- Naszą bolączką jest biurokratyzacja nauki. Między ilością prac administracyjnych do wykonania w Polsce a tym, czego wymagano ode mnie w Yale, jest przepaść - dr hab. Łukasz Bratasz.
Jest pan jednym z 22 naukowców, którzy wrócą do Polski w ramach rządowego programu „Polskie Powroty”. Ile czasu spędził pan za granicą, zanim podjął taką decyzję?
Na Uniwersytecie Yale w Stanach Zjednoczonych pracowałem trzy i pół roku.
Czym pan się tam zajmował?
Kierowałem laboratorium badawczym w Instytucie Ochrony Dziedzictwa Kulturowego, którego nazwę można przetłumaczyć jako laboratorium zrównoważonej lub odpowiedzialnej konserwacji. Pracowaliśmy nad metodami ochrony zbiorów muzealnych, które z jednej strony byłyby skuteczniejsze od dotychczas stosowanych, z drugiej zaś lepiej chroniły środowisko naturalne przez ograniczenie zużycia energii. Specjaliści zarządzający zbiorami muzealnymi lub archiwami coraz częściej zwracają bowiem uwagę na konflikt między tymi dwoma obszarami. Musimy wytłumaczyć społeczeństwu, że staramy się przekazać zbiory dziedzictwa kultury przyszłym pokoleniom, ale robimy to w sposób odpowiedzialny.
Czy to oznacza, że definitywnie pożegnał się pan z Yale?
Nie będę pracował już na Yale, ale w dalszym ciągu będę współpracował z uniwersytetem w dwóch obszarach. Po pierwsze, wesprę od strony naukowej budowę nowego budynku muzeum historii naturalnej na Yale. Po drugie, będę współpracował przy tworzeniu chłodnego pasywnego magazynu dla zbiorów tej nowej instytucji, który byłby pierwszą tego typu inicjatywą w Ameryce Północnej.
Adept nauki nie zamieni się w dojrzałego, głodnego sukcesu badacza bez pobytu w innym kraju
Chłodny magazyn brzmi dość tajemniczo.
Zbiory muzealne najlepiej przechowuje się w warunkach obniżonej temperatury. Dzięki temu możemy dłużej zachować te eksponaty dla przyszłych pokoleń. Oczywiście można magazyny klimatyzować i w ten sposób obniżać ich temperaturę, jednak jest to bardzo kosztowne. Nie sprzyja też środowisku, bo potrzeba dużo energii, żeby schłodzić takie pomieszczenia. Muzea są jednymi z najmniej efektywnych energetycznie budynków, jakie istnieją. Natomiast w magazynie pasywnym obniżenie temperatury uzyskuje się przez odpowiednią izolację cieplną ścian i dachu i zapewnienie połączenia termicznego z gruntem. Taka konstrukcja oraz niewielka wymiana powietrza zapewnia utrzymanie niskiej temperatury przez większą część roku oraz stabilnej wilgotności. Zużycie energii w magazynie pasywnym jest ok. 100 razy mniejsze niż w typowym muzeum. Warto dodać, że taki magazyn powstaje już w Krakowie w Archiwum Narodowym, a planuje się go także w Warszawie.
Co pana skłoniło do powrotu do Polski?
Przeważyły względy rodzinne. Do Yale wyjechałem z żoną i synem, a moje dwie córki zostały w Polsce. Były też inne powody, może nie pierwszorzędne, ale dla mnie również bardzo istotne. W Europie w dziedzinie, którą się zajmuję, tj. heritage science (badania nad dziedzictwem kultury w oparciu o nauki ścisłe), są centralne instytucje odpowiedzialne za ochronę zbiorów. To one tworzą politykę w tym obszarze. W USA jest inaczej. Każde muzeum tworzy swoją własną politykę. W związku z powyższym wpływ moich badań, mam nadzieję, będzie znacznie większy tutaj, aniżeli miałoby to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Przemysł kultury oparty na zasobach dziedzictwa jest znacznie istotniejszy dla Europy niż USA. Nie bez znaczenia był też program Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej (NAWA), który ułatwiał mi start w nowej-starej rzeczywistości.
Mimo wszystko pewnie wiele osób dziwi się, że zdecydował się pan porzucić amerykańską rzeczywistość naukową, która wielu jawi się jako atrakcyjna, na rzecz polskich realiów, na które naukowcy narzekają. Czy rzeczywiście warunki pracy badaczy w USA są aż tak komfortowe?
Tak. Jest duża różnica między warunkami pracy naukowców w Polsce i w USA. Dodatkowo ja byłem zatrudniony na uniwersytecie, który znajduje się na 12. miejscu listy szanghajskiej (ranking najlepszych szkół wyższych na świecie – red.). Uczelnia cieszy się w USA podobnym prestiżem jak Harvard. Wielu prezydentów USA i noblistów jest jej absolwentami. Dlatego w pewnych obszarach warunki, które zapewnia uniwersytet Yale, są nieporównywalne do polskich.
W jakich na przykład?
Na pewno różnice są w wysokości zarobków i środków potrzebnych do prowadzenia badań. O wyjeździe za granicę nie decyduje jednak tylko możliwość rozwoju naukowego, ale też otoczenie społeczne. Mój syn, który ze mną wyjechał i zaczął uczyć się w tamtejszej szkole, został bardzo dobrze przyjęty. System edukacji jest tam przygotowany do przyjęcia takich uczniów. Po powrocie do Polski boryka się z większymi problemami. Ten kontekst społeczny jest na pewno istotny i często przesądza o decyzji dotyczącej wyjazdu.
Zarobki dużej części badaczy to bez wątpienia pięta achillesowa polskiej nauki. Z ostatniego raportu Akademii Młodych Uczonych PAN wynika, że profesorowie nadzwyczajni w kilku instytutach zarabiają tyle, ile kasjerka w supermarkecie. Czy w USA takie sytuacje mają miejsce?
W żadnym wypadku. Uczeni zarabiają nawet dziesięciokrotnie więcej niż pracownicy fizyczni.
Oprócz wynagrodzeń, o których pan wspomniał, w jakich jeszcze kwestiach mamy sporo do nadrobienia?
Polską bolączką jest na pewno biurokratyzacja nauki. Ilość prac administracyjnych, jakie musimy wykonywać, jest ogromna. W porównaniu z tym, czego się ode mnie wymagało w Yale, to jest przepaść. Tam zapewniono mi ogromne wsparcie administracyjne w moich badaniach naukowych. Praktycznie nie musiałem zajmować się żadną papiero logią. Na poziomie strukturalnym Polska jest krajem o niskim poziomie zaufania społecznego, co objawia się dużą nieufnością do obywatela, przedsiębiorcy, naukowca. Mam wrażenie, że administracja postrzega swoją rolę jako strażnika, który broni instytucji przed „nieodpowiedzialnymi” naukowcami na wypadek kontroli. Sęk w tym, że ci najbardziej aktywni i najlepsi są ofiarami takiego podejścia. W instytucie PAN, w którym obecnie pracuję, zaczyna się to zmieniać na korzyść, natomiast w USA od dawna pełne wsparcie zwiększające efektywność pracy najbardziej aktywnych jest standardem.
Kolejna bariera, którą obserwuję i która powinna zostać jak najszybciej usunięta, to dostęp do aparatury naukowej dla młodych badaczy. W USA już studenci i doktoranci mogą swobodnie korzystać z zaawansowanych urządzeń. W Polsce są one sztywno przypisane grupom badawczym i pracowniom zarządzanym przez kadrę wyższego szczebla i ten dostęp nie jest tak łatwy. Na pewno nie jest to dobre dla rozwoju nauki i studentów.
Jako wieloletni kierownik laboratorium w Muzeum Narodowym w Krakowie wiem, że w mojej dziedzinie badań potrzebujemy znacznie więcej przestrzeni dla nauki w muzeach, dla dobra dziedzictwa, mimo tego, co już w tej dziedzinie osiągnęliśmy. Tym bardziej wsparcia w tym zakresie wymagają mniejsze lokalne muzea.
Dysproporcje są też w nakładach na naukę.
Budżet Uniwersytetu Yale na badania wynosi 3 mld dol. rocznie. To jest kwota, jaka jest mniej więcej przeznaczana na całą polską naukę. Znajdujemy się na takim, a nie innym poziomie rozwoju ekonomicznego i nie ma się co na to obrażać.
Pod względem naukowym nie jesteśmy jednak na szarym końcu. W 2016 r. na liście wschodzących gwiazd nauki czasopisma „Nature” Polska znalazła się na pierwszym miejscu. Co prawda w tym roku już na nim nie jest, niemniej jednak pomimo tych ogromnych dysproporcji w środkach w porównaniu np. z USA nasz kraj rozwija się szybko, szczególnie w naukach ścisłych i naukach o życiu.
Czy polski naukowiec musi wyjechać za granicę, aby prowadzić badania na wysokim międzynarodowym poziomie?
Moim zdaniem każdy badacz powinien wyjechać. Jan Kochanowski udał się do Padwy na studia, by potem wrócić jako jeden z czołowych polskich twórców. Podróże kształcą. To nawet nie chodzi o to, że za granicą jest lepszy sprzęt, ale o zmianę perspektywy. Często innowacja zachodzi nie dlatego, że mamy lepsze narzędzia, tylko z powodu przeformułowania pytań badawczych. Albo postawienia nowych, co przecież nic nie kosztuje.
Trudno jest mi sobie wyobrazić, jak młody naukowiec może zamienić się w dojrzałego, głodnego sukcesu badacza bez pobytu za granicą w innym ośrodku. Dlatego jestem za wszelkimi inicjatywami, które dążą do zwiększenia mobilności naukowców i umiędzynarodowienia polskiej nauki. Trzeba tylko stworzyć warunki, by młodzi ludzie chcieli wracać. Wydaje mi się, że program „Polskie Powroty” koordynowany przez NAWA ma ogromne strategiczne znaczenie w tym kontekście.
Program NAWA „Polskie Powroty” ułatwił panu podjęcie decyzji o przyjeździe do kraju. Zastanawiam się, na co środki, które przeznaczane są w ramach tej inicjatywy, faktycznie wystarczą?
To nie są na pewno pieniądze, które pozwolą mi zatrudnić naukowców, którzy będą sobie za nie spokojnie żyli i prowadzili badania. Ale jak rozumiem pomysł był taki, żeby dać powracającym osobom coś na bardzo przyzwoity start. Wystarczą na pewno do zatrudnienia młodych perspektywicznych badaczy, z którymi w przyszłości będę mógł sięgnąć po dodatkowe pieniądze z grantowego systemu finansowania nauki. Ja taką politykę wędki rozumiem i wspieram.