałem swoją działalność.
Co na to rodzice i inni nauczyciele? Dziś wiele szkół wprowadza zakazy używania komórek, obwarowane surowymi sankcjami.
Smartfon to przede wszystkim dostęp do sieci. Bez tego nie miałby dla uczniów znaczenia. Dla dorosłych również. Myślę, że sceptyczna postawa części nauczycieli bierze się stąd, że nie mają czasu się szkolić, a jeśli już, to szkolenia, na które w końcu trafiają, są prowadzone mało ciekawie. Nauczyciele wykorzystują więc w edukacji te narzędzia, które znają i z którymi czują się najpewniej. Bo nikt im nie pokazał, że można inaczej.
Ten brak odpowiednich szkoleń to czyja wina?
Za szkolenia odpowiada dyrektor. Jest wiele firm, które po małych kosztach oferują kursy dla nauczycieli. Przyjeżdża człowiek, wyświetla rzutnikiem pakiet slajdów, coś tam opowiada. Daje więc teorię, nie praktykę. A żeby zaciekawić grono pedagogiczne, powinno być dokładnie na odwrót. Przede wszystkim – praktyka. Sam czasem organizuję szkolenia i mówię, jak zastosować multimedia w edukacji. Motywuję, pokazując nauczycieli 2.0. Czyli takich, którzy odważyli się wyjść poza schematy. Opowiadam, że media społecznościowe warto wykorzystywać do komunikacji z rodzicami, do opowiadania o sobie, promowania szkoły. I tu często trafiam na wielki opór: nauczyciele boją się zakładać profile na FB. Bo może ktoś źle ich skomentuje, może zostaną opacznie odebrani. Strach zamyka ich na nowe możliwości. Problemem i wieloletnim niedopatrzeniem jest to, że nikt nie pokazał im, jak ten nowy świat działa i ile mogą z niego wziąć dla siebie.
A konkretnie?
Choćby wirtualna wycieczka Google’a, którą da się fantastycznie wykorzystać do lekcji geografii. Poprosić uczniów, by w ramach pracy domowej przygotowali plan trasy. W sieci można zobaczyć powierzchnię Księżyca, zejść na dno Wielkiego Kanionu. Długo by wymieniać. Albo weźmy aplikację na telefon, taką jak Photomath. Najeżdżasz telefonem na równanie matematyczne i po chwili na ekranie wyświetla się metoda dochodzenia do wyniku, krok po kroku. Nie gotowe rozwiązanie, lecz coś znacznie więcej. Nauczyciel, który nie boi się nowych rozwiązań, mógłby opowiedzieć swoim uczniom o tej aplikacji, bo nie stanowi ona dla niego konkurencji. Jest wsparciem na lekcji: drodzy uczniowie, rozwiążcie to zadanie w zeszytach, a następnie sprawdźcie w telefonie, czy dobrze kombinowaliście.
Część nauczycieli uzna, że nadal opowiada pan herezje.
Pan Belfer za chwilę kończy trzy lata. Przyznam, że najpierw bałem się, iż uczniowie uznają mnie za starucha, który próbuje robić z siebie gwiazdę internetów i w efekcie mnie wyśmieją. Rzeczywiście, patrzyli na mnie sceptycznie. Podobnie nauczyciele. A potem… Zgodnie z trendami internetowymi przygotowałem dla uczniów kilka wzorów koszulek ze śmiesznymi tekstami chemicznymi. O co prosili mnie sami widzowie. Zostało to jednak źle odebrane przez moją ówczesną dyrektor, która zarzuciła mi, że moja aktywność jest komercyjna i że trzeba za to płacić koszulkami. Nie mam jej tego za złe, po prostu nie wiedziała, że to taki internetowy standard i forma „cegiełki” na dalsze działanie ulubionego twórcy. Niestety została mi przypięta łatka lansera, który chce zbić majątek na uczniach.
A tego pan nie chciał?
Oczywiście, że nie! Nie wkupuję się w łaski dzieci na siłę. Sam często im powtarzam: nie dajcie się omamić sieci. Nie wystarczy założyć kanał, nagrać kilka filmików z gier, by zostać youtuberem, zarabiać miliony i żyć jak gwiazda. Wiem, że wielu 15‒18-latkom marzy się kariera w stylu Blowka czy Reziego. Ale żeby choć nieco się do nich zbliżyć, nie można powielać cudzych pomysłów, godzinami scrollować strony, bezrefleksyjnie pożerając treści dostarczane przez innych. Musi być inicjatywa. Postawiłem sobie za cel zbudowanie marki pierwszego edukacyjnego influencera w Polsce. Do tego trzeba mieć nazwę, logo, rozpoznawalny wizerunek. Powoli się to udaje i jestem z siebie dumny.
Na razie nie ma pan chyba wielu naśladowców.
Ale widzę, jak wielkie jest zapotrzebowanie na nauczycieli podobnych do mnie: ludzi, którzy z jednej strony są praktykami, realizują podstawę programową, mają kontakt z uczniami, rodzicami, z drugiej – znają luki systemu edukacyjnego, jak brak czasu, przepełnione klasy, które w konsekwencji często odbierają możliwość wyjścia poza schemat. I wydaje mi się, że jest ich coraz więcej. Przykład? Wspólnie z dr Danutą Kitowską i jej córką Anią założyliśmy blog NauczycielwSieci.pl. Ma on na celu zebrać wszystkich edukatorów aktywnych w internecie w jednym miejscu. Jest tam katalog nauczycieli, którzy dzielą się swoją wiedzą z pomocą nowych technologii. Idea jest taka, by dawać wskazówki innym blogerom, jak profesjonalizować swoje działania – jak poprawiać grafikę, uatrakcyjnić przekaz itp. Co kwartał dodajemy nowe osoby. Jest nas tam coraz więcej.
Który pana pomysł sprawdza się najlepiej?
Choćby projekt Naukowe Łapserdaki pokazujący, że można być nauczycielem, także nie widząc swoich uczniów na co dzień: w ramach swojego profilu udostępniam grupie nastolatków przestrzeń, którą zapełniają dwa razy w tygodniu naukowymi treściami. Sami wymyślają temat, opracowują go merytorycznie i graficznie. Niedawno pisali o koronawirusie, o zachorowaniach na raka w Polsce. Przed ostatecznym opublikowaniem wrzucają materiał na grupę i oceniają, co trzeba dopracować, zmienić. A potem dostaję info: panie Dawidzie, proszę sprawdzić, z naszej strony gotowe.
Internet nie zabija relacji?
Przeciwnie, często pomaga tworzyć nowe, wartościowe. Gdy zaczęły się pojawiać komórki, starsze pokolenie, przyzwyczajone do długich rozmów przez telefon stacjonarny, nie rozumiało, jak można spłycić komunikację do krótkiego SMS-a. Dziś mamy wiele komunikatorów, gdzie przekaz wzbogaca się np. GIF-em. Nie ma się co obrażać na to, że sieć to przede wszystkim rozrywka, bo plotkami żyliśmy od zawsze, tylko wioska nam się rozrosła. Chodzi o to, by mieć wiedzę. I np. przed sprawdzianem z chemii można opłacić dziecku korepetytora albo dać mu do obejrzenia film w sieci. Rodzice muszą wiedzieć, że takie merytoryczne podsumowania z matematyki, fizyki, historii czy właśnie chemii są dostępne. Wielu jest przekonanych, że jedyną formą nauki jest ta, którą znają z własnej przeszłości – czyli ślęczenie przy biurku nad książką. W półtoragodzinnym nagraniu na YouTubie przerabiam tyle, co przez około cztery miesiące w szkole z podręcznikiem. Jeden duży film to cały dział wiedzy. Piguła. Zaletą internetowego przekazu jest to, że całą swoją uwagę skupiam na widzu. Nieważne, czy ogląda mnie jedna osoba czy 50. Myślę, że nawet 20 minut pełnego skupienia przed ekranem daje często więcej niż lekcje w klasie, gdzie co chwila ktoś kogoś rozprasza.
Nie boi się pan hejtu?
Może bałem się na początku. Dziś nauczycielom, którzy pytają mnie, jak zacząć, mówię: nie przejmujcie się głupimi komentarzami. Mnie, na kilkadziesiąt tysięcy opinii, trafiło się kilka mocno nieprzyjemnych. I co z tego? Zawsze znajdzie się ktoś, komu się nie spodobasz. Takie życie. Zdecydowanie bardziej opłaca nam się wyjść ze strefy komfortu, którą daje stary schemat: klasa, biurko, dziennik. Ale to wymaga pracy. Początkowo nagrałem osiem filmów, które objęły podstawę programową z chemii w gimnazjum. W ten sposób chciałem pomóc swoim uczniom w przygotowaniu się do egzaminów końcowych. Do każdego nagrania przygotowanie scenariusza i prezentacji zajmowało sześć godzin. Ale gdy nabrałem wprawy, zdarzało mi się włączać kamerkę w samochodzie i w drodze do pracy robić np. filmik o dyfuzji. Za chwilę startuje Pan Belfer 2.0. To będą nagrania dla szkoły średniej, już tej po reformie. Uczeń dostanie filmik, a wraz z nim segregator online z zadaniami. Będę tam dorzucał nowe polecenia oraz treści, które nie zmieściły się w głównym nagraniu. Podstawowa różnica między nauczaniem w klasie i w internecie polega na tym, że w tym pierwszym przypadku są ze mną ci, którzy muszą, a w drugim ci, którzy chcą. Marzy mi się, by w porozumieniu z innymi nauczycielami powstała w sieci baza materiałów edukacyjnych dostępna dla wszystkich.
Co z argumentem, że internet to droga na skróty, bo uczeń zamiast szukać czegoś samodzielnie, dostaje gotowca? Czy to nie zabija w nim kreatywności?
Pamiętam ze swojego dzieciństwa, że lekcje odrabiałem obłożony wielotomowym wydaniem encyklopedii PWN. Oczywiście, nawet i dziś wyprawa do biblioteki może dać wiele satysfakcji, zwłaszcza gdy po trzech godzinach poszukiwań uda się odnaleźć właściwą książkę z potrzebną informacją. Ale umówmy się, to rozwiązanie dla koneserów, bo taka informacja jest do odszukania w sieci w kilka minut. Dzięki temu można iść dalej, szybciej analizować, łączyć wydarzenia, kojarzyć fakty. Nie zapominajmy, że w internecie można znaleźć coś jeszcze – ludzi podzielających nasze pasje. Załóżmy, że ktoś chodzi do liceum liczącego 400 osób. Jakie jest prawdopodobieństwo, że trafi na osoby, które tak jak my mają lotnicze, motoryzacyjne czy modowe hobby? Spore. Ale w przypadku grup w mediach społecznościowych to prawdopodobieństwo zamienia się w pewność.
Wracając do nauczycieli – mówi pan, że brakuje takich, co nie boją się internetu. Jak to zmienić?
Nauczyciel musi mieć czas i odpowiednie wynagrodzenie, żeby być kreatywnym i wykorzystywać nowe metody kształcenia. To dotyczy każdego eksperta, niezależnie od dziedziny specjalizacji, który chce się dalej uczyć. Dziś, szczególnie od czasu ostatniego strajku, nauczyciele są sfrustrowani i żyją z nastawieniem: byle doczekać do kolejnych świąt. Wielu odeszło z zawodu, w efekcie brakuje rąk do pracy. Ci, co zostali, są zmęczeni. W takiej atmosferze nie da się myśleć innowacyjnie. Tym bardziej że nauczyciele są wciąż źle opłacani. Mój kolega postanowił uczyć informatyki w szkole. Prowadzi własną firmę i ma ogromną potrzebę dzielić się swoim doświadczeniem z uczniami technikum informatycznego. W szkole jest jednak dopiero na początku kariery i musi minąć 11 lat, zanim zostanie nauczycielem dyplomowanym. System w ogóle nie docenia jego wiedzy. Wycenia ją na ok. 1,9 tys. zł. Za takie pieniądze można pracować wyłącznie dla idei. Większość moich kolegów nie ma kasy, by z naszej podpoznańskiej wsi jeździć na szkolenia do wielkich miast. O Warszawie można zapomnieć. To są nasze realia. Dlatego daleki jestem od psioczenia na nauczycieli, że czegoś nie chcą czy nie rozumieją. Załóżmy, że na radzie pedagogicznej ktoś im mówi o nowych technologiach. A oni w głowach przeliczają na gorąco, czy mają na to czas. Bo muszą zrealizować napiętą podstawę programową, przygotować uczniów do egzaminów, przeczytać kilkaset wypracowań i sprawdzianów. Dlatego wiedza, która trafia do nauczycieli, powinna zawierać element zachęty.
Jakiej?
Na przykład pokazywać, że dzięki nowym technologiom mogą dziś zrobić uczniom kartkówkę na telefonach komórkowych. Dzięki temu już po kilku minutach będą mieli wyniki, które z łatwością przeniosą do dziennika elektronicznego. W ten sposób zyskają czas, by zrobić na lekcji np. eksperyment naukowy. Czas jest dziś cenną walutą, której nauczycielom brakuje. Sam jestem rozliczany z tego, czy powiedziałem moim uczniom, jak powstaje kwas siarkowy. Ale chciałbym też mówić im więcej o rzeczach, których nie przewidziała podstawa programowa. O sprawach nie zawsze związanych z chemią, a bardziej z szeroko pojętym rozwojem osobistym. O treningach kreatywności, o poszukiwaniu wewnętrznej motywacji czy o metodach skutecznego uczenia się. Chciałbym pokazywać uczniom ludzką twarz chemii, wejść w temat głębiej, ale kiedy to robić?
Magazyn DGP 28 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Ile czasu panu brakuje?
Świadomie ograniczyłem liczbę godzin, jakie spędzam w szkole przy tablicy. Bez tego nie mógłbym się rozwijać, jeździć na szkolenia, spotykać inspirujących ludzi i pracować nad swoimi projektami do internetu. Oczywiście żeby to robić i nie popaść w długi, posiadam też inne, komercyjne źródło utrzymania. Czasu mam mało, dlatego rzucam się na każdą aplikację czy program, które usprawnią moje działania. Marzy mi się, żeby system edukacji zaufał nieco bardziej nauczycielowi. By dał nam większą swobodę działania, wyboru metody nauczania i dróg dotarcia do ucznia. Mamy w szkole przedmiot „informatyka”, którego program z każdym rokiem pozostaje coraz bardziej w tyle. Podręczniki opowiadają o rzeczach niemal archaicznych albo przekazują informacje w sposób odpowiedni dla starszego pokolenia, które widzi komputer po raz pierwszy w życiu. Po co nastolatkowi definicja otwarcia dokumentu tekstowego, skoro robi to instynktownie? Takie książki są obiektem kpin ze strony uczniów, a lekcja prowadzona na ich podstawie jest stratą czasu.