- Dorośli kontrolują dziś każdy ruch dziecka w dzienniku elektronicznym. Reagują na każdy minus, spóźnienie, brak pracy domowej. Często zyskują w ten sposób iluzoryczne poczucie kontroli. Bo dziecko w domu i na lekcji, w grupie, to dwie różne osoby - mówi Ewa Klinger.
Ewa Klinger nauczycielka fizyki, matematyki i techniki, od 49 lat w zawodzie. Uczy w liceum i szkole podstawowej (wcześniej również w gimnazjum). Była dyrektorem Szkoły Polskiej w Pradze, wicedyrektorem w słowackiej szkole z językami słowiańskimi i menedżerem w Ośrodku Kultury Polskiej w Pradze
Uczniowie są przeciążeni nauką?
Dzieci, które znam prywatnie, nie są umęczone odrabianiem lekcji. Natomiast przy dzisiejszej konstrukcji szkoły podstawowej, gdzie w VII klasie rozbija się przyrodę na kilka przedmiotów, a dotychczasowy program trzyletniego gimnazjum trzeba realizować przez dwa lata, uczniom jest trudniej. Tym bardziej że są młodsi i ich myślenie abstrakcyjne ciągle się rozwija. W szkole, w której uczę, mam konsultacje. Po lekcjach czekam na chętnych, z którymi mogę odrobić zadania, powtórzyć trudniejsze tematy. Ciekawą rzeczą jest to, że czekam zazwyczaj na próżno, bo od początku roku przyszło do mnie tylko dwoje uczniów.
Z czego to wynika?
Z tego, że są to zajęcia bezpłatne. Czyli w potocznym rozumieniu – mniej wartościowe. Szkolna pedagog mówiła mi wprawdzie, że dzieci się wstydzą, nie chcą okazać się gorsze od reszty. Ale kiedyś jeden uczeń powiedział mi wprost: to, co w szkole, nie jest atrakcyjne. Co innego korepetycje opłacone przez rodziców. Na nie, jak trzeba, pojedzie się na drugi koniec miasta. To nie dotyczy tylko fizyki i mnie osobiście. Tak po prostu jest.
W sumie czemu się dziwić, skoro od miesięcy słyszymy, że nauczyciele się wypalają, a gimnazjum było złem.
Uczyłam trzech przedmiotów, byłam za granicą dyrektorem szkoły. W zawodzie jestem od 49 lat, z czego większość przepracowałam w liceum. W ostatnim czasie uczyłam też w gimnazjum, a od trzech lat – również w szkole podstawowej, gdzie mam VII i VIII klasy. To, że dzieci były podzielone wiekowo, uważam za sensowne. Po sześciu latach przechodziły do innego budynku i nie były razem z najmłodszymi. Mieszkałam i pracowałam przez blisko pięć lat w czeskiej Pradze. Tam np. dzieci już po IV klasie były rozdzielane, wchodziły do gmachu osobnymi wejściami, bawiły się na innych korytarzach. Chodziło o to, by młodsi i starsi nie mieszali się ze sobą na przerwach, bo to prowadzi do infantylizacji tych drugich. Teraz widzę to w szkole podstawowej, w której uczę. Dzieci z VII klasy zachowują się niekiedy tak, jakby dopiero zaczynały edukację. Wydzielenie gimnazjum miało więc swoje plusy. Minusem było to, że gimnazja stały się molochami: przepełnione, z wieloma równoległymi klasami. W tym wieku, w masie, która sprzyja anonimowości, mogą rodzić się i powielać niewłaściwe zachowania.
Sześcioletnia podstawówka, trzyletnie gimnazjum i trzyletnie liceum było lepszym rozwiązaniem?
Nie, jestem za czteroletnim liceum, choć innym niż do tej pory. Gimnazjum miało ważną zaletę: egzaminy końcowe zdawało się z sześciu przedmiotów – w przeciwieństwie do podstawówek, których absolwenci zdawali tylko polski, matematykę i język obcy. To przygotowywało młodzież do dalszego kształcenia, uczyło szerszej perspektywy, bo było więcej przedmiotów, z jakich należało się przygotować. W zeszłym roku szkolnym zaobserwowałam tendencję w VIII klasie, gdzie uczyłam fizyki: od lutego prawie wszyscy uczniowie przygotowywali się do egzaminu z polskiego, matematyki i języka lub brali udział w wielu konkursach (zbierając w ten sposób punkty do liceum). Rodzice naciskali, żebym odpuściła, wystawiła jak najlepsze oceny końcowe, bo dzieci muszą ważniejsze rzeczy powtarzać i chcą się dostać do dobrych szkół.
Co myśli nauczyciel, gdy widzi, że jego przedmiot jest traktowany po macoszemu?
Mogę mówić za siebie: mnie jest po prostu szkoda! Widzę uczniów z dużym potencjałem, otwartych na wiedzę, chętnych. Idą potem do liceum, gdzie stawia się im wymagania. Nagle uświadamiają sobie, że mają braki, częściowo na własne życzenie. To rodzi stres, niepotrzebne emocje.
W pierwszych klasach liceum zapanowała kompletna anonimowość. Nauczyciele, poza polonistami, matematykami, językowcami i wuefistami, nie mają szansy poznać swoich uczniów. Zapamiętujemy tylko osoby wybitne i te, które niewłaściwie się zachowują. Czyli skrajności, a reszta pozostaje nastoletnią masą
Szkoła uczy dziś kalkulowania: to się opłaca, a to nie?
Nie tylko szkoła. Przede wszystkim media komunikują młodym ludziom: to wam się w życiu nie przyda. Większość odkryć fizycznych, równań matematycznych, nie jest wiedzą praktyczną do wykorzystania na co dzień. Na przykład do czego przydaje się E=mc2? Muszę jednak mocno zaprotestować! Kiedyś prof. Władysław Tatarkiewicz, na którego wykłady chodziłam, powiedział, że gdybyśmy uczyli się tylko tego, co może nam się przydać, czyli z czego będą pieniądze, to wciąż tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego. Owszem, przyszły aktor mógłby sobie fizykę odpuścić, ale ona też otwiera mu okno na szersze widzenie świata i jego tajemnice. Żal mi uczniów, którzy ograniczają się do tego, co przydatne.
Rozmawiała pani o tym z ich rodzicami?
Byłam wiele lat wychowawcą w liceum i w gimnazjum, teraz jestem zastępcą wychowawcy. Nie kryję swoich poglądów. Będę zawsze powtarzać, że ograniczenie egzaminów końcowych po szkole podstawowej tylko do matematyki, polskiego i języka obcego jest ze szkodą dla uczniów.
Czy to, na ile pani głos jest słyszalny, zależy od tego, jak dziś jest postrzegany nauczyciel? Nadal jest „kimś”?
Na pewno każdy z nas ma szansę stać się „kimś”, natomiast prestiż zawodu jest przerażająco niski. Jeden problem to stosunek rodziców do szkoły i usługi, jaką świadczymy dzieciom…
Usługi?
Tak, szkoła zaczyna być traktowana jako usługa: przychodzi dziecko, siada w ławce, a my podpinamy mu rurki i tłoczymy nimi wiedzę. Automatycznie, bezosobowo. Współpraca nauczyciela z dzieckiem jest przez rodziców często niedostrzegana, czasami bagatelizowana. Natomiast roszczeniowość rodziców wobec nas wzrosła. To jest zmiana ostatniej dekady. Wcześniej przychodzili do nas, mówili: pani profesor, on się nie chce uczyć, mamy kłopoty wychowawcze, co robić? I wspólnie szukaliśmy rozwiązań.
A dziś?
Dziś nauczyciele żyją w strachu, że ktoś doniesie do kuratorium. Że źle ocenili ucznia, niewłaściwie przygotowali zajęcia. Przecież każdy Polak wie, jak uczyć... Żyjemy pod presją regulaminów, statutów. Groźba, że sprawa trafi do kuratorium, jest często wysuwanym argumentem.
Można pracować w takich warunkach?
Kiedyś nie było sztywnych ram ustalonych przepisami. Kiedyś byli na pierwszym planie ludzie: uczeń, rodzic, nauczyciel. Każdy był aż i tylko człowiekiem, co oznacza, że popełniał czasami błędy. To była relacja oparta na empatii.
Używa pani czasu przeszłego, czyli empatia zniknęła?
Jeszcze jest, ale biurokratyczne wymogi wypierają ze szkół człowieczeństwo. Kontrole kuratoryjne polegają dziś na sprawdzaniu, jak wypełniany jest dziennik elektroniczny. W zasadzie nie ma wizytacji, które były powszechne w czasach, gdy byłam młodą nauczycielką. Przychodziła grupa metodyków, oglądała, jak prowadzę zajęcia, jak przekazuję wiedzę. Często doradzała, co i jak zmienić. Dziś liczy się tylko to, co w Librusie (dziennik elektroniczny – red.). Czy jest komplet sprawozdań z wycieczek, czy są wpisane informacje dla rodziców. A przejawem tego, jak odczłowieczający to system, jest… pokój nauczycielski.
Miejsce, gdzie nauczyciele, za zamkniętymi drzwiami, przy kawie lub herbacie rozmawiają o uczniach?
Teraz to miejsce świeci pustkami. Na przerwach zdecydowana większość siedzi w klasach przy komputerach i wypełnia tabelki, wysyła e-maile. Ten elektroniczny system ma jeszcze jeden skutek uboczny. Znam od lat rodzinę, małżeństwo informatyków, z pięciorgiem dzieci. Wszystkie były moimi uczniami. Zdolne typy. Któregoś dnia ich mama przyszła do mnie i powiedziała, że jej dzieci nie dojrzewają z powodu oka Wielkiego Brata, które nieustannie na nie spogląda.
I że to niby przez dziennik elektroniczny?
Dorośli kontrolują każdy ruch dziecka w Librusie, wiedzą, co się wydarzyło i co się wydarzy. Reagują na każdy minus, każde spóźnienie, brak pracy domowej. Uczeń często nie ponosi konsekwencji swoich działań lub ich braku. Dopatruje się błędu nauczyciela. Albo inna skrajność – zdarza się, że dziecko musi spowiadać się rodzicom z błahostek. Dla nauczyciela skutkiem ubocznym jest to, że rodzice mogą wchodzić z nim w niekończące się e-mailowe dyskusje. Szczególnie moi młodsi koledzy piszą, piszą... Powstaje gigantyczna korespondencja, a jej uczestnicy łapią się za słówka. Niektóre dyskusje docierają do kuratoriów, a brak odpowiedzi ze strony nauczyciela jest piętnowany.
Ale to chyba lepiej, że rodzice się interesują?
Owszem, jednak często zyskują iluzoryczne poczucie kontroli. Bo dziecko w domu i na lekcji, w grupie, to różne osoby. Dobrze, gdyby rodzice pomogli nam poznać swoje dzieci, jak się zachowują w sytuacjach stresowych, jak reagują na bodźce pozytywne, ale to wymaga powrotu do relacji starszego typu, opartych na życzliwej rozmowie, na szacunku i wzajemnym zrozumieniu. Bo nauczyciel naprawdę lubi stawiać dobre oceny i obserwować, jak jego podopieczni odnoszą sukcesy. Osoby, które czują satysfakcję z postawienia złego stopnia, są wyjątkiem.
A co z misją i pasją w zawodzie?
Miałam w życiu wiele okazji, by robić coś innego. Nigdy nie skorzystałam. Nadal lubię to, co robię. W pielęgnowaniu pasji ważne są zainteresowania, nazwijmy to, międzywydziałowe. Czyli, aby polonista interesował się biologią, matematyk – sztuką. Ja np. od 24 lat jestem jednym z głównych organizatorów tygodnia kultury. Zapraszamy ciekawych gości. I to się udaje. Coraz gorzej jest natomiast z frekwencją na widowni.
Czyli z uczniami?
Tak. Jestem zszokowana, jak wielka zaszła zmiana. Pamiętam, gdy przed laty przyszedł do nas prof. Janusz Tazbir. Cała aula była pełna, przeszło 300 osób! Mimo że spotkanie zaplanowano na 16.00, a tematem wykładu była Polska Jagiellonów. Zapraszałam też Adama Zagajewskiego, przyszło wielu uczniów. Ale teraz miałabym obawy, że na spotkaniu z takim człowiekiem pojawi się niewielka grupa osób. Nie wiem, co jest tego przyczyną. Dalej organizujemy tygodnie kultury, dalej się staramy. Na szczęście sprawdza się scena nauczycielska. Od 10 lat robimy teatr dla uczniów. Twórcą, reżyserem jest nasza koleżanka. Spędzamy na przygotowaniu jednego spektaklu około 50 godzin. Na przedstawienia przychodzą tłumy uczniów. Jest to najlepsza publiczność świata, to buduje więź. Byłam Telimeną, babcią na katafalku, śpiewałam, tańczyłam…
To wymaga dystansu do siebie?
Pewnie tak.
A inni w szkole też go mają?
O to jest coraz trudniej, bo szkoła przestaje być społecznością. Reforma doprowadziła do tego, że nauczyciele chemii, fizyki, biologii czy informatyki uczą często setki ludzi. Ja uczę dokładnie 278 osób. I nie mam pełnego etatu, tylko 17 godzin tygodniowo. W liceum po jednej godzinie w każdej klasie. Na koniec semestru wystawiam więc 278 ocen. W pierwszych klasach liceum zapanowała kompletna anonimowość. Nauczyciele, poza polonistami, matematykami, językowcami i wuefistami, nie mają szansy poznać swoich uczniów. Jedna godzina w tygodniu przy takim natłoku nowych twarzy (33–37 osób w klasie) skutecznie to uniemożliwia. Zapamiętujemy tylko osoby wybitne i te, które niewłaściwie się zachowują. Czyli skrajności, a reszta pozostaje nastoletnią masą. Owszem, z czasem zaczynamy rozróżniać podopiecznych, ale proszę pamiętać, że uczę w sześciu klasach pierwszych. Uczniowie nie chcą nosić wizytówek, identyfikatorów. Zdarzyło się, że na moją lekcję weszła dziewczynka z innej klasy. Po chwili powiedziała, że potrzebuje do toalety. Gdy minął kwadrans, rozpoczęłam poszukiwania, zadzwoniłam do dyrekcji. Bałam się, że coś się stało, może zemdlała, zasłabła. Okazało się, że to był żart.
Teraz politycy mówią, że sposobem na podwyżki dla nauczycieli jest zwiększenie im liczby godzin.
Bardzo mnie to denerwuje! Załóżmy, że do tych 17 godzin, które już mam, dostanę jeszcze 2–4. Oznacza to blisko setkę nowych twarzy, które zasilą dostatecznie już anonimowe grono. Czy rodzice na pewno tego chcą? Gdy rozmawiam na ten temat z innymi nauczycielami, słyszę, że ktoś uczy 350, 400 osób. To jest chore. Ja mogę stać przy tablicy dłużej, ale nie o to chodzi. Rozwiązaniem powinno być zmniejszenie liczby uczniów, jakich ma pod opieką nauczyciel.
Jak to zrobić?
W mojej szkole są niecałe dwa etaty dla fizyka i biologa, dla geografa jeszcze mniej. Za to wuefistów mamy pięciu. Oni mają dodatkowy komfort uczenia w grupach. Ja uczę przy pełnym składzie. A jeszcze 15 lat temu, w tej samej szkole, było po trzech geografów, biologów i fizyków na pełnym etacie. W ten sposób każdy z nas miał mniejszą grupę uczniów i była szansa na zbudowanie relacji. Był również podział na grupy w tych przedmiotach. Teraz samorząd nie ma pieniędzy, by za to płacić. W efekcie po sprawdzeniu listy obecności, jak wszyscy się rozpakują, nie mam czasu na przeprowadzenie z dziećmi eksperymentów. Czasem tylko urządzam pokazy, proponuję im sobotnie wyjścia tematyczne. Paradoksalnie najlepiej wspominam czasy, na które niektórzy dziś pomstują. Końcówkę lat 70., ale też okres poprzedzający transformację – wtedy w I klasie liceum były po trzy lekcje w tygodniu tzw. przedmiotów ścisłych, w II – dwie, potem cztery i na końcu pięć – dla rozszerzenia. Proszę sobie wyobrazić, że w jednej klasie – a miałam ich trzy, cztery – prowadziłam osiem lekcji. Większość było dzielonych. Można było zindywidualizować nauczanie, inaczej je poprowadzić. Polska była wtedy aż tak bogatsza?
Wracając do reformy. Wspomniała pani, że nie rozumiała idei trzyletniego liceum. Co było w nim najgorsze?
To, że zostało zestawione z liniowym sposobem nauczania, który stoi w sprzeczności z całą pedagogiczną wiedzą od czasów Jana Komenský’ego. Np. uczniowie gimnazjum kończyli historię na pierwszej wojnie światowej, przechodzili do kolejnej szkoły i zaczynali naukę właśnie od tego momentu w dziejach. O wiele efektywniejsze jest nauczanie spiralne. Wróciło teraz w odniesieniu do absolwentów podstawówek. Dla nich liceum to powtarzanie starego materiału i 20 proc. nowości.
Mamy więc próbę uzdrowienia tego, co było?
Jeśli chodzi o liceum – częściowo tak. Choć równocześnie pojawił się potężny nacisk na dobór treści. Szczególnie język polski i historia mają być narodowe i patriotyczne. Nie chodzi tylko o działania władz, ale też rodziców. Odczuwam to również podczas organizowania tygodnia kultury, gdy słyszę, że na ten film uczniowie nie powinni iść, bo seks, „samogwałt”, brzydkie wyrazy... Innym razem – bo Polska została postawiona w złym świetle. W radach rodziców odbywają się rozmowy, że nauczyciele podejmują kontrowersyjne działania. Zauważyłam, że zaczynam się sama cenzurować. Tę osobę mogę zaprosić, ale tej już lepiej nie…
Szkole brakuje autonomii w podejmowaniu decyzji?
Największą autonomię szkoła miała w latach 90., po przemianach. Grupy nauczycieli mogły wprowadzać własne autorskie wizje. Dziś to jest coraz trudniejsze. Liceum nie jest już miejscem, w którym na forum publicznym, z udziałem uczniów, można toczyć otwarte dyskusje światopoglądowe. Są osoby, organizacje, które nie są mile widziane. Nawet nie chodzi o sympatie samych nauczycieli, ale o obawy, jakie reperkusje wzbudzi wizyta.
A jak jest z samym środowiskiem? Istnieje solidarność zawodowa?
Strajk pokazał, jak duże są podziały. Ci, co popierają władzę, nie protestowali. Ostatnie lata nas zmieniły: przestaliśmy ze sobą rozmawiać otwarcie, bo każdy temat, od węgla po ochronę zdrowia, może przerodzić się w spór polityczny. Często nie wiem, co myślą moje koleżanki i koledzy. Staram się również kontrolować to, co mówię na lekcji. Bywało, że do dyrekcji docierały zastrzeżenia, że na zajęciach nauczyciel ośmielał się mówić na temat inny niż związany z przedmiotem. To powoduje, że dla własnego bezpieczeństwa nie komentujemy, nie reagujemy. Stajemy się dla uczniów bez wyrazu, przezroczyści.
Ten zawód się w ogóle opłaca?
Jestem na emeryturze, ale pracuję nie tylko dlatego, że bardzo to lubię i mam poczucie misji. Moja emerytura na samym początku wynosiła 1456 zł. Wiele osób, które wchodzą do tego zawodu, nie kryje, że rodzice częściowo ich utrzymują. Kobiety przechodzą potem na utrzymanie lepiej zarabiających mężów. Reszta dorabia korepetycjami lub podejmuje drugą pracę.
Magazyn okładka 31.10 / Dziennik Gazeta Prawna
Dużo osób odchodzi?
Znam ich kilka i żałuję, że taką podjęły decyzję. Ale nie chodziło tylko o pieniądze. Ważna jest atmosfera. Dziś szkoła w ocenianiu uczniów ma być obiektywna do bólu i czasem popada w przestrzeganiu tej zasady w przesadę. Kiedyś np. matura z fizyki polegała na tym, że poza zadaniem i pytaniem teoretycznym trzeba było przygotować i wykonać doświadczenie. Chodziło o to, by uczeń pokazał się z każdej strony. Dziś stopnie na świadectwie ukończenia szkoły średniej nie liczą się w przyjęciu na studia. Mamy egzaminy zewnętrzne, anonimową ocenę, kody i hasła. Pod warstwami tych zabezpieczeń ginie człowiek. Myślę, że najbliższe trzy lata będą dla edukacji najtrudniejsze i kluczowe zarazem. Próba pogodzenia starej i nowej reformy, dwóch wizji pod jednym dachem szkoły średniej, jest eksperymentem na żywym organizmie.