Nie ma takiej siły, która może zmusić rodziców do tego, aby poszli ze swoim zaburzonym dzieckiem do poradni psychologicznej. A jeśli nawet to zrobią, nie muszą pokazywać nauczycielom diagnozy.
/>
Przez siedem lat toczył się proces, jaki wytoczyli niepublicznej placówce edukacyjnej rodzice za to, że relegowała z listy uczniów ich syna. Ta ostatecznie wygrała, ale pytania i problemy związane z edukacją „problemowych” dzieci zostały. Nierozwiązane. A może w ogóle nierozwiązywalne. Wrócą w przyszłym roku szkolnym.
Ministerstwo Edukacji Narodowej na siłę i wbrew opinii rodziców i specjalistów forsuje zmiany w organizacji nauczania indywidualnego i kształcenia dzieci niepełnosprawnych i niedostosowanych społecznie. Właśnie po raz drugi opublikowało projekty rozporządzeń, już poprawione po fali krytyki w kwietniu. W teorii wszystkie dzieci, które tego potrzebują, mają mieć zapewnione albo łączenie indywidualnych zajęć z lekcjami z klasą w szkole, albo nauczanie indywidualne w domu. W założeniach projekty ministerstwa zabezpieczają potrzeby dzieci, ale w praktyce zostawiają decyzję o przyznaniu indywidualnych lekcji dyrektorom, którzy nie mają na to pieniędzy. Ale przede wszystkim, żeby skorzystać z pomocy proponowanej przez MEN, dziecko musi mieć orzeczenie lub opinię z poradni, jego problemy muszą być zdiagnozowane. Gorzej, kiedy widać, że z dzieciakiem jest coś nie tak, ale nie wiadomo co. I nikt nie ma pojęcia, co z tym zrobić.
Diagnoza? Do zmiany
Nazwijmy go Jasiu – tak ma na imię chłopiec ze szkolnych dowcipów. W 2006 r. trafił do pierwszej klasy elitarnej społecznej szkoły podstawowej w Warszawie. Takiej, do której posyła swoje dzieci wyższa klasa średnia, która chętnie wyda 1,5 tys. zł miesięcznie na czesne w zamian za świadomość, że dostanie w zamian porządnie wykonaną usługę. Ich młode będzie chłonęło wiedzę od mądrych nauczycieli, jego zachowania będą korygować doświadczeni pedagodzy, do tego w cenie trzy posiłki dziennie, kółka zainteresowań, zajęcia sportowe. – Ale stawiamy na ścisłą współpracę szkoły z rodzicami. To nasza szkoła, nasze dzieci, wszystkim zależy na tym samym – mówi jeden z ojców. I zapewnia, że ta placówka – niewielka, niezbyt efektowna – jest elitarna właśnie dzięki takiemu zaangażowaniu wszystkich zainteresowanych.
Dlatego też podczas rekrutacji zwraca się uwagę nie tylko na to, czy rodzica stać będzie na regularne płacenie czesnego, lecz także, jaki ma stosunek do pracy na rzecz dobra wspólnego. Dzieci także są selekcjonowane – sprawdza się ich dojrzałość emocjonalną, to, czy potrafią się skupić, wykonać proste działania matematyczne etc. Żeby ułożyć klasy w ten sposób, aby była w nich równowaga pomiędzy dziećmi nadruchliwymi i wycofanymi. Jasiu i jego rodzice – tata prezes, mama specjalista, dobrze wykształceni, dobrze sytuowani – przeszli przez to sito.
Problemy zaczęły się dość szybko, jak mówi dyrektorka placówki, nauczycielka z ponadczterdziestoletnim stażem, już w klasach I–III, w nauczaniu zintegrowanym. Jak mówi ostrożnie (przeprasza, ale nie chciałaby następnych siedmiu lat znów spędzić w sądzie), było to nieprzestrzeganie zasad i przeszkadzanie na lekcjach. Co zaznaczali na świadectwach szkolnych Jasia.
Uśmiecham się lekko. Przeszkadzanie na lekcjach nazwałabym czymś normalnym w wykonaniu małego chłopca. Dyrektorka ciągnie dalej: począwszy od IV klasy, jego zachowania stawały się coraz bardziej niepokojące. To szło jak lawina. Krzyczał na lekcjach, nie dawał się uspokoić. Wyśmiewał inne dzieci, boleśnie z nich szydził, punktował każdą pomyłkę. Na basenie podtapiał kolegów. A raczej starał się ich topić. Skopał innego chłopca tak, że tamten musiał jechać na obdukcję lekarską – to nie było kopnięcie kolegi w kostkę. Był niebezpieczny nie tylko dla innych, ale też dla siebie. Na wycieczce uciekł nocą przez okno. Na ulicy wyrwał się i rzucił na jezdnię przy czerwonym świetle. Mały demon. Przy czym bardzo inteligentny.
Często niepublicznym szkołom zarzuca się, że wypychają problemowe dzieci, bo nie chcą, żeby przeszkadzały tym „normalnym”, obniżały poziom etc. Zdarzają się takie przypadki, sama podobne opisywałam. Ale akurat tutaj trudno coś zarzucić szkole. Chłopiec został objęty indywidualną opieką psychologa i pedagoga pracujących dla placówki, specjalnie pod niego zorganizowano warsztaty o tym, w jaki sposób rozwiązywać konflikty w grupie rówieśniczej bez uciekania się do przemocy. I jeszcze jedno – na temat empatii. – Byliśmy w kontakcie z domem, a konkretnie z mamą, bo to ona przychodziła rozmawiać o synu. Kiwała głową, przez dwa dni chłopiec był nieco spokojniejszy, a potem sytuacja się powtarzała – opowiada dyrektorka. Podpisywali „kontrakty” z rodzicami, w których ci zobowiązywali się do pracy z synem oraz do wizyty w przychodni psychologiczno-pedagogicznej, żeby zdiagnozować przyczynę problemów chłopca – wtedy można by wdrożyć jakąś terapię. Ale oni nie chcieli.
– Mieliśmy nieraz w swojej szkole trudne przypadki, ale razem z rodzicami zawsze udawało się wyprowadzić dzieciaka – mówi dyrektorka. W tym przypadku mieli związane ręce. Co ostatecznie zdecydowało, że postanowili „wypowiedzieć umowę o nauczaniu”? Nocna ucieczka przez okno na zimowisku? Czy może to, że inni rodzice zaczęli się buntować – bo cierpiały ich dzieci? Chyba całokształt. W lutym 2010 r. umowa została rozwiązana. Wtedy uaktywnił się ojciec chłopca. Nasłał na szkołę inspekcję kuratoryjną i wystosował pozew do sądu. Domagał się zadośćuczynienia za krzywdy moralne, jakie miało spowodować rozwiązanie umowy. I przeprosin. W pierwszej instancji przegrał, odwołał się. Po siedmiu latach zapadł prawomocny wyrok.
Ina Pohorecka, psychoterapeutka specjalizująca się w tematyce edukacyjnej, nie jest zdziwiona postawą mężczyzny. Przy całej swojej irracjonalności jest ona dość powszechnie spotykana. Zwłaszcza wśród ambitnych ludzi sukcesu. Taki człowiek zaszedł wysoko, stara się zapewnić komfort swojej rodzinie, dzieciom jak najlepsze wykształcenie i rozwój. Mają wszystko – zabawki, zajęcia językowe, jeżdżą konno, były za granicą. Powinny więc powtórzyć sukces ojca. A tu nagle się okazuje, że z dzieciakiem jest coś nie tak. Niemożliwe. Bywa też, że głowa rodziny jako ostatnia dowiaduje się o problemach, jakie ma i sprawia dziecko. Inni starają się go chronić, nie zawracać głowy. Na wywiadówki chodzi mama albo babcie. Albo nawet niania. Kiedy w końcu zdarza się coś, co trudno już ukryć, jest szok. – Włączają się naturalne mechanizmy obronne: na początek zaprzeczenie – wyjaśnia psychoterapeutka. Nikt nie chce być złym rodzicem, który czegoś nie dopatrzył, a zatem dawaj szukać winnych. Więc kto? Szkoła, bo to najprostsze. Jest jeszcze mechanizm wyparcia. Propozycja, aby z dzieckiem udać się do psychologa lub – jeszcze gorzej – psychiatry, odrzucana jest z oburzeniem. Poszytym lękiem, bo co będzie, jeśli to prawda? Jeśli w moim idealnym życiu pojawi się szrama? Czas biegnie, dziecko potrzebuje pomocy, rodzic wypiera. Bywa i tak, że diagnoza zostaje postawiona, a mama z tatą w krzyk – że to nieprawda. I żądają, aby ją zmienić.
Pohorecka mówi, że niektórzy nigdy nie godzą się, że z ich potomstwem coś jest nie tak; będą zaprzeczać do końca. Ale przekonanie rodziców i zmobilizowanie ich, aby cokolwiek zrobili, trwa średnio dwa lata. Oczywiście tym bardziej przedsiębiorczym, zamożniejszym będzie łatwiej – mogą pójść do prywatnej placówki i jeśli się sprężą, diagnozę uzyskać w trzy tygodnie. Natomiast ci, którzy muszą polegać na poradniach publicznych, będą mieli pod górkę – ich sieć mocno się skurczyła z powodu niedofinansowania, a dzieci z trudnościami i zaburzeniami przybyło. Więc zanim się człowiek umówi na wizytę, mijają miesiące. Nie tak łatwo jest zgrać terminy – bo akurat dziecko się rozchoruje, trzeba przekładać. Ale nawet jeśli już taki rodzic uzyska diagnozę, to jeszcze nic nie znaczy. – Może mieć dokumentację dotyczącą dziecka, ale nie ma obowiązku, aby ją przedstawić gdziekolwiek, na przykład w szkole – zauważa Ina Pohorecka.
To plaga na obozach czy koloniach. Rodzice nie wpisują do kart, że np. dziecko ma Aspergera, bo się wstydzą, bo nie chcą go piętnować, boją się, że taka wiedza pogorszy sytuację ich dziecka albo w ogóle nikt go na obóz nie weźmie. A wychowawcy, którzy dostają pod opiekę taki problemowy egzemplarz małego człowieka, nie wiedzą, co jest grane – dlaczego tak dziwnie się zachowuje, ani jak go obsługiwać.
Tylko dziecka szkoda
Niepubliczna szkoła – jeśli wszystko już zawiedzie – ma możliwość pozbycia się sprawiającego problemy, niezdiagnozowanego, nieleczonego ucznia (choć jest to trudne i ciągnie się w czasie). Ale publiczne placówki tego zrobić nie mogą. I nie mają też żadnych narzędzi do dyscyplinowania rodziców. Katarzyna, nauczycielka w jednej z podstawówek na warszawskiej Pradze, opowiada, że są oddziały, do których na lekcje wchodzi z drżeniem serca właśnie z powodu takich problemowych dzieci i ich jeszcze bardziej problemowych rodziców.
Najbardziej poruszająca jest dla niej historia chłopca, który – na jej pedagogiczne oko – ma nie tyle zaburzenia zachowania, co jest po prostu chory. Czasem bywa apatyczny, godzinami siedzi tępo, gapiąc się w ścianę i przeżuwając różne niejadalne rzeczy jak kartki papieru czy kredę. Innym razem dostaje napadów szału, rzuca się, wrzeszczy jak opętany. Kiedy dostanie takiego ataku, nie ma lekcji. – Teraz kończy szóstą klasę, a z roku na rok jest z nim coraz gorzej – opowiada nauczycielka. Dla niej jest oczywiste, że gdyby na początku edukacji zapewnić małemu wsparcie i terapię, byłby w lepszym stanie. Ile się naprosili jego rodziców, żeby poszli z chłopakiem do specjalisty. Podsuwali adresy poradni, proponowali, że – jeśli się zgodzą i dadzą szkole upoważnienie – zrobi to za nich. Nie. – Ojciec powiedział, że on w dzieciństwie był taki sam, ale wyrósł z tego. Akurat, wyrósł, jest nieempatycznym, nieprzystosowanym społecznie typem – irytuje się Katarzyna.
Z punktu widzenia prawnego szkoła jest kryta. Rodzice podpisali, że zostali poinformowani o problemach syna oraz o rekomendowanym przez pedagogów sposobie postępowania. Tylko dziecka szkoda.
Jest jeszcze jedna metoda, aby próbować zmusić takich dorosłych do zajęcia się potomstwem: złożyć wniosek do sądu rodzinnego o wgląd w sytuację dziecka. Tyle że to naprawdę ostateczność. I wypowiedzenie wojny. Bo rodzice tym bardziej będą się starali udowodnić, że nie potrzebują pomocy. A na dodatek sąd musi uznać, że taki wniosek wymaga rozpatrzenia. Doświadczenie pokazuje – zauważają moi rozmówcy – że jeśli nie ma w domu jakiejś potwornej patologii, jest to po prostu nieskuteczne. Bo co zrobi kurator, który raz na miesiąc wpadnie odwiedzić rodzinę? Czysto, nikt nie leży pijany, dzieci najedzone. Napisze notatkę (bo kuratela polega w dużej mierze na obiegu pism), że wszystko jest w porządku. – Sąd może orzec przymusową terapię, ale czy jako zbrojne ramię wymiaru sprawiedliwości będzie ona skuteczna? – zastanawia się Pohorecka.
– Na wielu rodziców sama świadomość, że kurator może chcieć przestąpić próg ich domu, działa paraliżująco – przekonuje Agnieszka Niedźwiedzka z Projektu Wszystko Jasne Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom z Ukrytymi Niepełnosprawnościami „Nie-grzeczne dzieci”. Ubolewa, że w Polsce mamy trzy systemy – oświatowy, ochrony zdrowia i pomocy społecznej – które, choć powinny ze sobą współpracować, są zupełnie rozłączne. Nie komunikują się ze sobą, nie mają mechanizmów, aby wspólnie działać, a więc w sposób komplementarny służyć obywatelowi. – Ważne jest to, żeby jak najwcześniej wychwycić dzieci potrzebujące wsparcia – podkreśla Agnieszka Niedźwiedzka. Bo choroba czy zaburzenia same nie znikną. Będą się nasilać, przekreślając szanse na normalne życie.
Mit klasy integracyjnej
Od lat trwa dyskusja, co robić z dzieckiem, które przy normie intelektualnej ma problemy z funkcjonowaniem w grupie, zachowaniem, kontrolowaniem emocji. Mogą być tego różne powody – od niepełnosprawności wywołanych różnymi przypadłościami ze spektrum autyzmu, chorobami psychicznymi, zaburzeniami typu ADHD na złym wychowaniu kończąc. Na szczęście pomysły, aby te dzieci lokować, jak kiedyś, w szkołach specjalnych, zostały już dawno zmiażdżone i nikt poważny nie odważy się używać ich w dyskusji. Jednak wciąż pokutuje mit, że najlepszym miejscem dla takich problemowych dzieci są klasy integracyjne. Piszę mit, bo nawet jeśli w założeniach i na początku ich funkcjonowania tak faktycznie było, to dawno i nieprawda. Założenie jest świetne: w klasie, która ma nie więcej niż 20 uczniów, zaledwie piątka ma problemy i orzeczenia o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Tyle że od sześciu lat takiego orzeczenia nie dostanie dziecko z ADHD czy nawet chore na schizofrenię. Mają na nie szansę tylko te z niepełnosprawnością.
Istnieje teoria, że stąd wziął się wysyp orzeczeń autyzmu w ostatnich latach. Jeśli w roku szkolnym 2010/11 było ich (w przedszkolach i szkołach) 5951, to w tym roku mamy już 27 794 przypadki. Co ciekawe spadła natomiast liczba dzieci ze zdiagnozowanymi chorobami psychicznymi – 572 przypadki wobec 31. I coraz częściej rodzice, jeszcze niedawno zadowoleni, że ich dziecko znalazło się w klasie integracyjnej, stają na głowie, żeby je stamtąd zabrać. – W niektórych placówkach te klasy stały się gettami, do których upycha się wszystkie problemowe dzieciaki – irytuje się jedna z mam, która wyciągnęła z takiego miejsca syna z Aspergerem. Opowiada: prócz sześciorga dzieci z orzeczeniami, co samo w sobie było wbrew przepisom, była tam dwójka dzieciaków z FAS, chłopak z ADHD, który rzucał ławkami, dziewczynka z poważną chorobą genetyczną, dwoje imigrantów piszących cyrylicą, dzieciak z traumą po rozwodzie rodziców i syndromem ofiary.
W takich warunkach nie było mowy nie tylko o zadbaniu o każde potrzebujące tego dziecko z osobna, ale w ogóle o normalnym prowadzeniu zajęć. Jej syn, jak wielu autyków z orzeczeniami, zadbanych i wycacanych przez rodziców, poszedł do zwyczajnej, masowej klasy, gdzie ma nauczyciela wspomagającego tylko dla siebie. Zaradny rodzic, przedsiębiorczy dyrektor potrafi to załatwić – bo zgodnie z prawem się należy. Ale co z resztą trudnych dzieci, których system oświatowy dziś nie dostrzega? Co z tymi z chorobami i zaburzeniami psychicznymi (depresje, fobie, zaburzenia odżywiania, schizofrenie), genetycznymi, z FAS, które nie łapią się na orzeczenia poradni i prawa z nich wynikające? Nic?
Można by w tym miejscu załączyć listę pobożnych życzeń, z których każde będzie uzasadnione i słuszne, ale niemożliwe do zrealizowania. Z powodu skąpych środków finansowych, trudności organizacyjnych itd. Byłyby na niej punkty mówiące o lepszej edukacji nauczycieli, mniejszych klasach, zwiększeniu środków na psychiatrię dziecięcą. Ale warto też zastanowić się nad prostymi rozwiązaniami, np. przywróceniem obowiązkowego badania dojrzałości szkolnej dzieci. Kiedyś to ich wynik decydował, czy mały człowiek jest gotów do tego, aby zasiąść w szkolnej ławie, a przy okazji można było wyłapać na wczesnym etapie ewentualne zaburzenia. No i jeszcze nad tym, co robić, kiedy to rodzice nie chcą szukać pomocy dla swojego dziecka, które tego ewidentnie potrzebuje. Bo jest trochę tak, jak zauważa Ina Pohorecka, że dziś z dorosłymi jest coraz gorzej, więc z ich potomstwem także. Więc aż strach myśleć, co będzie w następnych pokoleniach.