Szykując plan awaryjny, umożliwiający przeprowadzenie matur ze strajkiem nauczycieli w tle, rząd przy okazji pokazał, że doraźna potrzeba może uzasadnić niemal każde działanie legislacyjne władzy. Rządowy projekt może trafić do Sejmu bez żadnych konsultacji, przyjęty na szybko i wdrażać legislacyjne by-passy, które i tak nie dają 100-proc. gwarancji, że obejdzie się bez turbulencji. Całe szczęście, tym razem intencje są szczytne. A co jeśli następnym razem nie będą?

Państwo silne i odpowiedzialne problemy na czas rozwiązuje. Państwo z dykty - nieudolnie je omija w ostatniej chwili. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w aktualnej fazie „kryzysu nauczycielskiego” mamy właśnie do czynienia z tym drugim wariantem.

Zaproponowana przez rząd nowelizacja prawa oświatowego zakłada, że jeśli nauczyciele nie przeprowadzą klasyfikacji uczniów, która umożliwi im podejście do matury, zrobi to za nich dyrektor szkoły. Jeśli zaś on nie wywiąże się z tego obowiązku, zrobi to organ prowadzący - najczęściej wójt, burmistrz lub prezydent miasta - wyznaczając jakiegoś nauczyciela.

To bardzo sprytny zabieg ze strony rządu, bo tym samym oddala od siebie odpowiedzialność. - Zastanawiam się, czym musiałby się kierować lokalny polityk, który uniemożliwiłby uczniom podejście do egzaminu maturalnego - stwierdził na konferencji prasowej szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk. Tym samym to od samorządów - nierzadko wspierających strajkujących nauczycieli i równie nierzadko skonfliktowanych z rządem np. o wysokość subwencji oświatowej - zależeć może to, czy klasyfikacje i matury wszędzie w Polsce się odbędą. Jeśli pojawią się komplikacje natury organizacyjnej (lub politycznej), PiS łatwo będzie mógł wskazać palcem winnego tej sytuacji. Po prostu w jednym szeregu ustawi krnąbrnych nauczycieli i niegodziwych samorządowców. I nie będzie miało większego znaczenia to, że lokalne władze o szykowanym rozwiązaniu dowiedziały się zapewne dziś między godz. 15 a 16, gdy rząd plan ten ogłaszał wszem wobec. Nie zakładamy też scenariusza, że bliżej nieokreślony nauczyciel, wskazany przez wójta czy burmistrza, nie będzie chciał nikogo klasyfikować. Albo że lokalni włodarze potrzebują więcej czasu na zorganizowanie się w tej niecodziennej sytuacji. Rząd wymyślił na szybko plan B, planu C już nie ma.

Żeby było jasne - w pełni rozumiem wagę problemu. Zgadzam się, że dzieciaki są najmniej winne całej sytuacji. Nauczyciele - choć ich postulaty płacowe są bardzo uzasadnione - miejscami przesadzili z formułą strajku. Sympatia społeczna dla ich działań, a raczej ich braku, topnieje z każdym dniem, co w bezwzględny sposób unaoczniają sondaże. Po prostu łatwiej było strajk popierać wtedy, gdy go zapowiadano, niż w teraz, gdy kolejny tydzień z rzędu rodzice muszą organizować opiekę dla swoich pociech. Już nawet Koalicja Obywatelska - zgodnie z tym, co zapowiadaliśmy jako pierwsi w zeszłym tygodniu - zaapelowała o zawieszenie strajku i poszukiwanie konstruktywnych rozwiązań.

Rząd również mocno się usztywnił w tych negocjacjach i ostatnie miesiące udawał, że nabrzmiewającego problemu nauczycielskiego nie ma. Gdy doszło do przesilenia, skupiał się na działaniach propagandowych niż próbie zbliżenia się do oczekiwań finansowych nauczycieli. Daruję sobie powtarzanie doskonale znanych argumentów, że kryzys w oświacie nie zaczął się wczoraj i że okrągły stół trzeba było zwołać dużo wcześniej (a już przynajmniej za rządów PO-PSL).

Ale proponuję spojrzeć na dzisiejszą propozycję rządu z nieco innej perspektywy. Mamy do czynienia z rządowym projektem ustawy, który w normalnych warunkach wpierw powinien wejść w tryb konsultacji, przejść całą ścieżkę proceduralną zanim trafi na rząd, w międzyczasie zostać zaopiniowany przez rządowo-samorządową Komisję Wspólną. Tymczasem harmonogram prac zakłada, że jutro projektem zajmie się parlament, 26 kwietnia nastąpi jego publikacja (po uzyskaniu podpisu prezydenta), a już kolejnego dnia wejdzie w życie. Dziennikarze sejmowi zastanawiali się dziś, czy nie zostanie czasem pobity rekord, w jakim PiS uchwalał niemal rok temu nowelizację ustawy o IPN.

Czy o takie stanowienie prawa nam chodzi? Pisane na szybko, z pominięciem zasad prawidłowej legislacji i będące efektem swoistego zacietrzewienia obu skonfliktowanych stron - rządu i nauczycieli? Zaproponowana nowelizacja wcale nie daje 100-proc. gwarancji, że matury wszędzie się odbędą. Ale na pewno jest komfortowa dla rządu, bo rozmywa odpowiedzialność za stan, w jakim znalazł się polski system oświaty. Na ten moment można mówić, że przynajmniej intencje rządu są szczytne - w końcu chodzi o przyszłość tysięcy dzieci. Ale co jeśli kiedyś znów sięgnie po podobny mechanizm, a intencje będą już mniej szczytne? Czy następnym razem, gdy dojdzie do protestu policjantów, rząd w ostatniej chwili przyjmie by-pass, w którym to samorządy będą miały zapewnić bezpieczeństwo i porządek publiczny przy pomocy strażników miejskich, wspieranych przez strażaków-ochotników? A jeśli zbuntują się pracownicy budżetówki, rząd tymczasowo sięgnie po formułę body-leasingu?

Adhokracja działa tylko na krótką metę. Sypnięcie groszem protestującym na jesieni policjantom pozwoliło co prawda zorganizować bez większych turbulencji Marsz Niepodległości, ale dziś konsekwencją tego działania są roszczenia kolejnych grup społecznych (nawet „S”, która sama przywołuje przykład policjantów). I rząd, ledwie spinający finanse na realizację wyborczej piątki, z tymi roszczeniami przestaje sobie radzić. Oby podobny mechanizm nie zadziałał na dużo szerszą skalę w systemie edukacji, już boleśnie doświadczanemu przez reformę minister Anny Zalewskiej. Tu zasada „choćby po nas potop” może mieć konsekwencje liczone w latach.