Dyrektor elitarnej szkoły i były duchowny przez lata budował skomplikowaną sieć zależności, żeby wyciągać od ludzi pieniądze. Jego ofiarami były głównie osoby w trudnej sytuacji życiowej, w tym chorujący emeryci i niezamożne rodziny.
Magazyn DGP 31.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
Pod koniec czerwca ubiegłego roku do mamy Jerzego, który zdawał do renomowanej szkoły społecznej, zadzwonił ówczesny dyrektor placówki Sławomir Sikora. 13-latek nie dostał się za pierwszym podejściem, ale miał jeszcze szansę: był na liście rezerwowej. Rodzicom zależało na tym, żeby ich syn poszedł tam do siódmej klasy i uniknął negatywnych skutków reformy likwidującej gimnazja. Jak relacjonuje matka Jerzego, dyrektor przekonywał, że dysponuje tzw. miejscami bud żetowymi. Aby je zdobyć, należało wpłacić darowiznę w wysokości 15 tys. zł. Oczywiście, jak zastrzegał Sikora, ten szczodry gest miał być całkowicie dobrowolny – jako datek przekazany w ramach wspólnych starań o lepszą przyszłość szkoły. Formalnie żadne „miejsca budżetowe” nigdy nie istniały. A propozycja złożona rodzicom Jurka była mało zawoalowaną ofertą korupcyjną: chodziło o pieniądze za przeskoczenie pozycji na liście rezerwowej. Dopiero później okazało się, że nie byli jedyni.
Rodzice chłopca – prawnicy z wieloletnim doświadczeniem zawodowym – od razu uznali, że propozycja dyrektora jest nie do przyjęcia, a jego działanie wydaje się nie tylko nieetyczne, lecz wręcz podpada pod próbę przekupstwa menedżerskiego (zgodnie z kodeksem karnym dopuszcza się go osoba, która pełniąc funkcję kierowniczą w jednostce organizacyjnej wykonującej działalność gospodarczą lub mając ważny wpływ na jej działalność, żąda lub przyjmuje korzyść majątkową, osobistą bądź jej obietnicę; przestępstwo to jest zagrożone karą do 5 lat więzienia). Dlatego rodzice Jurka poinformowali o sprawie zarząd szkoły. Ich skarga ostatecznie doprowadziła do ujawnienia przekrętów na dużą skalę. Wielomiesięczne śledztwo dziennikarskie DGP pozwoliło nam je udokumentować i opisać.

Niefortunne zdarzenie

Placówka szybko zajęła się sprawą „cegiełki” w zamian za przyjęcie do klasy. Jak relacjonuje mama Jurka, zarząd zareagował natychmiast i bardzo poważnie potraktował ich słowa. Sikora twierdził, że chce konfrontacji, ale nie pojawił się na zorganizowanym w tym celu spotkaniu, poszedł na zwolnienie lekarskie. W liście do nauczycieli, którzy początkowo niemal jednogłośnie wyrazili dla niego poparcie, wyjaśniał, że doszło do „perfidnego pomówienia ze strony sfrustrowanego rodzica”, co „spowodowało [jego] problemy zdrowotne”. Sikora zapewniał, że jest „osobą uczciwą, rzetelną i zawsze działającą zgodnie z prawem”, a także iż nigdy nie domagał się jakichkolwiek pieniędzy w zamian za przyjęcie do szkoły. To samo powtórzył w rozmowie z DGP.
„Niefortunne zdarzenie”, „przecież nie ma zakazu proszenia rodziców o wpłaty” – takie opinie przewijały się podczas dyskusji w pokoju nauczycielskim. Sikora miał w szkole grono gorących zwolenników, którzy uważali, że chciano się go po prostu pozbyć.
Zarząd szkoły wykazał, że były dyrektor wzbogacił się na procederze o około 100 tys. zł. Na tyle opiewają pokwitowania, które były drukowane, podbijane pieczątką i podpisywane przez Sikorę na papierze z logiem szkoły. Kwota może być jednak znacznie wyższa
Zarząd zorientował się, jak poważna jest sprawa, gdy w związku z analizą kazusu Jurka otrzymał sygnały, że dyrektor pobierał już podobne opłaty w przeszłości. Zauważono, że przez ostatnie lata daty przelewów darowizn na rzecz szkoły zaskakująco często zbiegały się z terminami egzaminów wstępnych. Ale informacje, że taki proceder ma miejsce, pojawiały się już wcześniej. – Rok przed aferą z Jurkiem na zebraniu zwróciliśmy uwagę, że nie można oczekiwać pieniędzy od rodziców, których dzieci nie rozpoczęły edukacji – opowiada jeden z członków rady programowej placówki. Podczas spotkania nieoczekiwanie głos zabrał Sikora. Choć nikt nie sugerował, że jest winny, zapewniał, że podobne sytuacje się więcej nie powtórzą.
Po skardze rodziców Jurka zarząd przeprowadził też rozmowy z dwójką rodziców, który przyznali, że wpłacili pieniądze w trakcie rekrutacji. Jedna para wprost zarzuciła dyrektorowi wymuszenie. Sprawy nie zgłoszono jednak na policję. Wprawdzie mama Jerzego zapewniała, że może zeznawać przed sądem, ale zarząd uznał, że nie ma podstaw do złożenia zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. – Prawnik zwracał nam uwagę, że musimy dokładnie przeanalizować całą sytuację. Nie ma tu żadnego przestępstwa. Proponowanie darowizny na rzecz szkoły nie jest czynem zabronionym – tłumaczył jeden z członków zarządu na spotkaniu z nauczycielami.
„Prezes zarządu: Na początku nie wierzyliśmy, ale zmieniła nam się radykalnie optyka, kiedy jeden rodzic powiedział wprost, że to nie jest pierwszy przypadek. Kilka lat temu też dostał propozycję nie do odrzucenia: po przyjęciu dziecka do szkoły powinien wpłacić na jej rzecz jakieś pieniądze. I wyszło nam, że rzeczywiście, w szkole bywają takie czerwcowo-lipcowe górki wpłat. Dotarliśmy do jednego z ojców, którzy dwa lata temu wpłacili. Powiedział nam, że był głupi, nie będzie tego dalej ciągnął, uważa sprawę za zamkniętą. Ale dla nas to jest kolejne potwierdzenie, że taka praktyka istniała” (z notatki ze spotkania z nauczycielami).
Zarząd podjął w końcu decyzję o rozstaniu z dyrektorem w lipcu 2019 r. Nastąpiło ono pokojowo, za porozumieniem stron. A także z odprawą i ekwiwalentem za zaległy urlop – w sumie Sikorze wypłacono 47 tys. zł. Cała umowa została objęta klauzulą poufności. Takiego zapisu zażądał prawnik Sikory, który stanął na stanowisku, że szkoła nie ma przeciwko niemu dowodu, że to tylko słowo przeciwko słowu. Zarząd postanowił ustąpić i zgodził się na klauzulę poufności, bo wszystko działo się tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego i kierownictwu zależało na tym, aby placówka funkcjonowała w sposób niezakłócony.

Empatyczny, dobrze zorganizowany

Zespół szkół, którego częścią była szkoła na Ochocie, bazuje na idei demokracji. Uczniowie tworzą sejm i mają swojego premiera. Szkoła kładła nacisk na wolontariat oraz pomoc najbiedniejszym i potrzebującym, zanim jeszcze ten trend zyskał popularność w edukacji. Jej nauczyciele byli znani z dużego zaangażowania w sprawy podopiecznych. Od lat wizytówką placówki na Ochocie było też przyjmowanie uczniów w trudnej sytuacji życiowej (m.in. z domów dziecka i uchodźców).
Sikora pojawił się w niej nagle. Wcześniej był proboszczem pomocniczym w parafii ewangelicko-augsburskiej, a jednocześnie dyrektorem należącego do niej ośrodka opiekuńczego. Za jego zatrudnieniem w stołecznej szkole miało przemawiać m.in. to, że kiedy sprawował kościelny urząd, przyjął pod opiekę małżeństwo z Jedwabnego – Polaka i polskiej Żydówki – po tym, jak w ich domu zawalił się dach. Jak twierdzą moi rozmówcy, do pracy w szkole rekomendowała go znana osoba ze środowiska filmowego. W 2011 r. zatrudniono go jako wychowawcę klasy, do której chodziły głównie dzieci emigrantów i uchodźców. Zajął się sprawami organizacyjnymi, a także pozyskiwaniem funduszy unijnych. Potem został wicedyrektorem. Kiedy poprzednia dyrektorka odeszła na emeryturę, w 2015 r. wystartował w wyborach na wolne stanowisko i wygrał (w głosowaniu brał udział cały personel, łącznie z pracownikami administracji).
Wielu moich rozmówców mówi o Sikorze, że „był jakiś inny”, wyróżniał się – choć nikt nie potrafi dokładnie uchwycić, na czym polegała jego wyjątkowość. Jedno było pewne: uznawano go za profesjonalistę. Zawsze uśmiechnięty, empatyczny, dobrze zorganizowany. – Zaprowadził porządek. W końcu wiedzieliśmy, kto ma zastępstwo, że jak coś trzeba wysłać, podpisać, będzie to zrobione na czas. Rady pedagogiczne przebiegały sprawnie, nikt nie narzekał na okienka w planie. Przeprowadzono remont, a szkoła zaczęła skutecznie korzystać z dotacji unijnych. Sikora działał transparentnie – mówi nam nauczyciel X. – To znaczy, tak nam się wydawało – szybko się poprawia. Bronił dyrektora do końca. Dziś czuje się oszukany.
Wielu moich rozmówców zwróciło również uwagę na to, że duże znaczenie dla Sikory miały oznaki statusu (to samo zapamiętali zresztą jego współpracownicy z czasów kościelnych, z którymi rozmawiałam). – Wyglądał jak spod igły. Chwalił się, że ma buty szyte na miarę. Pod szkołę zajeżdżał drogim autem – opowiada inna nauczycielka. Dodaje, że po początkowej uldze, że wszystko w szkole działa tak sprawnie, zauważyła, iż wokół dyrektora tworzy się klika, a placówka zaczęła działać „urzędniczo”, tracąc swojego demokratycznego ducha. Coraz częściej mówiło się o wynikach i rankingach, a nie o tym, co chcą dać dzieciom.
Sikora miał jeszcze jedną cechę, na którą zgodnie wskazują moi rozmówcy: potrafił mówić tak, żeby nic konkretnego z tego nie wynikało. – Człowiek się orientował, że nie uzyskał odpowiedzi dopiero po tym, jak wyszedł ze spotkania – wspomina jeden ze współpracowników. – Raz poszłam zapytać, czy jedna z moich uczennic, dziewczynka z Czeczenii, jest na miejscu bezpłatnym. Nie wiedziałam, czy mamy oczekiwać od niej opłat za wycieczkę jak od każdego, czy zwrócić się o dofinansowanie – opowiada jedna z nauczycielek. Po wyjściu z gabinetu zdała sobie sprawę, że dalej nie wie, co powinna zrobić.
Rysa na wizerunku dobrego dyrektora pojawiła się tuż przed wybuchem afery z pobieraniem opłat od uczniów. W szkole doszło do podziału na tle nieprzejrzystej polityki płacowej. Dwójka nauczycieli próbowała założyć związek zawodowy i zmusić dyrekcję do większej transparentności w sprawach kadrowych. Ta potraktowała ich inicjatywę jako zdradę. Przed początkiem tego roku szkolnego odeszło z pracy kilkunastu nauczycieli, którzy byli w niej zatrudnieni od wielu lat.

Czesne za bezpłatne miejsca

Mimo próby szybkiego zakończenia współpracy z byłym dyrektorem afera wybuchła z jeszcze większą mocą 2 września zeszłego roku, już po rozstaniu z Sikorą. Do sekretariatu przyszedł wtedy rodzic jednego z uczniów zza wschodniej granicy, który znajdował się na bezpłatnym miejscu (były one przeznaczone dla dzieci poszkodowanych przez los, a koszty ich edukacji pokrywało głównie czesne płacone przez rodziców, których było stać na prywatną edukację). Zapytał, czy w tym roku może… płacić czesne przelewem. Zdarzenie doprowadziło do ujawnienia całego procederu, którego „cegiełka” w zamian za miejsce w szkole była tylko małą częścią. Okazało się, że wieloletni dyrektor placówki do własnej kieszeni brał również pieniądze od uczniów, których przyjmował na bezpłatne miejsca. Między innymi od uchodźców i imigrantów.
Jak opowiada matka ucznia ze Wschodu, do której udało się nam dotrzeć, w trakcie rekrutacji dyrektor przywitał ich bardzo miło, od razu przyjął do klasy ich dziecko. Nie było egzaminów, musieli tylko wpłacić czesne za lipiec i sierpień. Co ważne, pieniądze za kolejne miesiące nie mogły być przelewane na konto bankowe. Należało je dostarczyć do rąk własnych dyrektora, o czym często przypominał. – Nie orientuję się, jak to wygląda w Polsce. Wystarczyło mi, że syn został przyjęty. Nie dyskutowałam – opowiada matka. Rodzicom dzieci, które w szkolnych rejestrach figurowały jako osoby na bezpłatnych miejscach, wysyłał budzące konsternację smsy: „Szczęśliwego Nowego Roku! Przy okazji informuję, że od 01.01.2019 zmieniło się czesne za szkołę i wynosi 1300 zł miesięcznie. Czy X może przynieść czesne jutro do szkoły i przekazać mi osobiście?”.
Pewnego razu chłopiec sam przyniósł gotówkę do sekretariatu zamiast przekazać ją bezpośrednio dyrektorowi. Zdenerwowany Sikora zadzwonił wtedy do rodziców i pouczył ich, że taka sytuacja nie może się powtórzyć. Nie wyjaśniał, dlaczego tak zależy mu na dyskrecji. A oni nie pytali. Jednak kiedy w trakcie wakacji dyrektor zaproponował jednorazową wpłatę w ramach „promocji”, rodziców coś zaniepokoiło. Umówili się, że skontaktują się zaraz po powrocie. – I faktycznie dyrektor zadzwonił na początku września, znów domagając się wpłaty. Powiedziałam, że dam synowi pieniądze, a on przekaże je w szkole. Sikora zareagował nerwowo i napisał mi – nie wiem dlaczego po angielsku – że owszem, możemy się spotkać, ale gdzieś „out of school” – opowiada matka. Po tym SMS-ie poprosiła męża, by zapytał w szkole, o co chodzi. Za edukację syna zapłacili łącznie 18 tys. zł, choć nawet złotówka z tej kwoty nie wpłynęła do budżetu szkoły. Wkrótce wyszło na jaw, że nie byli jedynymi, którzy przekazywali czesne do prywatnej kieszeni Sikory.
W sumie zarząd wykazał, że były dyrektor wzbogacił się na procederze o około 100 tys. zł. Na tyle opiewają pokwitowania, które były drukowane, podbijane pieczątką i podpisywane przez Sikorę na papierze z logiem szkoły. Kwota może być jednak znacznie wyższa. Część poszkodowanych nie uczy się już w placówce, możliwe, że nie ma ich nawet w kraju. Inni boją się mówić – starają się o uregulowanie pobytu w Polsce i nie chcą komplikować swojej sytuacji.
Sikora żerował przede wszystkim na osobach w trudnej sytuacji życiowej i prawnej. Jedna z rodzin nie miała pieniędzy, starała się o status uchodźcy. Choć przyznano im darmowe – w teorii – miejsce, skończyło się na tym, że ledwo wiązali koniec z końcem, by ich dziecko mogło kontynuować naukę. Dyrektor okazał się dla nich „wyjątkowo łaskawy” – obniżył nieistniejące czesne o połowę.

Wyjątkowa promocja

Sikora przestał zaprzeczać swoim występkom, dopiero gdy przedstawiono mu pokwitowania, które wystawiał rodzicom. Jesienią zeszłego roku zobowiązał się zwrócić pieniądze. – Zarząd podpisał umowę notarialną z panem Sławomirem Sikorą, który przyznał się do winy i powiedział, że spłaci kwoty, na które szkoła zbierze dowody – mówi DGP Magdalena Jonas-Poławska, obecna dyrektorka placówki. Na spotkaniu z rodzicami tłumaczyła, że w umowie jej poprzednik poddaje się egzekucji komorniczej. – Nie ma w niej zapisu na temat sposobu, w jaki możemy lub nie możemy się komunikować w tej sprawie. Nie jest też napisane, że to koniec roszczeń. Będziemy w ratach przez najbliższy rok gromadzić fundusze, które konsekwentnie będziemy oddawać uprawnionym osobom – wyjaśniała rodzicom. – Rozważaliśmy zawiadomienie prokuratury, ale ze względu na osoby poszkodowane postanowiliśmy nie nadawać sprawie rozgłosu – mówi DGP Magdalena Jonas-Poławska. Dodaje, że najważniejsze są ofiary tej historii. – Nie chcemy, żeby po raz kolejny były wiktymizowane. Postanowiliśmy zwrócić pieniądze i w ten sposób pociągnąć Sikorę do odpowiedzialności.
Prawnicy przyznają, że sytuacja każdej z poszkodowanych osób powinna być przeanalizowana z osobna.
„Rozmawiałam ze wszystkimi rodzicami z klas dla imigrantów. Były bardzo trudne, pełne łez. Rodziny, których nie stać na jedzenie, płaciły panu dyrektorowi regularnie takie pieniądze, jakich zażądał. Nie zdajecie sobie Państwo sprawy, jak straszna jest ta historia. Kwity, które zebraliśmy na pana dyrektora, sięgały 2014 roku, sprawa jest rozwojowa. Zgłosiliśmy się do profesjonalnej kancelarii, żeby nam pomogła ten problem rozwiązać. […]” (z notatki ze spotkania z nauczycielami).Po podpisaniu rozwiązania umowy o pracę, Sikora zwrócił się jeszcze do kilku rodzin z propozycją promocji, że jak mu teraz zapłacą 3000 zł, to będą zwolnieni z czesnego na cały rok. Jeden rodzic przyszedł do domu i mówi, że jest taka promocja, a syn mówi „ale tato, on już nie jest dyrektorem!”.

Tajemnicze zniknięcie 200 tys. zł

Gdy Sikora kierował jeszcze szkołą, docierały do niej plotki o nieprawidłowościach związanych z jego pracą w parafii, ale nie dawano im wiary. Podczas wyborów na dyrektora w 2015 r. spytano go wprost, czy są prawdziwe. Odpowiedział, że ma czyste papiery, mogą sprawdzić. Pogłoski były jednak uzasadnione, co potwierdziło śledztwo dziennikarskie DGP. Wynika z niego, że były dyrektor szkoły wcześniej był zamieszany w aferę finansową w Kościele ewangelicko-augsburskim. Jej przebieg i zakończenie w niepokojący sposób przypominają historię ze szkoły na Ochocie. Różnica polegała na tym, że gdy pracował jako proboszcz pomocniczy, pieniądze brał od osób starszych, najczęściej samotnych.
Sprawa dotyczy prowadzonego przez warszawską parafię ośrodka dla osób starszych – połączenia domu opieki i niepublicznego zakładu opiekuńczo-leczniczego. Przyjmowano tam pacjentów komercyjnych oraz takich, których pobyt częściowo finansował NFZ (fundusz pokrywał koszty opieki medycznej, a pacjenci uiszczali tzw. opłaty hotelowe). Rada parafialna powierzyła Sikorze kierowanie zakładem w połowie lat 2000. Formalnie sprawowała nad dyrektorem nadzór – musiała m.in. zatwierdzać jego decyzje. Ale jak się potem okazało, Sikora nie o wszystkim informował przełożonych.
Jako dyrektor zakładu był uprawniony do przyjmowania od pensjonariuszy pieniędzy ze sprzedaży ich mieszkań w zamian za dożywotnią opiekę. Niezależnie od tego staruszkowie wnosili za pobyt również opłaty hotelowe. Jak wyjaśnia jeden z moich rozmówców, środki ze sprzedaży lokali miały pomagać pacjentom przeskoczyć w górę kolejki do leczenia oraz zapewnić im lepsze warunki w ośrodku. Oto jeden z przykładów: dyrektor Sikora przyjął do zakładu matkę z córką mającą problemy psychiczne. Sprzedały swoje mieszkanie, aby móc zostać w ośrodku do końca życia (matka zmarła, córka nadal przebywa w placówce).
Wszystko działo się oficjalnie – wymógł był taki, żeby pieniądze zostały zaksięgowane i przekazane w całości na konto ośrodka. Sikora wykorzystał jednak swoją władzę w prosty sposób: nie wszystkie środki trafiały na rachunek parafii. A dyrektor nie umiał wytłumaczyć, co się z nimi stało.
Sprawa wyszła na jaw przypadkiem w marcu 2008 r. – Dostaliśmy wtedy zgłoszenie od jednego z parafian, że Sikora pobierał pieniądze od pensjonariuszy. Otrzymaliśmy listę osób, których to dotyczyło – niechętnie opowiada obecny proboszcz Piotr Gaś. – Prowadziłem w tej sprawie dochodzenie wraz z członkinią rady parafialnej. Odbyliśmy szereg rozmów, z których na bieżąco sporządzałem notatki. Każdą z osób znajdujących się na liście pytaliśmy, jaką kwotę wpłaciła i czy otrzymała za nią pokwitowanie – opowiada obecny proboszcz. Później porównywano zadeklarowane przez pensjonariuszy kwoty z sumami, które zostały księgowane. Bilans się nie zgadzał. Sikora udał się na zwolnienie lekarskie, a kiedy w końcu udało się z nim skontaktować, przekonywał radę parafialną, że zainwestował pieniądze w przedsięwzięcia, których nie da się prosto udokumentować. Nawet jeśli w dobrej wierze parafia przyjęła jego wyjaśnienia, i tak pozostało ponad 200 tys. zł, których „zniknięcia” nie potrafił wytłumaczyć. Ostatecznie przyznał się do różnych nieprawidłowości i w kwietniu 2008 r. zrezygnował ze służby proboszcza pomocniczego. W umowie notarialnej zobowiązał się też do uregulowania długu w ratach po 500–600 zł miesięcznie. Spłaca go od siedmiu lat.
Sprawa została też skierowana do rzecznika dyscyplinarnego Kościoła. Zaangażowały się w nią najwyższe gremia. Obrońcy Sikory utrzymywali, że spór ma charakter wyłącznie personalny i wiąże się z wyborami na proboszcza, które ich faworyt przegrał. Według tej wersji jeden z obozów w Kościele szukał „haków” na Sikorę. Podobnie jak w szkole, gdzie część nauczycieli stanęła murem za dyrektorem, także w tym przypadku miał on grono sojuszników i wielu widziało w nim ofiarę.
– To mistrz kłamstwa. Wikła ludzi w sieć skomplikowanych zależności. Z początku ofiarowuje realną pomoc w trudnych sytuacjach i w ten sposób buduje sobie poparcie na przyszłość, uzależnia. Potem, nawet jeśli odbiera to, co wcześniej dał innym, ludzie i tak czują się zobowiązani i nie chcą przeciw niemu zeznawać – opowiada osoba z parafii. Tak jak nauczyciele mój rozmówca zwraca uwagę, że Sikora „mówił tak, żeby nic z tego nie wynikało”.
– Zabezpieczyliśmy wszystkich pensjonariuszy. W większości przypadków wydatki na opiekę przekroczyły to, co ośrodek miał zyskać z mieszkania. Dopłacamy od wielu lat – przyznaje proboszcz Piotr Gaś.

Nowe otwarcie

Jak wynika z naszego śledztwa, w lipcu zeszłego roku, po tym jak ujawniono sprawę „cegiełki” za miejsce w szkole, Sikora kilkakrotnie spotkał się z grupą zaufanych współpracowników. Przekonywał, że jest niewinny i przedstawił nowy plan. Chciał założyć… własną szkołę. Zastanawiał się nad nauczaniem zdalnym lub edukacją domową. Formalnie ma czyste konto: ani z parafii, ani ze szkoły nie został zwolniony dyscyplinarnie. Sprawą nie zajmuje się prokuratura.
Obie instytucje, ponownie pytane przez nas, dlaczego nie zdecydowały się zawiadomić policji, odpowiadają podobnie. Proboszcz przekonuje, że zrobił, co w jego mocy, sprawę zgłoszono do rzecznika dyscyplinarnego Kościoła. Z kolei szkoła podkreśla, że niepokoi się o los swoich uczniów w trudnej sytuacji życiowej. I nie ma pewności, że nagłaśnianie sprawy jest dobrym rozwiązaniem. Obie instytucje twierdzą, że również czują się ofiarami.
Sławomir Sikora w rozmowie z DGP zaprzeczył wszystkim zarzutom. Zaznaczył, że nie został zwolniony ze szkoły, tylko odszedł za porozumieniem stron. Nie autoryzował jednak swoich wypowiedzi. Nie odpowiedział również na kolejny e-mail z ponownie zadanymi pytaniami.
Niektóre szczegóły pozwalające zidentyfikować osoby wypowiadające się w tekście zostały zmienione.